Hetmani/Kraków, 22 kwietnia 1906

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Weyssenhoff
Tytuł Hetmani
Rozdział Kraków, 22 kwietnia 1906
Wydawca Wydawnictwo Polskie <R. Wegner>
Data wyd. 1930
Druk Concordia Sp. Akc.
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Kraków, 22 kwietnia 1906.

Straszna wieść nie przyszła drogą urzędową. Tutaj przyniósł ją pierwszy Tatur, nasz robotnik, który cudem zręczności uciekł z więzienia z paru innymi towarzyszami. Zapisuję, co ten dzielny człowiek opowiada o ostatnich chwilach Wojciecha Piasta.
— Nasamprzód taki był z nim nasz początek. Wiedzieli my, że on z nami siedzi, ale myśleli: at! jeden więcej, jeden mniej. Ale już na trzeci dzień przeznali my, żeto taki pan, co z nami trzyma. Z nowości znał nasz alfabet turemny, jak swój i zapukał do nas, że się nazywa Wojciech Piast, stary ojciec. Tak my go potem wołali: ojciec.
— A widzieliście go kiedy dawniej, czy tylko w cytadeli?
— Dawniej słyszeliśmy coś nie coś o nim, a widzieli na jednym wiecu. Et! zawracali nam głowy, że to przebrany zdrajca ludu, szpicel... Wierzyć nie wierzyło się, ale zawsze wątpienie mieliśmy w sobie, czy to on dla nas robi, czy tylko dla burżujów i szlachty. A to jest wcale inny, niż tam te... No, więc widywali my jego teraz codzień o tej samej godzinie, kiedy jego wyprowadzili na „pragułkę“. Jest takie miejsce na podwórzu, gdzie widać go było z najwyższej szyby naszego okna przez czas paru oddechów. Ja zawsze wtedy ostrożnie stawałem na stole, albo i na barana mnie który wziął i podsadził. Bo okna z mętnego szkła na parterze, tylko górna szyba czysta. I wołałem do swoich: Zbierajcie się chłopcy, bo już ojciec prostuje sobie giry! — niby że to nas zaraz po nim wypuszczali na „pragułkę“.
— Piasta zaś wypuszczali samego?
— Zawsze sam szedł, w chłopskiej czapce, ale w płaszczu to jakby wojskowym. Zajadły dziad — bo przecie był podobno w trzech rewolucjach, a chodzi silnie, aż dudni. Spacerował sobie galanto, jak ten generał, co go wszyscy słuchają. I kiedy przeszedł nam przed oczami ostatni raz, taki sam! Aż dziwno wspomnieć. — —
— Wiedzieliście, kiedy się to stanie?
— Od niego wiedzieliśmy. Pukał on nam przez ściany całe litanje! — — Jako to my rycerzami pracy być powinni, nie mordu i gwałtu jako nie słuchać mamy nieprzyjaciół Chrystusa, bo nieprzyjaciółmi są ludu i ojczyzny... To jeden z naszych, kpiarz psiakrew, zapytał go raz: „czy ojciec ma parafję? a dochodną?“ A on mu odpowiedział: „nie drwij synu, bo rychło ojca na śmierć poprowadzą; dziedzictwo nasze wspólne, dzieliłem je z wami. Co jeno mam, życie moje oddaję dla was; gdy odejdę, jeszcze życiem m ojem dychać będziecie“. — Tak mu rzekł, jakby go w pysk zamalował. — — Trochę jak z książki gadał, ale mądra głowa była i przyszłe rzeczy wiedział. On nam nawet wyjawił, kiedy korytarz i brama nie będą strzeżone — dalibóg! I przepowiedział, że po jego egzekucji będzie zamieszanie w głowach „naczalstwa“ i sołdatów, że strach padnie na nich, a wielka burza będzie na niebie. To my właśnie wtedy i tamtędy...
— A gdy go prowadzili na śmierć, widzieliście go?
— A gdy go prowadzili, to szedł, jak się rzekło, tak samo, niby na tę „pragułkę“. Nie związany szedł i nie w tej śmiertelnej siermiędze, w swojem zwyczajnem ubraniu — na rozstrzelanie — takie już miał podobno przed innymi łaskawe pozwoleństwo. I bębny nie huczały, jak zwykłe, co to głuszą te wrzaski i przekleństwa, które skazani z siebie wyrzucają, kiedy już idą za wały. Stary cicho szedł. — A znał on dobrze miejsce, gdzie go było od nas widać i my wiedzieli przez jego pukanie, że to był ten dzień. Wdrapali my się, jak kto mógł najwyżej do górnej szyby i patrzyli bez oddechu. Kiedy się nam pokazał przechodzący, to już na nas patrzył i podniósł rękę i wielkim krzyżem nas przeżegnał. A i taki jeden między nami, co nie chrzczony był od dziecka, i ten się przeżegnał. To my już tylko do murów przykładali ucha, żeby usłyszeć. I trwało pewnie z kwadrans, że słuchaliśmy, pary z ust nie puszczając. Aż kiedy gruchnęło głucho, jakby kto z długiej szufli węgla do ognia podsypał, a potem drugi raz tak samo, to my się zbiegli na środku izby i spojrzeli sobie w otwarte ślepia, bo każdy już wiedział, że się stało...
Opowiadał potem Tatur historję ucieczki swojej i trzech jeszcze towarzyszów, która wygląda na bajkę. A przecież jest prawdą namacalną. Sam trzymałem w dłoni zacną, rogiem od pracy podszytą, prawicę Tatura.

∗             ∗

Fakt rozstrzelania Wojciecha Piasta potwierdza i panna Czadowska, która przyjechała tu wczoraj. Dziwna istota! Przybladła tylko od parotygodniowego siedzenia w więzieniu, gdzie się dostała z własnej woli, ale rzekłbym, że nie straciła humoru? — — Przycichła trochę, uśmiecha się jakoś nienaturalnie. — —
A przecie widziała ona Piasta kilka razy w więzieniu i w przeddzień kaźni! Potwierdza datę jego śmierci i wszystko, co dobyć można z jej zaciętego, niepokojącego uśmiechu, zgadza się z opowiadaniami Wiśniakowskiego i Tatura. Tylko zapada w znieczulenie jakby snu magnetycznego. Odpowiada składnie i nie obłędnie, lecz nie chce, widać, zadawać się z nikim, ani nawet ze mną. Jednak nie okazuje mi wcale niechęci.
Przyjechała tu — mówi — aby odpocząć od mąk warszawskich i aby się doczekać kogoś, z którym znowu do Warszawy powróci. Kto to? — nie chce powiedzieć.
Widywałem ją tak często i tak niedawno, tak dobrze znałem jej życie i aspiracje, że nie przypuszczałem możliwości jakiejś zmiany w jej egzystencji lub w kierunku jej umiłowań? — — Ostatnią jej namiętnością — jużci idealną — był Piast. — — Więc teraz, gdy on zginął, co znaczy ten uśmiech panny Zofji zakochany w przyszłości, ufny i pełen tajemniczych projektów? Dni następne może mi wyjaśnią tę zagadkę, która mnie mocno zajmuje i poniekąd drażni, bo chociaż do poufniejszego udziału w życiu panny Zofji nie roszczę sobie prawa, ona przecie jest ostatnią osobą, którą Piast wyróżnił, jako krewną i przez to tem bardziej jeszcze moją siostrą.
Gdym ją tu ujrzał niespodzianie, ucieszyłem się. Będzie z kim — pomyślałem — choć mówić o Piaście — albo i założyć towarzystwo jego imienia, szkołę Piasta!
Powiedziałem coś podobnego pannie Zofji, a ona mi na to:
— Bez Niego ani kroku w życiu dla ogółu nie postawię.
Ależ jego niema! Więc cóż dla nas? wspominać, składać go z okruchów jego zdań, stawiać mu pomnik? To za mało na życie i nie zgodne z jego przykazaniami.
Chciałem się dowiedzieć od panny Czadowskiej, czy nic nie pozostało po Piaście w formie rękopisów, choćby listu testamentowego? — Nie wie. — Więc o czemże mówili w godzinach tych bezcennych, przedśmiertnych? — — Znowu ten uśmiech tajemniczy, nareszcie już niemądry! Szlachetna to istota, ale zawsze tylko kobieta! Gdybym tam był z Piastem na jej miejscu!
Ani owej „Teogonji“, która pod symbolami zawierać mogła cudowny poemat albo i księgę proroczą — ani syna, rodzonego dziedzica duszy — ani piędzi ziemi własnej, gdzieby odnaleźć można dotykalne ślady pracy osobistej, choćby drobne pamiątki — — nic, nic!
Po drogach był przez całe życie, śród bitew ciał i bitew dusz — — siał uparcie ziarna w lotny piasek naszego zmysłu historycznego. Mało co wzeszło.
Pragnący szczęścia miljonów, a nienawidzony przez wielu! Ci, którzy go kochali, bronili go słowami tylko; od zguby nikt go nie obronił.
I przeminął, a my zostaliśmy!




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Weyssenhoff.