Hrabina Cosel/Tom I/VIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Hrabina Kosel |
Podtytuł | Powieść historyczna |
Wydawca | Redakcya Biblioteki Warszawskiéj |
Data wyd. | 1874 |
Druk | Józef Berger |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na commons |
Inne | Cały tom I |
Indeks stron |
Nie zbywało ówczesnemu dworowi Augusta II na zabawnych i oryginalnych figurach, których jedyném powołaniem było króla smutek rozpędzać i nudom nie dawać przystępu do N. Pana.
Codzień z rana, z tak zwanego naówczas Starego Miasta, które się dziś właśnie Nowem nazywa, przejeżdżał na koniu w najpocieszniejszém ubraniu, znany od uliczników do ministrów, wszystkim mieszkańcom, kuglarz a trefniś pański Józef Fröhlich, który się tytułował nadwornym J. K. Mości artystą figlarzem. August w dobrym humorze będąc kiedyś, kazał nawet wybić medal na cześć jego z napisem: Semper Fröhlich nunquam Traurig. Fröhlich z obowiązku tak się nałożył do śmiechu, iż i drugich śmieszył i sam się śmiał od rana do wieczora.
Już sama jego postać gdy w urzędowym stroju z własnego domu przy moście, zwanego Błazeńskim (Narrenhaus), udawał się na służbę, zdolną była najsmutniejszego rozweselić. Fröhlich był mały, okrągły, rumiany, nosił się w rodzaju fraczka hanswurstowskiego, a takich fraków miał z łaski króla różnego koloru dziewięćdziesiąt dziewięć. Na głowie ogromny śpiczasty z piórem kapelusz, z tyłu zaś nakształt klucza szambelańskiego dźwigał ogromne srebrne naczynie, mające kształt kluczowi podobny, które w istocie za dobry puhar służyć mogło, bo ważyło sześćdziesiąt uncyj. Był to podarek króla, a ile razy Fröhlich przyzwany do nocnéj uczty pił, musiał pić ze swego szambelańskiego klucza.
Jako trefniś byłby znużył może jednostajną wesołością swoją, gdyby z obrachowanym artyzmem nie miał umyślnie przeciwstawionego kontrastu w osobie niejakiego kammerkuryera barona Schmiedel, który grał rolę melancholiczną. Schmiedel i Fröhlich jako Heraklit i Demokryt nieskończone z sobą wiodąc spory, zabawiali Augusta i dwór jego. Gdy się obu wyczerpało konceptów, min i siły, na podstawkę byli trefnisie podrzędni, tak zwany Saumagen i Leppert z Lipska. Dodajmy olbrzyma Cojanus’a, dwanaście par karłów ze sławnym Hante na czele i Trammem, murzynów, albinosów... a dalecy będziemy od poznania nawet téj maluczkiéj części dworu, która ku poufałéj pańskiéj zabawie służyła.
Sławny Kyan dowcipniś nie inną téż tu grał rolę, a widzieliśmy przy piérwszej uczcie jak król go szacował. Fröhlich był przy swéj wesołości człowiekiem roztropnym i wcale nie złym. Powoli sobie grosza ciułał, żył oszczędnie, śmiał się może pocichu z tych co się z niego głośno śmieli i wśród tego ukropu dworskiego, w którym się wiele parzyło, wychodził jakoś cało.
Rano do dnia Fröhlich w swojéj jace i kapeluszu udawał się do zamku, a często bardzo późno powracał do gospodyni, która domu jego pilnowała.
Do błazeńskiéj kamienicy rzadko kiedy kto zapukał, bo i gospodarz w niéj był gościem. Dziwnie się więc wydało pannie Locie, dojrzałéj jejmościance zostającéj na usługach Fröhlicha, gdy jednego dnia jesieni, o brzasku prawie, bo słońce jeszcze nie było weszło, ktoś począł dobijać się do drzwi!
Nadworny kuglarz nastawił ucha; nie był jeszcze ubrany, koń nie gotów, a sądził że przez jaki osobliwszy kaprys król do rana się zahulawszy przysyłał po niego. Lote wyjrzawszy przez szybę we drzwiach nabrała tego samego przekonania, zobaczywszy barwę dworską: w progu stał młody, słusznego wzrostu mężczyzna.
Zmierzywszy go od stóp do głów oczyma Lote, spytała czegoby chciał.
— Chciałbym kilka słów pomówić z panem Fröhlichem — odparł przybyły.
— Czy od króla?
Na to nie było odpowiedzi.
Że się różne poselstwa tajemnicze trafiały, Lote nie śmiała odmówić przystępu i wpuściła nieznajomego na górę, gdzie Fröhlich przed zwierciadłem już się w swój strój urzędowy przybierał.
Dla niego było to także dziwne zjawisko: gość czy posłaniec. Odwrócił się ku nieznajomemu i natychmiast wchodząc w swą rolę w wielkich krygach i przesadnych ukłonach, powitał go jako Ekscelencyę. Nic mniéj do Ekscelencyi nad tego biédaka podobném być nie mogło: blady, zbiédzony młody człowiek stał w progu dusząc kapelusz w rękach.
— Czém mogę służyć Waszéj Ekscelencyi? — zapytał wpółzgięty Fröhlich.
— A, panie Fröhlich — odezwał się cichym głosem przybyły — nie żartujcie sobie z biédaka... dla mnie wy prędzéj będziecie Ekscelencyą niż ja dla was.
— Hę? Hę? — spytał Fröhlich — ja dla was; czy król was przysyła? nie!
— Nie, przychodzę sam i proszę was o chwilę rozmowy sam na sam!
— O audyencyą? hę? — podchwycił pusząc się Fröhlich — donnerwetter! czy przez sen, sam o tém niewiedząc nie zostałem ministrem? Na naszym dworze (cyt!) wszystko być może. Ministrowie się tak gryzą, iż ich w końcu niestanie, a naówczas ja i waćpan możemy dostąpić tych dostojeństw. A ja sobie ministerstwo skarbu i akcyzę wymawiam.
Gdy gospodarz to mówił, na twarzy przybyłego mimo wesołego wyzwania, ani promyk jaśniejszy nie błysnął: stał chmurny i milczący.
— Chwila rozmowy sam na sam? ze mną?.. akorduję...
W całym domu niéma nikogo oprócz Loty, która gotuje śniadanie i Hausknechta który konia drapie.
Siadł w krześle, rozparł się i począł udawać dygnitarza przyjmującego klienta.
Przybyły zbliżył się, nierozśmieszony wcale.
— Panie Fröhlich — rzekł — zdziwisz się mocno gdy się dowiesz, że ja do was przychodzę w sprawie bardzo poważnéj.
— A toś się o drzwi omylił!
— Nie — rzekł nieznajomy — wcale nie... widuję waćpana co dzień na dworze, z twarzy jego wyczytałem żeś dobry człowiek i serce masz ludzkie.
— Kochanie! pewnie chcesz pieniędzy pożyczyć — przerwał Fröhlich trzepiąc rękami — ale cię uprzedzam że z tego nic nie będzie. Wszystkiém szafuję: radą, śmiechem, ukłonem, grzbietem, czém chcesz; ale pieniędzmi! No nie mam. Król goły, jakże ty chcesz żebym ja pieniądze miał?
— Ani mi się śniło prosić was o to.
— A! — oddychając rzekł Fröhlich — to czegóż u licha możesz odemnie żądać? Żebym cię sztuki jakiej nauczył? Naprzykład jak się z jednego jajka stopięćdziesiąt łokci wstążki wyciąga...?
— I to nie — odparł przybyły.
— Szukasz mojéj protekcyi? — spytał Fröhlich.
— Byćby to mogło - smutnie rzekł nieznajomy — gdy kto innéj niéma.
— To się choć do błazna udaje! — rozśmiał się stary. Ale dalipan, Schmiedel jako baron i kammerkuryer lepiéjby ci przystał; widzę z barwy że należysz do dworu? ale akcent masz obcy. W tém niéma nic dziwnego, bo tu wkrótce Sasa na saskim dworze z latarką szukać przyjdzie.
Któżeś ty?
— Jestem Polak, nazywam się Rajmund Zaklika.
— Polak, więc szlachcic, to się rozumie — rzekł Fröhlich — siadajże, szanuję szlachectwo... a żem ja mieszczanin, będę stał.
— Nie żartuj panie Fröhlich.
— Nie mogę, udławiłbym się własnym językiem, gdybym nie żartował. Ale czas krótki, czas drogi: mów szanowny Polaku co ci to jest? choryś? jam nie doktor.
Jakąś chwilę Zaklika na odpowiedź się zebrać nie mógł, ten humor Fröhlicha widocznie go nękał.
— Pozwól mi pan o sobie kilka słów powiedziéć.
— Kilka? chętnie.
— Dostałem się na ten dwór wypadkiem... słyszałeś pan o mnie pewnie.. Trafiło mi się nieszcześciem łamać podkowy, giąć puhary i ścinać koniom łby na wzór N. Pana... kazano mi za to wisiéć przy dworze.
— Już wiém, wiém; przypominam — rozśmiał się Fröhlich — nie zazdroszczę ci, kochany panie: jakże?
— Zaklika...
— Kochany panie „Unglücku“ — kończył Fröhlich... — Ale któż był tak... prostodusznym, by ci mógł radzić mierzyć się z królem... Trzeba być bardzo... domyśl się, by sobie tak smutną obrać rolę.
— Od czasu jak wiszę u dworu... życie mi obrzydło... ludzie mnie omijają, przyjaciela nie mam, opieki... nikogo...
— A wiesz że i za opiekuna i za przyjaciela mnie chciéć wybrać, to równie szczęśliwa myśl, jak łamać podkowy! Człowiecze, gdybym mógł łamać kowadła... nie skruszyłbym słomy ze strachu abym nie obudził zazdrości: pięknie się wykierowałeś..
— Stało się — rzekł Zaklika — niemam tu nikogo.
— I jesteś w dodatku Polakiem, gdy tu teraz imienia Polaka wymówić się nie godzi... Nie chciałbym być w twéj skórze..
— Właśnie że mi w niéj niewygodnie, myślałem że choć Fröhlich się nademną ulituje...
Stary trefniś wielkie wytrzészczył oczy, twarz jego pomarszczona stała się nagle poważną i smutną, założył ręce na piersiach... potém przystąpił do Zakliki, wziął go za rękę i począł ma puls macać... jakby był doktorem...
— Boję się, kochany Unglücku, czy ci się w głowie nie pomieszało... — rzekł cicho.
— Byćby to mogło! — uśmiechając się odezwał Zaklika...
Fröhlichowi twarz się znowu wyjaśniła jakby z nałogu...
— O cóż ci idzie? — spytał.
— O to aby mnie ze służby dworskiéj N. Pan uwolnić raczył...
— O to najłatwiéj — rzekł Fröhlich pocichu — zrób głupstwo jakie, postawią rusztowanie na Nowym Rynku i będziesz dyndał. Jest to sposób krótki, łatwy i skuteczny...
— Na to jeszcze czas — odparł Zaklika...
— Cóż myślisz robić gdy cię uwolnią? powleczesz się do swego kraju z niedźwiedziami borykać?
— Nie, zostanę tu?
— Czy ci jaka Drezdenka wpadła w oko? — Zaklika mocno się zarumienił...
— Nie — rzekł — mogę dawać lekcye fechtów i konnéj jazdy, mogę się gdzie do jakiego wojska zaciągnąć..
— Czy mrzesz głodem na dworze?
— Nie, mamy wszystkiego do syta...
— Czy ci nie płacą?
— Owszem...
— Dlaczegóż ci źle...
Zaklika się zmięszał. Niemam tu co robić, jestem niepotrzebny...
— Panie Unglücku, ja cię nie rozumiem, chcesz czegoś nienaturalnego: masz chléb i spokój a szukasz biédy...
— Może — odparł krótko Zaklika — ale się wszystko znudzi..
— Szczególniej gdy komu dobrze i niéma nic do roboty, — dokończył Fröhlich... Jednakże ja w tém wszystkiem nie widzę jakbym ci mógł być pomocnym?
— Najłatwiéj... stoję często przy drzwiach pomiędzy pańskim dworem; lada konceptem zwrócić możesz na mnie uwagę, a pod dobrą chwilę, król miewa różne fantazye.
— A jeśliby mu przyszła taka, żeby cię kazał powiesić? — spytał trefniś.
— Waćpanbyś mnie obronił...
Fröhlich przeszedł się po pokoju włożywszy spiczasty swój kapelusz z piórem na głowę, a ręce w kieszenie.
— Donnerwetter! — zawołał — zaczynam się dorozumiewać poraz pierwszy, że ja tu jestem potęgą, kiedy się ludzie zgłaszają po moję protekcyą. Waćpan mi otworzyłeś oczy! Przez samą wdzięczność cośbym rad uczynić dla niego...
Któż wie... mówią że Kyan zostanie komendantem Königsteinu, ja mogę być przynajmniéj kaznodzieją nadwornym lub radzcą w konsystorzu!! Zaczynam nabierać ambicyi...
I upadłszy w krzeszło[1] Fröhlich śmiać się począł... popatrzał z politowaniem na Zaklikę...
— Świat przewrócony! donnerwetter! szlachcic polski oddaje się w protekcyą trefnisia... a Szwedzi którzy żyją śledziami biją Sasów...
Plasnął w ręce... Na to hasło wpadła Lotte, stając w progu z poléwką winną na talerzu...
Fröhlich dał komicznie znak Zaklice aby zamilkł i skłonił mu się jak minister, który audyencyę zamyka... Wejrzeniem pożegnawszy go, Zaklika smutny spuścił się ze wschodów.
Dziwaczną zaprawdę powziął był myśl udania się pod opiekę wyśmiewanego trefnisia, lecz konieczność i rozpacz zmusiły go do tego. Biedny chłopak śmiertelnie był znużony swą rolą komparsa na dworze... snuło mu się po głowie, że swobodny mógłby może inną odegrać... Sprawa Hoymowéj, która nagle zmieniła się w panią Cosel, ściągnęła go z przechadzek od Laubegastu do miasta... Śnił niezrażony niczém, że mógłby jako dworzanin zostać przyjęty do domu... téj, w któréj czarne oczy patrzéć było dlań największém szczęściem...
Tak dziwaczne miłości jak ta która Zaklikę opanowała, rzadko się na świecie trafiają. Rajmuś nie pragnął nic, tylko patrzéć na swe bóstwo. Nie śniło mu się nigdy nawet o żadném większém szczęściu nad to... Chciał być jéj stróżem, wartą, niewidzialnym obrońcą;.. domyślał się że musiała miéć nieprzyjaciół... lękał się o nią, pragnął zyskać jéj zaufanie i całego siebie, choćby życie oddać na jéj usługi i ofiarę. Chłopak był dziwnego temperamentu... powolny na pozór, ale upartéj woli a niezłomnéj. Śmiał się sam ze swéj miłości dla téj, która się zwała królową, a uczucia tego zgasić w sobie nie mógł. Szczęśliwe czasy w Laubegast, gdy ukryty mógł ją śledzić oczyma i odgadywać jéj myśli, teraz mu się rajem wydawały. W Dreźnie twarz pięknéj królowéj rzadko miał szczęście dojrzeć na chwilę... Widywał ją przejeżdżającą konno z królem, wsiadającą i wysiadającą z powozu, w teatrze jeśli się potrafił między dworzan gdzie wcisnąć: tego wszystkiego było mu mało. Roił że się tam kiedyś musi dostać do jéj domu. To był dlań najwyższy szczyt szczęścia, jedyne, ostatnie pragnienie... Dla dostąpienia go byłby nietylko trefnisiowi się pokłonił, ale daleko większe zniósł upokorzenie...
Miłość dla téj idealnéj piękności, biédnego chłopca, nic zresztą nie ma w sobie tak dziwnego; daleko osobliwszém mogłoby się to wydać, że Cosel, która go parę razy widziała zdaleka, Cosel z całą swą dumą, ze świeżą miłością dla pięknego Augusta w szczęściu które ją upajało, parę razy zadała sobie pytanie: Co téż z tym dziwakiem z Laubegastu się stało? Parę razy oczyma go szukała w tłumie. Z jéj strony była to tylko litość, ale i litość w tych istotach szczęśliwych, które się poją ambrozyą życia, jest bardzo niezwyczajném uczuciem.
Cosel nie była wcale czułą: była namiętną, energiczną, zuchwałą, ale serce jéj nie łatwo się litością poruszyć dawało. Przecież ten pokorny szaleniec, co po szyję zanurzał się w wodę aby na nią popatrzeć, przypominał się jéj mimowolnie. Pochlebiało to jéj piękności. Uśmiechała się rada temu wspomnieniu, o którém nigdy nie powiedziała słowa nikomu.
Myliłby się ktoby sądził, że rozmiłowany August II-gi dla pięknéj Cosel, wyrzekł się swych nocnych uczt z przyjacioły. Z wielu rachub i względów były one dlań potrzebą i nałogiem w dodatku. Wśród upojonych dworzan siało często królewskie słowo niezgodę, która była panowania narzędziem; a zręczne badanie dobywało z rozweselonych wyznań, na któreby się trzeźwi nie zdobyli. Jak z Hoyma udało się wycisnąć wizerunek jego żony, tak z innych nie jeden skrywany grzeszek król wyciągnął. Dnia tego znowu wieczorem była hulaczka na zamku. August był teraz w najlepszym humorze, myślał o tém jak swe bóstwo otoczyć olympem wspaniałości, zbytku, rozkoszy, zabawy. Sprawy poważniejsze zabierały część dnia, wieczorem pijano.
Hoym który został przy akcyzie, przy ministerstwie, przy pięćdziesięciu tysiącach talarów, któremi dobry król otarł łzy jego po stracie żony, należał znowu do wszystkich biesiad nocnych. Hoym był potrzebny, gdyż na wszystko i nadewszystko potrzebne były pieniądze, a on jeden dostarczać ich umiał.
Wyczerpały się środki wyciśnięcia ich z zubożonego kraju, umysł jego zdobywał się na wyszukiwanie nadzwyczajnych źródeł dochodów. Opodatkowywano co nigdy dawniéj nie płaciło, ściągano grosz cudownemi wymysły, król nagradzał hojnie tych co mu dostarczali.
Lecz najgenialniejszy nawet umysł wyczerpuje się przy nieustannie powtarzanych wymaganiach, uciekać się więc było trzeba do środków gwałtownych i azardowych. Upadek W. kanclerza do którego i polityczne przyczyniły się pobudki, w znacznéj części spowodowany był rozgłosem o niezmiernych zebranych przezeń bogactwach. Królowi zrobiono nadzieję milionowego po nim spadku. Tymczasem skończyło się to na pałacu darowanym ks. Teschen, na kilku wioskach i na pół milionie talarów, które ich był królowi niegdyś pożyczył, a tych mu już oddawać nie było wcale potrzeby. Reszty półtora milionowéj fortuny kanclerza rozdzielili między siebie jego nieprzyjaciele, Fürstemberg, Pflug, może Flemming. Król co się wiele spodziewał nic nie dostał.
Drugim środkiem dostarczenia królowi summ bajecznych jakich jego fantazye wymagały, było urojenie ówczesne, powszechną będące chorobą: wiara w tajemnicę robienia złota. August jak inni panujący na alchemią chorował. Nie powątpiewano bynajmniéj, że istniała cudowna tynktura, mająca siłę przerabiania wszystkich kruszców na złoto, a przerabiano złoto prawdziwe na dymy i popioły.
Kanclerz Beichling wierzył jak wszyscy marzyciele w to, że się złota w retorcie dorobić można, i on i wielu innych karmili w Auguście II-im myśl tę, że znajdą człowieka co mu będzie w garnuszku smażył miliony, tak nieodbicie do szczęścia potrzebne.
Na dworze przychodziły chwile zapału do alchemii, w których nie mówiono o niczém prócz o tynkturze i robieniu złota. Miał pracownię alchemiczną kanclerz, miał drugą Fürstemberg, do któréj król sam przychodził, mieli je inni miłośnicy wielkiego dzieła.
Chodziły podania o różnych szczęśliwych mędrcach, którzy tynkturę permutującą kruszce posiadali.
Jest rzeczą pewną, iż Beichling nie byłby obalonym, bo królowi pieniędzy dostarczać umiał, gdyby Fürstemberg nie mówił Augustowi że znajdzie człowieka, który mu złoto będzie robił, i zrobi go daleko więcéj niż kanclerz mógł z kraju wycisnąć.
Tym mędrcem na którego Fürstemberg rachował, był prosty aptekarczyk z Berlina, którego początkowa historya dość jest ciemną, ale późniejsza najlepiéj dowodzi, że złota wcale robić nie umiał, choć tracił je z przyjemnością wielką i gustem. Na lat kilka przed temi wypadkami Jan Fryderyk Böttiger, sas rodem ze Schleiz, zabawiał się w aptece w Berlinie fabrykacyą tynktury czyli jak chcą inni, miał on sobie daną gotową przez jakiegoś awanturnika, zowiącego się Laskarysem i archimandrytą monasteru greckiego w Mitylenie... Fryderyk I pruski rad był sobie tego szacownego złotoroba przyswoić i naturalnie do klatki zamknąć, żeby tajemnicę sam tylko mógł posiadać. Böttiger uszedł do Saxonii, Prusy domagały się wydania, ale i król August potrzebował pieniędzy: schwycono więc drogiego człowieka do Drezna.
Fürstemberg sam pracował z nim nad tynkturą i wielkiém dziełem, a król najmocniéj wierzył iż lada dzień złoto się z tygla posypie.
Głaskano, pojono, obsypywano Böttigera obietnicami i łaskami, ale trzymano go pod strażą. Upływały lata, wywrócono z pomocą téj nadziei tynktury Beichlinga... tynktura nie mogła się jakoś usmażyć. Posyłano królowi do Warszawy merkuryusz i różne ingredyencye dla zrobienia złota, do którego trzeba się było przygotowywać modlitwą, pobożnością i czystością ducha; król August spowiadał się, siadał nad tyglem i nic nie wysmażył. Szczęściem pies stłukł merkuryusz przysłany przez Böttigera do Warszawy, użyto innego i niepowodzenie roboty przypisać się dało psu, nie ludziom. Böttiger siedział ciągle straszliwie znękany jak w więzieniu u Fürstemberga na zamku, potém w fortecy na Königsteinie, gdzie o mało nie oszalał, i znowu potém na zamku... przy wszelkich wygodach... a no, złota nie robił. Cała ta historya nieszczęśliwego alchemisty należy do charakterystyki wieku... Ten więziony adept, tynktura, tygle w których ma się wytopić złoto na wojny i maskarady, król godzinami pracujący „po spowiedzi“ z Fürstembergiem nad tynkturą... a potém odpoczywający u ks. Teschen — są to nieoszacowane rysy obrazu wieku...
Böttiger korrespondował z królem, i król oświadczał się dlań z miłością wielką. Böttiger w więzieniu dawał bale, obiady i przez trzy lata ostatnie kosztował króla 40,000 talarów!
Gdy Cosel na tron po ks. Teschen wstąpiła, zastała sławnego alchemika znowu na zamku, w baszcie na tarasie, otoczonéj ogródkiem... zajętego ostateczném wykończeniem formuły złotodajnéj. Oczekiwanie było wielkie, nikt ani wątpił, że Böttiger wreszcie tajemnicę odkryje... Szczególna rzecz, zastrzegał on sobie ażeby nie spożytkowano źle jego wynalazku, aby „pieniędzy nie obracano na zbytki, na grzészne czyny, na niegodziwą rozrzutność, na niepotrzebne i niesłuszne wojny i tego rodzaju dzieła nieprawości... Powiadał że posiadającemu arcanum, niegodziło się służyć panu, któryby był publicznym jawnogrzesznikiem i małżeńską łamał wiarę lub niepotrzebnie krew rozléwał“.....
Zdaje się że tym sposobem obwarowując robienie samo złota, aptekarczyk szukał sposobu, jakimby się z niepowodzenia uniewinnił...
W dniu tym w którym Zaklika oddał się pod protekcyą Fröhlicha, właśnie wieczorem przypuszczonym był „nadworny kuglarz“ do zabawiania towarzystwa... Leżało mu na sercu by młodzieńcowi usłużyć, który w nim wiarę pokładał... łamał nad tém głowę, ale nie był w swéj roli. Umiał dla siebie coś wyzyskać, dla drugich nigdy o nic nie prosił. Czuł że mu w tém zręczności brakło... Król przyjmował u pani Cosel, Fürstemberga, Vitzthuma i kilku zwykłych towarzyszów wieczornych. Pani Reuss, Vitzthum i Hülchen składały dwór nowéj pani.
Po wieczerzy Fröhlich musiał pokazywać sztuki... Śmiano się do rozpuku... Między innemi udawał alchemika, który miał robić złoto i przyniósł w tyglu trochę śmiecia. Z tego król August się nie rozśmiał i owszem pochmurną stała się twarz jego. Cosel już coś zasłyszała o Böttigerze, jęła więc rozpytywać pocichu. Nie rad się król przyznawał do téj tajemniczéj słabości, chociaż naówczas podzielali ją z nim najuczeńsi ludzie wieku.
— Fröhlichowi — szepnął król — wolno się śmiać nawet ze mnie... a więc i z rzeczy tak poważnéj jak tajemnica robienia złota. Ten który ją niezawodnie posiada, ale dotąd nam odkryć jéj nie chce, omało nie wyrwał się z rąk naszych... Udało mu się wymknąć na ziemie cesarskie i ledwieśmy go ztamtąd wydobyć potrafili... Przekona się w końcu, że posłusznym być musi... trzymamy go pod silną strażą...
— N. panie — rzekł Fröhlich — dopóki przy nim niéma tak silnego człowieka, któryby każdego czasu mógł go pochwycić i któregoby się obawiać musiał, niéma téż pewności że nie zbiegnie. N. pan sam być był dlań najlepszym stróżem lub człowiek coby miał równą siłę Herkulesową... ale takiego drugiego na świecie niéma...
— Mylisz się Fröhlich — rzekł August — był lub jest na moim dworze człowiek prawie jak ja silny...
— Nigdym o nim nie słyszał!
W ten sposób August przypomniał sobie Zaklikę, którego zupełnie z oczów był stracił. Nazajutrz kazano go szukać i znaleziono...
Biedny Rajmuś korzystał z téj zręczności, by króla prosić o uwolnienie od służby... August potrząsł głową.
— Nie uwolnię cię, bo mi jesteś potrzebny — zawołał — mam skarb który chcę twéj sile i poczciwości powierzyć; pójdziesz na dwór pani Cosel... będziesz czuwał nad jéj bezpieczeństwem... jeździł za nią, chodził i strzegł, choćby życie przyszło ważyć, aby włos z głowy jéj nie spadł.
Zaklika uszom nie wierzył... zarumienił się, zamilkł i pokłonił, nie pytając więcéj. Los usłużył mu lepiéj niż Fröhlich.
Pani Cosel zdumiała się i zaczerwieniła zobaczywszy go w liczbie ludzi swojego dworu... Zrazu oburzyło ją to... ale dowiedziawszy się że był przysłanym przez króla, zmilczała. Król tegoż wieczora wytłumaczył dlaczego przysłał jéj Zaklikę... Na ustach prawie miała piękna pani swą, przygodę w Laubegaście, ale nie powiedziała jéj królowi... i Zaklika pozostał na swém miejscu.
Fröhlich zobaczywszy go w kilka dni potém tłumaczył się przed nim, iż mu się nie udało dotąd uwolnić go ze służby...
— Na miłość Boga! panie Fröhlich — zawołał Zaklika — ja już zostaję gdzie jestem, i proszę się o mnie nie troszczyć.