Hetmani/Kraków, 27 kwietnia 1906

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Weyssenhoff
Tytuł Hetmani
Rozdział Kraków, 27 kwietnia 1906
Wydawca Wydawnictwo Polskie <R. Wegner>
Data wyd. 1930
Druk Concordia Sp. Akc.
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Kraków, 27 kwietnia 1906.

Mam prawdziwy kłopot z biedną panną Zofją, której stan zdrowia jest zatrważająco enigmatyczny. Nie schnie, ani więdnie; owszem górski klimat i wiosna ożywiają z dnia na dzień jej kwitnącą młodość. — Ale gada nie do rzeczy.
Chodziła sama na długie przechadzki w okolice miasta; po paru dniach dopiero uprosiłem ją, nie bez trudności, aby mi pozwoliła sobie towarzyszyć. I rozmowa powracała oczywiście do Piasta, tylko w formie takiej, że zacząłem powątpiewać o stanie umysłu tej wyjątkowo do niedawna roztropnej kobiety.
Panna Zofja mówi o Piaście tak, jakby on „odszedł“ tylko, lecz nie zginął. Bierze dosłownie jego wyrażenie, które i ja słyszałem, ale rozumiem oczywiście jako przenośnię. A zarazem przyznaje, że Piasta rozstrzelano; wie o tem, choć nie była już w więzieniu, bo w przeddzień wykonania wyroku kazano jej cytadelę opuścić. Widziała się już w Krakowie, z Taturem; wypytała o najdrobniejsze szczegóły z ostatniego dnia Piasta. I przyjmując je do wiadomości bez rozpaczy, bez nadmiernego wzruszenia, powtarzała tylko:
— Tak... tak miało być...
W pierwszych dniach rozmawialiśmy wogóle mało i nie swobodnie. Ale na trzeci dzień usłyszałem takie zdanie:
— Panie Tadeuszu! My tu nie na lamenty przyjechaliśmy, ale na odpoczynek przed nową pracą. On powróci! On mi obiecał!
Spojrzałem na nią. Oczy miała jasne, ideowo namiętne.
Nazajutrz sprowadziłem podstępnie do panny Zofji znajomego mi profesora, psychjatrę. Wywiązał się dobrze z zadania. Pragnął się tylko przedstawić pannie Czadowskiej, jako krewny jej krewnych i zainteresowany w wielu robotach społecznych w Królestwie. Był dostatecznie swobodny i wcale nie natarczywy w zapytaniach; lekko naprowadził rozmowę na temat Piasta, którego był i jest wyznawcą. — — Dodać trzeba, że panna Zofja przed obcym zupełnie człowiekiem była w wynurzeniach powściągliwsza; jednak ani słowem nie zaprzeczyła swemu przekonaniu, że Piast dotychczas istnieje.
Rozmówiłem się z profesorem bezpośrednio po tej wizycie.
— Cerebracja panny Czadowskiej — powiedział mi — nie jest dotychczas bynajmniej wadliwa, oprócz na tym jednym punkcie. Stwierdziłem już takie objawy chwilowego porażenia mózgu przez szereg bardzo silnych i jednolitych wrażeń. Może to być ten wypadek, może zachodzić uporczywe ukrywanie jakichś powiadomień, sprzecznych z wieścią rozpowszechnioną o śmierci Wojciecha Piasta, powiadomień, których my nie znamy? Mogą wreszcie być te powiadomienia fałszywe, lub problematyczne, a nasza znajoma czepia się ich, jako deski zbawczej, dla uratowania swych ukochanych złudzeń. Spotkałem w mej praktyce dużo pacjentów wmawiających w siebie wierzenia niemożliwe, lecz pożądane. I ten stan umysłu przejść może w monomanję.
— Cokolwiek więc to jest, jaką pan profesor zaleca kurację pannie Czadowskiej?
— Ach, żadnej! Panna, jak łania. Sama zmiana miejsca i wrażeń ją uleczy. Możnaby ją co najwyżej zająć innym szeregiem myśli, wzbudzeniem nowych uczuć... To już pana rzecz.
Odpowiedziałem bardzo poważnie:
— Muszę dodatkowo powiadomić pana profesora, że wszystko, co mnie łączy z panną Czadowską, to paroletnie koleżeństwo w biurze i w niektórych pracach ogólniejszych. W ostatnich zaś czasach związkiem między nami był właśnie Wojciech Piast, krewny nas obojga.
— O tym radziłbym mówić, jak najmniej. To właśnie szkopuł, który trzeba omijać. Ale pomnożyć wrażenia wesołe — jest przecie wiosna — przechadzki, może jaka podróż? — — A wreszcie, młodzi państwo jesteście oboje i zdajecie się z sobą sympatyzować. Pobierzcie się — to sposób radykalny.
— O tem mowy być nie może. Jesteśmy tylko rozbitkami, przypadkowo na jednej desce...
— To właśnie — wzajemna pomoc i kuracja. — Przepraszam zresztą za rady, przechodzące zakres mej kompetencji, jednak płynące ze szczerej życzliwości. — Co do panny Czadowskiej, nic jej nie zdaje się grozić, jeżeli wyjdzie z koła swej obsesji.
Najlepsi ludzie ci lekarze! Ale w trudniejszych zawikłaniach higjenicznych ich porady równają się temu, co wie każdy człowiek przy zdrowych zmysłach. — I ta ich poczciwa, generalna recepta dla młodszych: żeńcie się! — W naszym wypadku — choć ja o radę nie prosiłem — cała mądrość kochanego profesora na nic. Ani mnie, ani pannie Zofji w głowie małżeństwo. — — Napróżno zapłaciłbym za wizytę pięć guldenów, gdyby je profesor był wziął. Ale ich nie chciał przyjąć od znajomego. To także właściwość polskich lekarzy.
Chodzimy tedy na przechadzki z panną Zofją. Smutne wędrówki, w których wiosna, piękniejsza w tym prapolskim kraju, niż gdzieindziej, kłóci się z marami nas prześladującemi. Choć przyznać trzeba, że w naszej parze panna Zofja jest, w porównaniu ze mną, elementem wesołym. Pierwszy raz ją widzę w rozkosznym krajobrazie, nie w tym ohydnem naszem biurze i na krwawej ulicy. I jakby na przekorę świeżej naszej żałobie, nie nosi swej zwykłej czarnej sukni; ubiera się jasno, kwiaty zebrane po drodze nosi w ręku i na kapeluszu. — Primavera polska, lepiej, niż Botticellowska, narysowana i bliższa nas.
W zachowaniu się jej niema zalotności, jest nawet jakby negacja przypuszczenia, żeby mnie chciała się podobać. A stroi się w kwiaty, uśmiecha się w dal, jak narzeczona czyjaś — nie moja. Już mnie to nawet zaczyna korcić. — Czyżby rzeczywiście w jej sercu, napół zamkniętem dla mnie, zaszło coś takiego, co je napełnia nadzieją i ochotą do życia?
I jak tu wyłączyć wspomnienie o Piaście z rozmów naszych? Wszędzie jest Piast!
Na Wawelskim zamku panowali przodkowie jego, śpią w podziemiach ich godła królewskie, przywarte do kości świętych, okadzonych uwielbieniem miljonów.
Albo raczej Piast żyje w tem dzielnem pokoleniu, które się rusza i śpiewa na Podgórzu, Skalmierzu, Łobzowie. — — Stąd wyszli praojce jego, wstąpili na Wawel i na szczytach wygaśli, ale bujnie plenią się w dolinach, gotowi znowu wzbić się w dumę i chwałę. Ilu to już spotkaliśmy krzepkich, jak dęby, mężów w barwnych sukmanach, którymby tylko płaszcz na ramiona i słowo wyższe w usta — a byłby On!
Stąd, od bramy królewskiego tumu, przemawiał Piast, witając wchodzącą trumnę króla pieśni, który był pogrzebion na obcej ziemi i powrócił między swoje i żyje dotąd i hetmani. A dzwon Zygmuntów nad samą trumną Wieszcza z czeluści swych dał głos przez wszystką ziemię polską: na wieki! na wieki!
Piast w tem wszystkiem jest.
Tak sobie poetyzujemy wspomnienie Piasta z panną Zofją — tylko ona z wiarą żarliwą, ja bez wiary.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Weyssenhoff.