Historyja prawdziwa o Janie Dubeltowym (Kraszewski, 1858)/IX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Historyja prawdziwa o Janie Dubeltowym
Pochodzenie Podróż do miasteczka
Wydawca S. Orgelbrand
Data wyd. 1858
Druk S. Orgelbrand
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Całe opowiadanie
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

IX.

— Ot patrz waćpan, anim się obejrzał, jak ten łotr przezedrzwi się tu wcisnął, i na chwilę mnie był opanował, alem go już przegonił i nie ma go... słyszałeś jak bluźnił? Otóż to taka nędza moja, że tyle mną owładnął, tę samą głowę i usta, których ja na dobre używam, zaraz na swoje łajdactwa obraca.
Jeszcze nie mogę przyjść do siebie, śmiały! śmiały! O czemżeśmy mówili, o młodości! tak, zdaje mi się... ten stan niewinności nie trwa długo... Kain czyha, otwiera oczy, ocknął się, i jednego wiosennego poranku wstajesz z niepokojem w duszy, bo nieprzyjaciel już ci się wkradł do wnętrza i zamierza opanować zdradą, wziąć bez bitwy, a Abla w tobie udusić pocichu. Jeśli cię jaka pobożna duszyczka, lub twój anioł stróż nie ostrzegł, żebyś dobrze w siebie wglądał, przepadniesz w pierwszém spotkaniu. Abel i Kain żyją zrazu jak bracia, w jednéj kolebce, w jednym Ewy uścisku. Abel głupiutki jeszcze, Kain udając słodziuchne stworzenie; ale gdy jeden patrzy w niebo, drugi go ściąga na ziemię. A ziemia tak piękna młodym oczom, młodemu sercu; mój Boże, i tak w niéj ugrzęznąć łatwo!
Pamiętam jak dziś, stary Bernardyn, ksiądz Józef, który często bywał u moich rodziców, pierwszy mnie ostrzegł o grożącém niebezpieczeństwie; wpiło się to w umysł młody, ale zrazu tego łajdaka próżno jakoś w sobie szukałem, tak się skrył głęboko, i gościć umiał z braciszkiem, że go ani znać było.
Tylko bywało, gdy się przyjdzie rozgniewać, kiedy trzeba użyć fałszu, gdy się namiętność rozhuka, niewidomą siłą pomaga do ladajakiéj roboty i poklaskuje spełnionéj. Drugi znowu smuci się, wstydzi i płacze... Dopieroż rozmowa między niemi.
— A! jakie z ciebie dziecko! cały świat tak robi, cnota jest tylko oszukaństwem i spekulacyją...
— Nie, do niéj wiedzie przeczucie, ku niéj steruje pragnienie, czemuż wstydem oblewa mi czoło?
— Wstyd jest przesądem i tchórzostwem...
— Czemuż ów pierwszy, a bezwstyd i zepsucie drugiém po niem? dla czego tak silnie mówi w sercu.
— Bo je niém z młodu napojono?
— Bo je z sobą od Boga przyniosło...
I gdy jeden płacze, drugi się śmieje; zrazu zwycięztwo wątpliwe, bo z kolei pierwszy, to ostatni zwycięża...
Postrzegłem się nierychło, że mnie Kain krępować poczynał.
— Czekajno, braciszku, zawołałem, nic jeszcze z tego nie będzie; począłem walkę na zabój i nie poddałem się łotrowi. Zobaczywszy, żem się silnie wziął do niego, cofnął się na jakiś czas, i tak mnie tém uspokoił, żem był pewien, iż go nie ujrzę więcéj.
Była to chwila, w któréj Antosię moję kochać poczynałem... Tamtemu miłość taka znać nie w smak była, jemu i Antosia, i Jadwisia, i Julka, wszystko równie było dobre, co miało dwoje czarnych lub niebieskich oczów, i pierś nabraną tęsknotą i pragnieniem. Ilem razy szedł do Antosi, a trzeba było iść przez wioskę, i mimo dworków sąsiedzkich, podkradnie się bywało i sprowadza mnie z drogi, a to do Julki, a to do Justysi, a to do Rózi, i choć serce do tamtéj bije, znajdzie coś we mnie, co do nich pociąga... Trzeba go było widziéć jaki to był zuch do dziewcząt, jaki dowcipniś, jaki śmiałek, jak mu nigdy słów i odwagi nie zabrakło, ani dwuznaczników i łgarstwa, ani sposobów ujęcia... Zobaczywszy że to się na złe zanosi, i że w brudach utonąć przyjdzie, kupując to groszem, to fałszem, co się sprzedawać nie powinno, dałem mu jakoś w kark i poszedł jak zmyty, a ja przy Antosi zostałem.
Jakoś nam się tak szczęśliwie składało, że ledwieśmy się pokochali, nic do wesela nie stało na przeszkodzie, rodzice go sobie życzyli, myśmy do niego wzdychali, wszystkie warunki odpowiadały żądaniom, i ksiądz pobłogosławił marzeniu przyszłości...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.