Grześ niepiśmienny/Rozdział szósty
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Grześ niepiśmienny |
Podtytuł | Powiastka |
Data wyd. | 1889 |
Druk | Józef Jeżyński |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
W istocie radość była wielka, gdy list doszedł do wsi. Rodzice bowiem, nie mając długo wiadomości o synu, trapili się, czy nie chory, czy nie umarł, czego Broń Boże. Byli tak ciekawi, co w liście stoi, że nie mieli cierpliwości biegać z nim do profesora, tylko pobiegli, gdzie im było najbliżej, do chaty wójtowej i kazali Marynce czytać na gwałt.
Czytała, jak umiała — nie uważając na przecinki, na punkty, — czytała jednym ciągiem, odpoczywając tam, gdzie jej tchu brakło, przekręcając wyrazy; ale ostatecznie rodzice, którzy słuchali więcej sercem, niż uszami, dowiedzieli się, czego chcieli, o co im najbardziej chodziło, że ich synalek zdrów, że mu tęskno bez domu. Matka chciała mu co tchu szkaplerz posyłać i pierogi, które właśnie popiekli na święta i święcone jajko, kiełbasę, aż dopiero wójt ją musiał mitygować, że on teraz na to nie patrzy, bo tam ma lepsze przysmaki. Wójt był także w wojsku na Węgrach, to wiedział dobrze.
Choć list wydawał się Grzesiowi za smutny, za mało serdeczny, to jednak i matka i ojciec spłakali się przy nim, że ciągle to sukmaną, to rękawem musieli sobie nos i oczy wycierać. To ich tylko dziwiło i smuciło, że o Marynce żadnej wzmianki nie było. Wójta to zapomnienie i gniewało i obrażało nawet.
— To Marcin — mówił — i obcy i do tego kapral, a o Marynce nie zapomniał. Mówił, że ona mu najmilejsza, choć Węgierki — fiu, fiu, co to za dziewczęta te Węgierki — mało to ich widziałem.
Wojciechowie nie słuchali tego, co wójt mówił o Węgierkach, bo im w głowie tylko to było, dla czego Grześ nie zrobił żadnej wzmianki o Marynce, ani ją pozdrowić nie kazał. Zafrasowało ich to zapomnienie i medytowali, co to być mogło.
— Przecie — mówiła Wojciechowa — jak go postrzygli i miał iść, to sam mi się przyznał, że mu najbardziej żal Marynki odchodzić, prosił mnie, bym na nią miała oko, żeby mu dziewucha figla nie wypłatała i do innego serca nie obróciła. A teraz miałby zapomnieć.
— Bo może on do jakiej Węgierki obrócił serce — rzekł wójt.
— E! co też gadacie, takby od zaraz.
— U Węgrów to duchem idzie, bo to naród gorący, wino ich grzeje i pali — a szelmy Węgierki umieją bałamucić chłopaków — o! umieją.
Tu zaczął im opowiadać różne w tym sposobie wypadki, na które patrzał własnymi oczami, lub znał ze słyszenia.
Marynka słuchała tego nie słuchając, — bo kiedy jej ojciec mówił, ona myślała sobie o Marcinku. Gdy w liście czytała o nim, to serce zaczęło jej skakać w piersiach, jak wiewiórka w klatce i ognie jej na twarz buchnęły, że zdawało się spali ją; szczególniej, gdy czytała, że ona mu milsza, niż wszystkie Węgierki.
To ją tylko dziwiło, że Grześ o tem pisze.
— Czy on głupi — myślała sobie — żeby takie rzeczy pisał. Chyba, że taki głupi i niewiedzący — kręci bicz na siebie samego.
Nie od dzisiaj miała ona już serce do Marcinka. Gdy go wzięli do wojska i słuchu o nim nie było, to dziecinne przywiązanie wyszumiało jej z głowy; ale teraz buchnęło na nowo, jak ogień rozdmuchany z popiołu i objęło ją całą. O Marcinku tylko teraz myślała i pisząc list do Grzesia z polecenia ojców, co kilka wierszy powtarzała, że wszyscy pozdrawiają Marcinka i dziękują mu sto razy za to, że pamięta o nich i żeby prędko wracał do wsi, to ludziom będzie weselej. Oj kosztowało ją niemało to pisanie, nie przez wstyd dziewiczy, jeno przez to, że nie mogła powiedzieć tego wszystkiego, coby chciała, bo to przecież list był nie dla Marcinka, ale dla Grzesia. Kosztowało ją trudu niemało także dla tego, że ręka jej, odwykła już od pisania, stawiała litery koszlawe i niekształtne, a ona chciała jak najpiękniej napisać w nadziei, że może Grześ Marcinkowi ten list pokaże.
Jakoż pokazał mu nie przez życzliwość, jeno z musu. Marcin odczytał mu z listu to, co chciał, opuszczając to wszystko, co się do niego odnosiło. Tym razem dla uspokojenia go przeczytał, że Marynka go pozdrawia. Zrobił to, aby uśpić jego czujność i nie budzić podejrzeń. Za to nie przeczytał mu bardzo wiele z tego, co w następnym liście Grzesia wypisał o sobie. Mianowicie napisał tam, że w Marcinku na zabój zakochała się córka jednego bogatego węgra, co ma dwie winnice i trudni się wypasaniem świń; ale jej odpowiedział, że żenić się nie będzie, bo on w swojej wsi ma taką dziewuchę, bez której żyć nie może, i o którą wszelkimi siłami będzie się starał, żeby jego była.
Można sobie wyobrazić, co się działo Marynce, kiedy to wyczytała. Zdawało się, że jej serce z radości wyskoczy, biegała po wsi do wszystkich znajomych, żeby się pochwalić, że Marcinek nie chciał Węgierki. Wszystkie medytowały nad tem, która to mogła być we wsi, którą on tak miłuje. Marynka udawała niby, że ona nie wie; ale z oczu jej można było wyczytać, że zna tę szczęśliwą, — niektórym nawet pod sekretem zwierzyła się ze swoją tajemnicą. Wspomnienie Grzesia nie przeszkadzało jej wcale. Była najpewniejszą, że się w jakiej Węgierce zakochał, skoro jej tak mało pisze o sobie, a tyle o Marcinku.
— Widzicie — mówiła — nie chodzi mu o mnie, i sam stręczy mi Marcinka na pociechę.
To przekonanie uwolniło ją od wszelkich wyrzutów sumienia; tłumaczyła sobie, że może teraz z czystem sumieniem pokochać Marcinka — i w następnym liście jeszcze więcej się o nim rozpisała.
W taki sposób za pomocą listów Grzesia, Marcin i Marynka odnowili dawną znajomość, porozumiewali się i oświadczali sobie nawzajem, a głupi Grześ pomagał im w tem mimo wiedzy, płacąc jeszcze za pisanie i biegając sam z listami na pocztę.
Nie dosyć na tem. Przyszła mu raz ochota, gdy dostał kilkanaście reńskich od rodziców, zrobić im za to małą przyjemność i kupił baryłeczkę wina, żeby się nią podzielili z wójtami.
Rozumie się, że o napisanie adresu poprosił znowu Marcinka, do którego coraz bardziej nabierał śmiałości i serca. Pochlebiało to jego próżności, gdy go inni rekruci widzieli chodzącego do pana kaprala, rozmawiającego z nim.
Otóż, wracając do rzeczy, z tą baryłeczką wina poszedł Grześ w zaufaniu do Marcina prosząc o napisanie adresu. Marcin, korzystając z tego, co mówił Grześ, że wino to pójdzie na spółkę dla wójta i Wojciechów — zaadresował posyłkę na ręce wójta, niby że jako urzędowa osoba i piśmienna łatwiej będzie mógł załatwić wszystkie formalności pocztowe przy odbiorze, a siebie wypisał jako tego, który posyła.
Wójt więc, odebrawszy tę posyłkę, był najpewniejszy, że to Marcin Dudziak jemu w podarunku owo wino posyła. Chwalił się tem przed całą wsią i zapraszał wszystkich, nie wyjmując ojców Grzesia na to wino, a gdy sobie podpił z uciechy, rozserdecznił się nad dobrocią i szlachetnością Marcinka: co to za chłopak, jakie złote serce — i do tego kapral, co lada chwila feldfeblem może zostać, a może oficerem.
— I taka figura uważacie — mówił — pamięta o mnie, przysyła mi co najlepsze wina i powiada, że woli Marynkę od wszystkich Węgierek. Co to za złote serce — jaka to szlachetność. Żeby tak chciał moją Marynkę, to dalibóg ani chwili bym się nie wahał.
— A nasz Grześ? — powstrzymywał go Wojciech — Przecieżeście mu przyrzekli.
— Co tam przyrzekli, przyrzekli — bełkotał niewyraźnie wójt, bo mu już język luzem chodził i plątał się w gębie. Przyrzekanie to jeszcze nie ślub. I on przyrzekł, a teraz o Marynce ani wspomni.