Horsztyński/Akt III
Scena I
edytujPokój Horsztyńskiego jak w pierwszym akcie. Horsztyński i Szczęsny.
HORSZTYŃSKI
- Panie hrabio, czy jesteśmy sami?
SZCZĘSNY
- Nikogo nie ma w pokoju.
HORSZTYŃSKI
- Był to pokój ulubiony ojca mojego... tam, na prawo, musi być jego portret... Cichą i łagodną miał twarz ten starzec — białe włosy jak śnieg i nie splamione... Nad drzwiami musi wisieć krucyfiks ze słoniowej kości na hebanowej desce.
SZCZĘSNY
- Tak.
HORSZTYŃSKI
- Pod krucyfiksem para pistoletów.
SZCZĘSNY
zdejmuje ze ściany
- Oto są.
HORSZTYŃSKI
- Nie nabite... W stoliku na prawo rożek z prochem i kule.
SZCZĘSNY
wyjmuje ze stolika
- Znalazłem.
HORSZTYŃSKI
- To pan wiesz, że potrzeba jeden z pistoletów nabić... sądzę, że umiesz nabijać... jeden pistolet w sandał, drugi w jabłeczne drzewo oprawny... [...] Nabij pan... czuję zapach lip kwitnących pod oknami — myślałem, że będę spokojny na starość... Czy już pistolet nabity?
SZCZĘSNY
- Wybierz pan jeden z pistoletów.
HORSZTYŃSKI
- Ja ślepy... daj mi pan obiedwie bronie.
SZCZĘSNY
- Oto są.
HORSZTYŃSKI
- Proszę wybrać.
SZCZĘSNY
- Ja wiem, który nabity.
HORSZTYŃSKI
- Proszę wybrać.
SZCZĘSNY
bierze jeden z pistoletów
- Wybrałem.
HORSZTYŃSKI
- Siadaj pan i daj mi lewą rękę.
SZCZĘSNY
- Strzelajmy.
HORSZTYNSKI
- Jeżeli mnie zabijesz, będziesz synem ojca twojego — jeżeli ja ciebie zabiję, będziesz samobójcą.
SZCZĘSNY
- Wiem o tym — strzelajmy.
HORSZTYŃSKI
- Młodzieńcze! Nieraz punkt honoru — duma tak jest silna w człowieku, że wystawiony na wybieranie między życiem a śmiercią, wstydzi się wybrać życie myśląc, że się tym wyborem upodli — i myśli, że się poświęca. — Hrabio, ja się poświęcałem dla kraju mego i widzę teraz nicość mego poświęcenia się. Jeżeliś niewinny, upamiętaj się i nie idź, do grobu z taką obojętnością. Przypominam ci słowami starca, że Bóg nie na próżno wlał w serca nasze bojaźń śmierci. Śmierć jest coś okropnego — bardzo okropnego. Ślepy, nie mając co robić, myślałem po całych dniach o tajemnicy grobu — i prawdziwie śmierć jest okropnością nieopisaną — cieniem wszystkiej myśli — sprężyną każdego wahania się. — Jeżeliś niewinny, upamiętaj się, nie kładź na moje siwe włosy ciężaru zbrodni — złóżmy pistolety — wybierzesz je po raz drugi.
SZCZĘSNY
- Wolałbym prędko ukończyć tę scenę.
HORSZTYŃSKI
- Ale wiesz, że ja nie mogę jeszcze wierzyć, abyś ty był winny. Szanowałem ciebie, ufałem tobie — a choć mi oddasz życie twoje, będę pogardzał tobą — przysięgam, że nie wyleję łzy nad tobą, kiedy będziesz leżał u nóg zhańbionego starca. Słuchaj! Między mną a ojcem twoim jest wielka nienawiść — i wiele do nienawiści powodów. Zdaje mi się, że Bóg wybrał rodzinę twoją, aby była ogniem strzechy mojej — trucizną studeń moich — wichrem obrywającym sady moje.... Walczyłem — teraz upadam jak robak rozciśniony nogami — szczęśliwy, ilekroć sobie powiem na pociechę: „Oto kraj wali się: niedziw, że gruzy zasypały dom starego szlachcica”... W ogromie takiego upadku gubię pamięć nieszczęścia; lecz kiedy pomyślę, że upadek mój, hańba domu mojego jest darem zdrajcy —
SZCZĘSNY
- Panie Horsztyński!...
HORSZTYŃSKI
- Przysięgam, że to upodlenie nieszczęśliwym zostać przez panów Kossakowskich. Nie oparłem chaty mojej o mury zamku waszego — przyszliście sami szukać mojej dziedziny. Ojciec bierze mi i wydziera chleb, ostatni kawał chleba na starość — a ty, ty może gorszy od ojca. Zdaje mi się, że wy bardzo podli — muszę zostawić tobie życie, panie Szczęsny. —
SZCZĘSNY
- Panie Horsztyński, wybierajmy pistolety...
HORSZTYŃSKI
- Słuchaj... tak pogardzam waszą rodziną — że jeżeli ona... kochała ciebie, to lituję się nad nią... bo to nieszczęście i hańba, i kara boska, i plaga mojżeszowa kochać podłego człowieka — ale może ty niewinny tej ostatniej zbrodni... W takim razie... czy wiesz, że zhańbiłem ciebie śmiertelnie słowami — a mam broń, którą zabiję ciebie — ojca twojego — i wasz honor — i pamięć waszego życia... zabiję na wieki... Wybieraj acan pistolety...
SZCZĘSNY
- Poczekaj... chcę obaczyć jeszcze raz... myśl jedne...
HORSZTYŃSKI
- Wybieraj, zdrajco!
SZCZĘSNY
- Wybrałem...
HORSZTYŃSKI
- Boże! czuję w ręku ten sam pistolet, co pierwej...
Odwraca się i strzela w ścianę.
- O Boże!
Słychać głos Salomei za drzwiami.
[SALOMEA]
- Puszczajcie! Jezus! Maria! umrę... puszczajcie!
HORSZTYŃSKI
- Otwórz, Szczęsny!
Szczęsny otwiera, SaIomea pada omdlała w jego ręce krzycząc.
[SALOMEA]
- Zabiłeś go!...
HORSZTYŃSKI
- Żono... Dlaczego tak cicho?
SZCZĘSNY
- Omdlała...
HORSZTYŃSKI
- Ocuć ją... Czy tylko omdlała?... Chodź tu, młodzieńcze... wybierz drogę, jaką sądzisz, że należy ci wybrać... Ja wybrałem...
SZCZĘSNY
- O! zabiłeś mnie wzgardą... teraz gotów jestem na wszelkie niegodne postępki... będę z nimi...
HORSZTYŃSKI
- Z kim?
SZCZĘSNY
- Z tymi, co pogardą wszystkich ludzi mszczą się za p[ogardę siebie].
HORSZTYŃSKI
- To mi bardzo obojętne, czym ty będziesz...
SZCZĘSNY
- I dla mnie to bardzo obojętne... Bądź z[drów, panie Horsztyński!]
HORSZTYŃSKI
- Zostań — niech ona zobaczy, że ty żyjesz... [.........]
- a ja lituję się nad nią... Szkoda tej k[obiety!]
SALOMEA
- Gdzie mój mąż? mój mąż?
HORSZTYNSKI
- Przyprowadź ją do mnie!... Co ci jest, moja [żono?] Skąd tobie taki przestrach? Próbowaliśmy pistoletów...
SALOMEA
- Mężu, to ty strzeliłeś... twój pistolet gorący...
HORSZTYŃSKI
- Prochem był nabity... wszakże i prochu szkoda na wróble...
SALOMEA
- Mężu, strzaskałeś krucyfiks, co wisi nade drzwiami.
HORSZTYŃSKI
- Krucyfiks...
SALOMEA
- Czemu pan masz broń w ręku?
SZCZĘSNY
- Nie nabita.
Skrzesza.
HORSZTYŃSKI
- Panie Szczęsny, to mówiłeś, że gotów jesteś dać mi swój. turecki kindżał za te dwa francuskie pistolety — namyśl się... a jeżeli chcesz takiej zamiany, to ja zgodzę się nareszcie zyskać na tobie...
SZCZĘSNY
- Co do mnie... to rzecz skończona...
HORSZTYŃSKI
- Bardzo się cieszę — będę miał po tobie pamiątkę... miłą...
SZCZĘSNY
- Zapiszę ci jeszcze w testamencie pochwę mojego kindżała...
HORSZTYŃSKI
- Starzy pierwej umierają... ale się jeszcze może zobaczemy... bo podobno masz wyjechać... walczyć za... ojczyznę...
SZCZĘSNY
- O! to jeszcze nieprędko... mam ojca...
HORSZTYŃSKI
- Ha! kiedy tak, to się będziemy widywali — często...
SZCZĘSNY
- Życzę ci dobrego wieczora. — Niech pani patrzy, jak piękny zachód słońca — kwiaty jej ogródka ożywają... i będą płakać rosą — tego wieczora. —
SALOMEA
- Gdzie pan jedzie?
SZCZĘSNY
- Do domu... idę do ojca mojego...
SALOMEA
- Ale czy pan wie, co znaczą te słowa w Piśmie świętym?
SZCZĘSNY
- Słowa mają różne znaczenia — podług księgi, na której je znajdują. Te same słowa, które są świętymi w Piśmie świętym, są bezbożne w księdze bezbożnej — a nieszczęścia mają dźwięk — w księdze pełnej nieszczęśliwych wypadków... Bądźcie zdrowi!
Szczęsny odchodzi.
[HORSZTYŃSKI]
- [Co tobie, Sa]lly? Wpadłaś do pokoju jak wariatka...
SALOMEA
- [. . . . . .].
[HORSZTYŃSKI]
- [......]ko... przestraszyłaś mnie bardzo...
SALOMEA
- [O mój Ksawery!] czy ty mnie jeszcze kochasz?
HORSZTYŃSKI
- [Czemuż nie miałbym] kochać — Sally? Byłaś dla mnie dobrą... długo [. . . . . . . pam]iętam jak wyjeżdżałem z moimi ludźmi na barską wyprawę — sama piekłaś nam chleby — widziałem ciebie, jak z zakasanymi po łokieć rękoma miesiłaś czarne ciasto... a kiedy wszedłem do kuchni — schowałaś ręce i podałaś się cała ku mnie różaną i lilijową twarzyczką, abym ciebie pocałował... zawsze pamiętam tę scenę... Dlaczego ty klękasz przede mną?... Nie lubię tych oznak teatralnych, Sally... dlaczego ty klękasz przede mną?... Czuję głową twoją na moich rękach... Wstań, moje dziecię... i wyjdź na dziedziniec — jak będą żeńce wracali z pola spiewając tę piosenkę, którą ja tak lubię, to każ im wytoczyć na dziedziniec beczkę piwa i daj żniwiarce czerwoną wstążkę. Proszę ciebie, Sally, niech się chłopi rozhulają i będą weseli...
SALOMEA
- Dobrze, mój Ksawery... Gdybyś ty wiedział, jak jestem szczęśliwa, kiedy mi dajesz jakie polecenia...
Wychodzi.
HORSZTYŃSKI
- Czy wyszłaś? Wyszła... Czuję, że mi Bóg policzy tę godzinę w niebie na zmazanie grzechów moich... Tak, niech będzie spokojna — a ja... wszak uczyniłem stałe przedsięwzięcie — jakie? — usunąć się z tej drogi, po której idą szumiący ludzie wielkimi tłumami... Nędza... albo śmierć... Nigdy tak blisko nie widziałem nędzy i śmierci... Co robić na świecie? — Siąść przy drodze pod krzyżem i spiewać kantyczkową piosenkę: Dajcie grosz ślepemu! — Żebrak przynajmniej ma psa wiernego, co go zaprowadzi pod krzyż, do karczmy — i odwiedzie do wsi wieczorem... a ja... Jutro sąd tradycyjny w tym domu... Ha! postawię im nowy sprzęt do zagrabienia — trumnę starca... Konfederat barski!... jak ja lubiłem, kiedy mnie tak nazywano. — Muszę siebie sam nazywać przed śmiercią sławą życia mojego... Nie trzeba krwią plamić tych podłóg, po których raczkowałem niegdyś... nie trzeba... Ha! gdyby staremu konfederatowi trucizny... może w domu jest trucizna... spróbujmy...
Klaszcze.
- Świętoszu! Świętoszu!
[Świętosz wchodzi.]
ŚWIĘTOSZ
- Jestem, panie...
HORSZTYŃSKI
- Powiedz mi, co tam się dzieje w polu?
ŚWiĘTOSZ
- At — pszenica niezła i żyta dzięki Bogu dosyć.
HORSZTYŃSKI
- Dziś żną?
ŚWIĘTOSZ
- Tak, panie, od chaty Szewruka aż do Nagolickiego kopca. Nie rozumiem, czemu się też pan konno nie wybierze na pole zobaczyć żyta.
HORSZTYŃSKI
- Głupi! — a czy nie pamiętasz, jak mi gromnicami oczy wykapali?
ŚWIĘTOSZ
- Niech ich jasny Bóg piorunuje...
HORSZTYŃSKI
- Słuchaj no, Świętoszu! Czy nie mógłbyś ty pojechać do miasteczka — w ulicy Liwskiej wisi ogromny szyld, gdzie Żyd Josiel trzyma aptekę; kup za parę złotych u Żyda acidum prussicum.
ŚWIĘTOSZ
- Cóż to, panie? Lekarstwo na prusaki?... A gdzież to znowu zagnieździły się u nas tarakany? — A to ja ogniem spalę...
HORSZTYŃSKI
- A to może ty w domu masz truciznę?
ŚWIĘTOSZ
- A juźci: — muchomory na muchy — i coś zostało jeszcze arszeniku we flaszeczce od gomułek na szczury.
HORSZTYŃSKI
- Ha! masz arszenik? — Właśnie szczury za obiciem mego sypialnego pokoju porobiły gniazda — i całą noc szeleszczą
obdartymi papierami.
ŚWIĘTOSZ
- To ja przyniosę gotowy pączek w maśle usmażony...
HORSZTYŃSKI
- Nie, przynieś mi flaszeczkę z proszkiem — ja sam przyrządzę.
ŚWIĘTOSZ
- Ale to, panie, jak na oczy upadnie, to człowiek oślepnie.
HORSZTYŃSKI
- No, mój Świętoszu, nie lękaj się — włożę okulary.
ŚWIĘTOSZ
- O, głupi ja — głupi...
HORSZTYŃSKI
- Co? czy ty myślisz... że ja mam jakie zamiary?...
ŚWIĘTOSZ
- Co?! Jakie zamiary?... O co mię pan posądza?...
HORSZTYŃSKI
- O nic... Idź... przynieś mi arszenik...
Odchodzi
ŚWIĘTOSZ.
- Już byłem pewny, że się ten człowiek domyślił i narobi hałasu... Ha, jeszcze trzeba będzie do księdza Prokopa napisać list... będzie to moja spowiedź pośmiertna — z grzechu śmierci...
ŚWIĘTOSZ
[wraca]
- Oto, panie, flaszczyna z proszkiem...
HORSZTYŃSKI
- Daj! Czy daleko jeszcze do wieczora?
- Świętosz Słońce zachodzi za Nagolickim kopcem...
HORSZTYŃSKI
- Gdzie to ten kopiec?
ŚWIĘTOSZ
- A tam, gdzie panisko woził kiedyś kolaską naszą panie — a pani przejeżdżając koło kopca zawołała: „Świętoszu, — zatrzymaj no konie, bo widzę mnóstwo konwalii — zeżnę sobie bukiecika”...
HORSZTYŃSKI
- Pamiętam... Przysuń mi tu stolik, podaj papier i pióro... Jeżeliby kto wszedł, kiedy pisać będę — to mię ostrzeż... Czy moja ręka na papierze? czy pióro umoczone? — Jak dojdę pismem do końca papieru — to mi powiedz.
ŚWIĘTOSZ
- Niech panisko jedzie... stąd... do góry... zawróć pan!... Dalibóg, pan cudownie pisze, dwie ryguły, jedna przy drugiej, by kolej od kałamaszki... — Noga w tył... nie zjeżdżaj... To mi się widzi, że pan by mógł jeszcze szablą pisać po wąsach Moskalom, gdyby te biesy nocą nie napadali... jak to było...
HORSZTYŃSKI
- Umiesz ty czytać?
ŚWIĘTOSZ
- Nie.
HORSZTYŃSKI
- Jutro jak świt, zaniesiesz ten list do celi księdza kapucyna Prokopa... jak świt... nie zapomnij, bo to rzecz bardzo
ważna...
ŚWIĘTOSZ
- Dobrze, panie...
[Wychodzi.]
HORSZTYŃSKI
- Chciałem rzucić się na szyję temu człowiekowi — i lękałem się, aby się nie domyślił, że go pan żegna jak umierający... Człowiek najsamotniejszy — a ktoż samotniejszy nade mnie — tyle ma nitek do zerwania?, nim wyjdzie z tego świata... Już wieczór — świerszcze zaczynają śpiewać w szczelinach mojej chaty... Co będzie jutro ze mną o tej godzinie?... Mój Boże! Mój Boże!... Chryste Panie! sądź mię tak, jak sądzisz ludzi nieszczęśliwych... miej litość nade mną... Boże, wszak Ty bez cudu mógłbyś mię zatrzymać na ziemi... powiedz sercu mojemu, niech mi powie, że jestem jeszcze potrzebny na ziemi — rzeczom, wypadkom albo ludziom — powiedz mi sercem moim: „Żyj!”, a żyć będę. Żyłbym, gdyby była choć [nadzieja] odzyskania oczu... Jak zażyć tę truciznę? — muszę zawinąć w opłatek.
Idzie omackiem i dobywa z szafy opłatki.
- Ślepy, a przecież znalazłem opłatek — kto rękę moją prowadził?... Czuję te drżące listki chleba w moich dłoniach. — Jak ja lubiłem niegdyś dzień Bożego Narodzenia! — W tym samym pokoju z opłatków kleiłem różnokolorowe słońca — kołyski... jakaś świętość i wesele napełniały moje dziecinne serce.
Łamie opłatek i sypie truciznę, potem skleja.
- Dziś jeszcze nie rozumiem, co znaczą te litery święte, wyciśnione na opłatkach. Będąc dzieckiem myślałem, że to jakieś słowa z pieśni anielskiej i z błękitnego języka... Gorąco mi — chciałbym się przejść po pokoju — i lękam się uderzyć czołem o zimne ściany...
Słychać pieśń wracających żeńców... daleko.
- Cicho... pieśń żniwiarzy. — O! moja wiosko... moja wiosko!... Jutro w tym domu trumna — księża — sąd — jutro ta pieśń... jutro inny pan — i nikt się nie zlituje nade mną... Ja przecięż wszystko poświęciłem krajowi — ten dług strwoniłem prochem i kulami... a jutro, gdybym żył, byłbym głodny jak pies... i nikt się nie zlituje nade mną... Stary i siwy — i sam — bez dzieci. — Oni mię nie pogrzebią w święconej ziemi... Mój ojciec musiał okropnie zawinić — bo ją cierpię...
PIEŚŃ ŻNIWIARZY
wyraźnie
- Pożęli żyto, pożęli jarkę,
- Niechaj nam pan da na wódki czarkę.
- Plon żyta plon Ze wszystkich stron...
HORSZTYŃSKI
- Plon żyta... pochlebiają mi ci ludzie... plon żyta... Widać, że żona moja kazała im beczkę piwa wytoczyć... jaki gwar na dziedzińcu...
PIEŚŃ
- Pożęli żyto, wygnali zajca,
- Nie żałuj, pani, wstążki okrajca.
- Plon żyta plon
- Ze wszystkich stron...
HORSZTYŃSKI
- W tej pieśni widzę moje żółte łany — i zielone lasy... z początku ta pieśń rozdrażniła serce moje... a teraz uciszyła je jak pieśń mojej mamki... jak pieśń kiedyś mojej Izabeli... niech jej światło wiekuiste świeci na wieki wieków... amen... I mnie także niech będzie tak ci[cho] po śmierci jak kiedyś przy niej, kiedy spiewała... Cyt!... ktoś idzie [to] ona... słyszę i poznaję szelest jej sukni... w jedwabnej sukni ub[rana...].
SALOMEA
- Mężu, wyjdź na dziedziniec do ludzi.
HORSZTYŃSKI
- O nie — nie mogę, żono...
SALOMEA
- Kilku starych chłopów weszło aż na ganek i kłaniali mi się do nóg prosząc, abym im pana łaskawcę wyprowadziła...
HORSZTYŃSKI
- Żono, nie wyjdę...
SALOMEA
- Dlaczego zasmucać tych ludzi?...
HORSZTYŃSKI
- Dlaczego?... Bo świat smutny, a ja świata rozweselić nie mogę jak arlekin — bo jestem — ślepy i stary... Powiedz mi, Sally, czy nigdy tu podczas mojej niebytności nie przyniesiono jakich sądowych papierów?
SALOMEA
- Nieraz na drzwiach przybijano mi różne manifesta barskie, targowiczańskie. Z początku odczytywałam je pilnie — potem rzucałam wszystkie do wielkiej szafy w śpichlerzu.
HORSZTYŃSKI
- To dobrze. Czy ty mówisz zawsze wieczorną modlitwę z czeladką?
SALOMEA
- Zawsze modlimy się razem.
HORSZTYŃSKI
- Dzisiaj nie zapomnij, moja żono, modlitwy... za tych, co cierpieli — i żyli...
SALOMEA
- Mężu, módl się z nami.
HORSZTYŃSKI
- Niezdrów jestem — muszę się położyć do łóżka.
SALOMEA
- Zaraz?
HORSZTYŃSKI
- Sally, przechodząc do twego pokoju stąpaj cicho... Nie, tego ci nie trzeba zalecać... Ale idź bez świecy, bo światło... O! ja szalony! — widzisz, że tak jak mój Świętosz nie mogę czasem zapomnieć o moich oczach... Nie obudź mię, żono, bo czuję, że mi snu potrzeba. Chciałbym spać tej nocy. Ty sama bądź przy wieczerzy.
SALOMEA
- Mężu, chcesz, bym czuwała przy tobie?
HORSZTYŃSKI
- Cóż ty, moja gołąbko? Już ci się zdaje, że ja śmiertelnie chory. Czyś ty zapomniała, że kilka miesięcy temu sypiałem na zimnej rosie, pod koniem moim? Jaki to był koń!... Czułem często, jak nogą z wolna poruszył i dotknął moich piersi — tak ostrożnie jak Świętosz, kiedy szklankę kryształową stawia na stół. Ten koń w kopytach miał czucie: nie rozdarł nigdy moich piersi — nawet przez sen...
Salomea zakrywa oczy dłońmi.
- Sally, pomóż mi pas odwinąć.
Salomea bierze za jeden kutas pasa, Horsztyński odkręca się jak w walcu, ale z wolna, tak że odchodzi aż na koniec pokoju; pas zostaje w rękach Salomei.
- Widzisz, Sally moja, pas ci został w ręku, a mąż się odwinął — i na wieki... Oto historia życia. Rano trzymałaś za koniec pasa, a ja zbliżałem się do ciebie; wieczorem... Co? ty klęczysz przede mną?... Córko moja, kochana moja Sally, ty mię nigdy nie będziesz przeklinać — prawda, że nie będziesz przeklinać pamięci mojej, co bądź przyjdzie na ciebie — z mojej winy?... Daj mi rękę — zaprowadź mię ku drzwiom sypialnego pokoju i przechodź sama cicho — bo wiesz, że ślepi słyszą, najmniejszy szelest... Dobrej nocy, Sally.
SALOMEA
- Do jutra...
HORSZTYŃSKI
- Co?...
SALOMEA
- Jutro może będziesz, mężu, spokojniejszy.
HORSZTYŃSKI
- Tak — spokojniejszy...
Wchodzi do sypialnego pokoju.
SALOMEA
- Muszę kazać, żeby się ci chłopi uciszyli na dziedzińcu, aby ten starzec biedny mógł zasnąć...
Odchodzi.
Scena II
edytujPrzedpokój Hetmana. Słychać mocne dzwonienie. — Hetman wpada.
HETMAN
- Cóż to, na miłość Boga! Nikogo? nikogo?
Ksiński wbiega.
KSIŃSKI
- Cóż to, jaśnie wielmożny panie?
HETMAN
- Gdzie moi ludzie? — Ten człowiek musiał rozpaplać przed zgrają o rewolucji w Warszawie... Każ mu wypalić w łeb jak psu!... To nieprawda! Warszawa nie powstała... w Warszawie spokojniej niż w moim łbie siwym!... Na miłość Boga, zawołaj tu ludzi — zaprzęgać karetę — i wróć tu. — Gdzie jest mój syn?
KSIŃSKI
- Wyjechał konno.
HETMAN
- Kazałem acanu, abyś kazał zaprząc karetę. — Przykuć łańcuchem do koła tego posłańca z Warszawy; zaciągnę go do gubernatora wileńskiego.
Ksiński odchodzi.
- Rwie się, rwie się skała — ale ja zatrzymam ją. Szewcy się burzą... Gdybym chciał, mógłbym się przyczaić w moim zamku i siedzieć jak mysz — ale te papiery... Ha! panie Horsztyński, papiery twoje zgubią Polskę... Pozajutro Moskale nadciągną...
KSIŃSKI
[wraca]
- Wydałem rozkazy.
HETMAN
- Panie Ksiński, ponieważ mam ciebie pod ręką, muszę cię użyć. Oto skoro szlachta zjedzie się do zamku, syn mój powinien stanąć na czele i natychmiast jechać zbrojno pod Wilno od bramy Ostrobramskiej. — Są wieści, że jutrzejszej nocy Jasiński tamtą stroną chce się wkraść do Wilna. — Schwytać i natychmiast powiesić go jak szpiega, bez sądu — rozumiesz — nie wierzyć mu, że się nazywa Jasiński.
KSIŃSKI
- Tak, jaśnie wielmożny panie.
HETMAN
- Ale wiesz ty, że mój syn... choć to niepodobna — może nie zechce stanąć...
KSIŃSKI
- Tak, choć to niepodobna, jaśnie wielmożny panie... może nie zechce.
HETMAN
- Ty staniesz.
KSIŃSKI
- Będę się starał dowieść hetmanowi, że...
HETMAN
- Milcz! milcz! milcz! — Słowa — to śmiecie... Otóż jeżeli syn nie zechce, zawołasz do sali moich żołnierzy, co zamknięci w tylnym dziedzińcu — i zaaresztujesz ptaszka. Rozumiesz?
KSIŃSKI
- Rozumiem.
HETMAN
- Wsadzisz go do jakiej ciupy — i sam na koń, pod Wilno! Pan Horda przyprowadzi mi 50 ludzi zbrojnych do mego zamku w Wilnie, a ty z resztą będziesz się uwijał koło Ostrej Bramy.
KSIŃSKI
- Wszystko się stanie podług jego woli.
HETMAN
- Sforka pokaże ci zapas prochu na wieży. Oto mój pierścień — rozumiesz, mości panie! Wszyscy ciebie mają słuchać jak mego maleńkiego palca u ręki...
KSIŃSKI
- Dumny jestem zaufaniem...
HETMAN
- Ale mój syn... ja chcę, aby mój syn był na czele — rozumiesz?
KSIŃSKI
- Tak...
Amelia wchodzi.
HETMAN
- Co to za kobieta? — Amelio, czego acanna?
AMELIA
- Ojcze, chciej mnie posłuchać.
HETMAN
- Jutro! — jutro!
AMELIA
- Dziś, ojcze. — Panie Ksiński, oddal się pan.
[Ksiński wychodzi.]
HETMAN
- Co to znaczy? — Ufasz zanadto w moją łaskawość.
AMELIA
- Ojcze drogi, gdzie ty jedziesz?
HETMAN
- Do Wilna.
AMELIA
- Zaklinam ciebie, ojcze, zostań w zamku... Jakieś ogromne grozi tobie nieszczęście.
HETMAN
- Śniło ci się.
AMELIA
- Ojcze, byłam sama w moim. pokoju i patrzałam, jak wschodził księżyc czerwony. Psy zaczęły wyć głucho i okropnie — odwróciłam się — i wierz mi, ojcze, nie uważaj mnie za jasnowidzącą wariatkę: matka moja była ze mną...
HETMAN
- Nieboszczka?...
AMELIA
- Ojcze, jaki ty dobry, że wierzysz mi. — Myślałam, że ty, mnie odrzucisz ze wzgardą, a widzę mgłę zamyślenia na czole twoim. Spodziewałam się zawsze, że kiedyś będziesz kochał twoją córkę.
HETMAN
- Czy mówiła co do ciebie?
AMELIA
- Milczała długo... struny arfy mojej zaczęły grać same smutnie i powietrzną jakąś pieśń — potem zdawało mi się, że jakiś głos kobiety jęknął — i z płaczem mówił: „Ojciec twój kona...”
HETMAN
- Ojciec twój?...
AMELIA
- W okropnym poruszeniu leciałam do twego sypialnego pokoju — otworzyłam drzwi — i znów cień biały był przede mną... Zdawało się, że go przyniosłam z sobą w oczach...
[TU BRAK W RĘKOPISIE CZTERECH KART]