Hawa/II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Hawa |
Podtytuł | obrazek z natury |
Pochodzenie | Obrazki galicyjskie |
Wydawca | Księgarnia Polska |
Data wyd. | 1897 |
Miejsce wyd. | Lwów |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst Cały zbiór |
Indeks stron |
Hawa przypomniał sobie swe wiejskie życie na ulicy, w potoku, w lesie, z chłopakami wiejskimi, to życie swobodne, pełne zabaw, świeżego powietrza i ruchu. Lecz teraz było mu nie do zabaw. Chciał w tych wspomnieniach znaleźć coś, coby obecnie mógł wykorzystać. I znalazł. Przechodząc co rana koło rynku, widział zawsze babę siedzącą przy wielkim koszu, pełnym żywych raków i sprzedającą je na kopy. Przypomniał sobie, że jest artystą w łapaniu tych wodnych stworzeń i natychmiast zaczął rozpytywać żydów o cenę i miejsce zbytu raków. Dowiedziawszy się, czego mu było potrzeba, wziął worek i kawał chleba i puścił się rano za miasto, poszukując miejsca, gdzieby było dużo raków. Lecz w rzece przepływającej koło Drohobycza, było ich mało: ginęły od naftowego fuzlu, który, wylewany z fabryk do wody, zatruwał ją, osadzał się na dnie i po brzegach. Szedł więc w górę wodą, dopóki nie trafił na potok, płynący od wioski Deryżyc, koło dębowego lasu Teptiuża.
Potok był ubogi w wodę, lecz, że płynął powolnie, więc dużo miał zakrętów, miejsc głębokich i cichych; brzegi jego prawie nieprzerwanie porosłe były łoziną i olszyną, zwieszającą się nad samą wodą i płuczącą w niej swe korzenie. Hawa aż w ręce klasnął z radości. Toć to miejsce właśnie jak stworzone dla
raków. I rzeczywiście, dość mu było rzucić swem wprawnem okiem na dno potoka, by się przekonać, że raków w nim jest moc nieprzebrana. Chłopi nasi raków nie jedzą, więc oczywiście nikt ich tutaj nie łowił. Hawa omal że się nie rzucił na ziemię i nie ucałował brzegów błogosławionych, które uważał już za swoją domenę. Rozebrawszy się do koszuli i schowawszy odzież w krzaki, wszedł w wodę, przerzuciwszy worek przez plecy i spokojnie, systematycznie, z cicha tylko stękając, zaczął wsuwać rękę do jednej za drugą jamy, prawie z każdej wydobywając ogromnego raka, który napróżno rozwierał swe kleszcze, kiwał długimi wąsami i wysuwał swe na długich trzonkach umieszczone oczy, jak gdyby dziwił się, co to za nowy porządek nastał w potoku, gdzie od niepamiętnych czasów nikt raków nie zaczepiał. Nie minęła godzina, gdy Hawa miał już kopę. W ciągu drugiej godziny worek był pełny i ciężki, tak, że sznurek wgryzał mu się w ramię. Hawa czuł głód i znużenie: zessała go woda, zziąbł i poczuł wstręt do dalszego łowienia raków.
— E, na dziś dosyć! rzekł sam do siebie i wrócił ku swej odzieży, ciągnąc worek z rakami za sobą po wodzie. — Bogu dzięki, na początek to wcale nie źle! Licząc kopę tylko po dziesięć centów, będę miał za dzisiejszy dzień więcej, niż dwadzieścia centów, a to mi może wystarczyć na cały tydzień na życie! E, dobra nasza! — zawołał Hawa i zaczął podskakiwać na jednej nodze nad potokiem — nie wiem czy z radości, czy żeby się ogrzać po długiej kąpieli. Następnie wyłamał kij sękaty, umocował worek z rakami na jego końcu i wziąwszy kij na plecy, poszedł do Drohobycza, dojadając po drodze kawałek suchego chleba, co mu dała ciotka na cały dzień dzisiejszy.
Do miasta było wcale nie blisko — co najmniej pół mili, a na drobne, zmęczone nogi Hawy była to droga bardzo nawet daleka. Późnym dopiero wieczorem przywlókł się do nędznego mieszkania swej opiekunki. Lękał się z początku, by mu raki w worku bez wody nie poginęły, lecz słysząc ich ciche szeptanie podczas całej drogi, był dobrej myśli. Mimo to, gdy przyszedł do domu i wysypał swych więźniów do szaflika z wodą, ku niemałej swej zgryzocie spostrzegł, że prawie pół kopy było nieżywych. Omało nie zapłakał, tak mu ich żal było i całą noc przemyśliwał, jakby się na przyszłość zabezpieczyć od strat podobnych. Nie mogąc sam niczego wymyśleć, postanowił nazajutrz zapytać się tej kobiety, której miał raki dostarczać na sprzedaż, i z tem postanowieniem usnął.