Hrabina Cosel/Tom II/VIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Hrabina Kosel
Podtytuł Powieść historyczna
Wydawca Redakcya Biblioteki Warszawskiéj
Data wyd. 1874
Druk Józef Berger
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



VIII.



Z dawnéj służby, która ją otaczała, nie pozostawiono przy hrabinie nikogo: kobiéty obce, twarze nieznane ją otaczały. Obejście się wprawdzie było dosyć łagodne i piérwsze życia potrzeby zaspokojone; lecz od chwili, gdy ją w ręce saskich żołnierzy oddano, niewola stała się widoczną... czuć ją było na każdym kroku. Noc tylko przebyła hrabina Cosel w Lipsku.
Rano urzędnik w peruce, przy szpadce, milczący wykonawca z wysoka płynących rozkazów, wszedł do pokoju, w którym noc we łzach i miotaniu się bezsilném spędziła. Niósł z sobą rozkaz na piśmie od króla, zabrania i przejrzenia wszystkiego, co hrabina miała z sobą.
Spojrzała nań okiem pogardliwém, nie chcąc się z nim wdawać w rozmowę. Zabrano i opieczętowano szkatułki, papiery, kosztowności, przerzucono kufry, przebrano suknie, szukając tego, czego znaleźć nikt nie mógł. Upokarzające to przetrząsanie trwało godzin kilka, ocalało od niego ledwie to, co hrabina miała przy sobie i na sobie.
Gdy urzędnik miał już odchodzić, cisnęła mu jeszcze garść pieniędzy i kilka pierścieni w oczy Cosel, i tak milcząca, jak była w czasie ohydnego zaboru tego, co się zwało jéj własnością, odwróciła się wzgardliwie.
Któż potrafi odmalować stan duszy kobiety dumnéj, namiętnéj, czującéj się niewinną, a prześladowanéj z zimném i obrachowaném okrucieństwem? Naprzemian łzy i gniéwy, to omdlenia i do szału podobne obłąkanie i śmiéch dziki, obudzały nawet w sługach politowanie nad nieszczęśliwą...
Zaledwie dawszy jéj spocząć chwilę, kazano znów siadać do powozu... dokąd? nie mówił nikt.
Oddział żołnierzy na koniach otaczał karetę... jechali do wieczora, pędząc szybko. Na niebie rozognioném po słońca zachodzie, pokazały się mury zamku, wieże, i powóz przez ciemną bramę wjechał w podwórze.
Cosel podniosła oczy. Miejsce jéj zupełnie było nieznane. Zamek zdawał się pusty i dawno niezamieszkany. Kilku ludzi oczekiwało u drzwi do niego wiodących. Sługi musiały prowadzić osłabłą po wschodach wązkich, które wiodły na pierwsze piętro. W kilku sklepionych izbach znać było pewne przygotowanie dla jéj przyjęcia. Były to stare mieszkania z oknami wązkiemi, z ogromnemi kominy, z grubemi mury, odarte, bez ozdób żadnych, ledwie w sprzęt opatrzone, a więzienny mające pozór.
Cosel rzuciła się na łóżko znękana.
Noc przeszła bez snu, w strasznych marzeniach, które rodzi niewola. Miało się na brzask i niebo pochmurne rumieniło się na wschodzie, sługi spały jeszcze... w korytarzu słychać było chodzącą straż tylko, gdy Cosel wstała i pobiegła do okna, które głęboko w framudze osadzone, dzienny blask przez szyby w ołów oprawne przepuszczało.
Widok z tego okna nie mógł jéj nic w życiu widzianego przypomniéć. Przed jéj oczyma rozciągała się równina, daleko lecąca ku sinym lasom na widnokręgu. Wśród niéj gdzieniegdzie sterczała kupka drzew, widać było dachy i z za zieleni słupem wspinał się dym ludzkich ognisk ku niebu. Pusto i cicho było dokoła.
Zamek stał na górze, która urwisto spuszczała się ku małéj osadzie. Dołem szedł gościniec, sadzony karłowatemi wierzbami. Na gościńcu nikogo... tylko z głowy spuszczonemi porykując, szło stado krów ku pastwiskom i pastuszek odarty je poganiał...
Okolica była nieznana.
Z sypialni, w któréj noc spędziła, cichemi kroki weszła Cosel do drugiéj, obszerniejszéj komnaty.
W środku jéj stał stół dębowy, przy ścianach dwie ławy i kilka stołków, na murze dwa stare zapylone dziko patrzące wizerunki...
Nad kominem obity, starty, widny był herb jakiś w kamieniu kuty, z którego tylko została tarcza i hełmy. Za tą komnatą sklepioną, jak pierwsza, była jeszcze krągła izdebka w wieżycy z oknem, na drugą zamku stronę. Tędy widać było lasy i wzgórza, i osady, i znowu inny kraj nieznany, wśród którego na górach jeszcze, parę gniazd rycerskich sterczało.
W krągłéj baszcie było nieco sprzętu... pusta szafa w murze, a na jednéj jéj pułce, rzucona niegdyś, niepodjęta przez nikogo, walała się stara biblia poszarpana, rozsypana, pogryziona przez myszy i warstwą pyłu okryta.
Cosel schwyciła ją chciwie, ale księga z rąk jéj się wyśliznęła i kartami lóźnemi rozproszyła po podłodze.
Z izby drugie drzwiczki żelazne, zaryglowane starannie, wiodły już gdzieś w tajemnicze ciche mury zamczyska, w którém głosu życia ludzkiego słychać nie było.
Dzień się robił. Jaskółki latały koło okien, zwijając się u gniazd swoich. Cosel wróciła do sypialni. Kobiety już się były pobudziły, ofiarując swe usługi. Ona ich nie potrzebowała. Głód zaspokoiwszy trochą ciepłego napoju, który połknęła sama, nie wiedząc co bierze, poszła do okna. We framudze kamienna ława pozwalała usiąść i patrzéć w świat, choć na tym świecie nie było nic, tylko szerokie pole puste i trochę zieleni.
Cosel zwróciła oczy na drogę.
Drogą sunęły się w pole wozy i szli ludzie, pędzono stada; potém tuman kurzu leciał po niéj wirując i osiadał gdzieś daleko zmęczony.
Godziny szły nie policzone. W południe zastawiono jadło. Jedna z kobiét namawiała do stołu. Cosel poszła i patrząc na swój obiad więzienny rozpłakała się.
Inne były owe biesiady gdy przyjmowała królów u siebie, klękających przed jéj czarnemi oczyma. Oczy te nie zgasły, ale szczęście jak mara szyderska pierzchnęło... I znowu Cosel szła do okna i znowu patrzyła na drogę, nie przyznawała się sama przed sobą do téj nadziei, że na gościńcu kogoś zobaczyć miała. Wierzyła że Zaklika szukać jéj będzie.
Ale tego dnia i następnego na gościńcu nie zobaczyła nikogo oprócz trzód, pastuszków i wozów. Nikt ku zamkowi nie podniósł oczów. Od okna chodziła do okna, dokoła dziko było i pusto. Wieczorem odarty dzieciak zbierał ziele pod murem. Hrabina rzuciła mu ocalony jakiś pieniądz i wychyliwszy się zapytała cichym głosem, jak się zamek nazywa? Dzieciak nie zrozumiał, nie rychło się zebrał na odpowiedź, nie śmiało przebąknął: „Nossen“!... i umknął przerażony.
Imie nawet nie dobrze było jéj znane. Parę razy przypadkiem niegdyś obiło się o jéj uszy. Wiedziała teraz że była w okolicy Drezna i Meissen. Ona, co uwolniła Beichlinga, jego braci i współwinnych, co osładzała los Böttigera, teraz sama przyszła do gorszéj niż oni doznali niewoli!
A z niewoli téj nie było w świecie człowieka coby ją chciał lub mógł uwolnić. Przyszedł jéj znowu przez myśl Zaklika, ale cóż on mógł jeden przeciw murom, strażom i królowi?
Tak trzeciego popołudnia zadumana spoglądała w dziedzińce, gdy na drodze spostrzegła jeźdźca.
Jechał zwolna od strony Drezna.
Koniowi cugle puścił, rozglądał się ciekawie po okolicy; podniósł głowę ku zamkowi: zdawało się że jeszcze umyślnie zwolnił kroku, czegoś tu szukał oczyma. Opończę miał na sobie szarą; twarz żółta, wychudła przypomniała wiernego sługę: zadrżała i poczęła białą dawać znaki chustką.
Jeździec dobył podobnéj i ocierając nią niby opylone czoło, dał téż znak iż spostrzegł ją. Był to w istocie Zaklika. Z postawy, ruchu, choć w dali poznać go mogła. Serce jéj silniéj uderzyło. Ten przynajmniéj człowiek jeden o niéj pamiętał... ten jeszcze mógł ją ocalić.
Jadący drogą powoli się tak przesunął oglądając na zamczysko i znikł za obrywem góry.
Zaklika siedział zrazu kilka dni w Halli i czatował. Nie ruszał się ztąd, ażeby mógł w ślad puścić się za hrabiną, wreszcie mu Prusacy precz jechać kazali. Namyśliwszy się więc, przebrawszy, ruszył do Drezna. Tu udał się wprost do Lehmanna.
Bankier przyjął go widocznie przestraszony, blady; drzwi pozamykał i najprzód pytać zaczął, czy go kto nie widział. Upewniony iż z nikim w Dreznie ani się spotkał, ani mówił, że wrzekomo służbę porzucił, Lehmann dopiéro odetchnął. Długo jednak nie przyszedł do słowa, a gdy mówić zaczął, zdawało się iż szmeru własnéj mowy się lęka.
— Wy nic nie wiecie — rzekł — kto to uczynił, trudno zgadnąć; powoli do tego przyjść musiało zapewne, ale dziś już miary jéj nieszczęściu nie będzie. Król w gniewie, a królewski gniéw zimny, lodowaty, straszny. Gdy król zły jest tylko, przechodzi mu to prędko; gdy obrażony zaweźmie się, nieubłaganym jest.
Cosel zgubiona!
Zaklika słuchał tylko.
— Tak, Cosel jest zgubiona — mówił Lehmann — gdy król komu złe wyrządzi raz, już go ścigać będzie i nie dopuści nigdy do oczu swoich. Cosel mu odmówiła oddania przyrzeczenia jakie jéj dał. Ona go nie zwróci, on jéj nie przebaczy. Rozkazano zabrać jéj wszystko. Löwendahlowi poruczono szukać wszelkiego jéj mienia, pieniędzy, klejnotów, summ. Pillnitz zabrano na skarb, inne dobra także.
Król sam polecił szukać i spisać co było, aby, jak mówi, ocalić to dla jéj dzieci i wyrwać jéj z rąk środki pomsty i ucieczki.
Lehmann się zbliżył do Zakliki.
— Odemnie téż odebrano wszystko. Król przysłał, sprzeciwić się niepodobna; książki świadczyły.
— Jakto? wszystko! juścić nie tę zatajoną summę, którą mi hrabina u was odebrać poleciła?
To mówiąc dobył zaszytą w rękawie kartkę: bankier wziął ją rękami drżącemi.
— A wiész ty — spytał — coby było nam dwóm, gdyby tę kartkę i tę summę odkryto? Poszedłbym do Königsteinu, a moje dzieci z torbami. Flemming, Löwendahl i inni chwyciliby radzi zręczność zajrzenia do mojéj skrzyni żelaznéj.
I ręce mu drżały.
— Więc i tę summę im wydałeś? — zapytał zrozpaczony Zaklika łamiąc ręce.
Lehmann patrzał nań długo, zdawał się walczyć z sobą.
— Słuchaj — rzekł — przysiąż mi najprzód na to co masz najświętszego, że mnie, choćby ci życie wydrzéć chciano nie zdradzisz...
Z szuflady bióra Lehmann wydobył zastawiony u niego przez ks. Teschen krzyż brylantowy.
— Przysiąż mi na to — zawołał.
Zaklika ujął w ręce krzyż, podniósł palce do góry i zimno rzekł: „przysięgam.“ Złożył potém krzyż do szuflady i dodał: odemnie ci nie trzeba było przysięgi, dość szlacheckiego słowa. Nie zdradził Zaklika nikogo i nie zdradzi.
Chmurno nawisła mu brew.
Lehmann patrzał nań a biały był aż do warg, które mu zastygły ze strachu.
— A jeśli u ciebie znajdą pieniądze gdy cię złapią?
— Najprzód, pieniądze własne miéć mogę, choćby i od tych znaczniejsze; potém i hrabina mi je téż dać mogła.
— Ale cokolwiek ona miała, to dziś fiscus zabiera; nawet podarki od niéj, nawet powierzone klejnoty, cokolwiek należało do niéj kiedy.
— Jam nigdy nic nie miał i u mnie nic szukać nie mogą. Dasz mi te pieniądze?
Lehmann się zawahał jeszcze.
— Mogę być nieszczęśliwym przez ciebie, ja i dzieci moje; ale niech nie mam na sumieniu żem nie ratował w nieszczęściu. Bóg jest jeden i nieszczęśliwi u niego wszyscy równi.
Otworzył kufer żelazny, dobył worek i zaczął pocichu liczyć na stole pieniądze. Odetchnął Zaklika i otarł pot z czoła. Spalone wargi szukały napoju: znalazł wodę i wypił całą karafkę; potém siadł zadumany w końcu stoła, oparł się na łokciu i ze zmęczenia usnął.
Gdy Lehmann zajęty liczeniem zwrócił się ku memu i zobaczył go uśpionym, zrozumiał dopiéro co ten człowiek milczący przecierpieć musiał, gdy w téj chwili piérwszej uspokojenia zdjąć go mógł taki sen nagły mimo woli i wiedzy.
Na palcach przeszedł do drugiego krzesła izraelita i usiadł czekając niecierpliwie aż się obudzi. Pragnął on bardzo aby to jak najprędzéj nadeszło, gdyż mimo litości nad człowiekiem, lękał się go dłużéj miéć w swoim domu.
Zaklika który padł ze znużenia, ale w którym dusza czuwała niespokojna, rozbudził się prędko i prawie przestraszony porwał się z siedzenia. Przetarł oczy: wstyd mu było że się tak słabym okazał.
Rzucił okiem na pieniądze, pocichu zgarnął je do trzosa w którym miał trochę swojego grosza i w milczeniu opasał się nim pod suknią.
Lehmann czekał nic nie mówiąc. Gdy wziął za czapkę Zaklika, bankier się zbliżył do niego i rękę mu położył na ramieniu.
— Bogu tylko jednemu wiadomo, czy się kiedy jeszcze zobaczymy — rzekł — żal mi was szczerze, ale jak od poczciwego czynu hamować? Widziałeś mnie żem się lękał, nie miéj za złego człowieka: mam dzieci, a dla nich żyję. Teraz przy rozstaniu nie odmów mi jednéj rzeczy, ale posłuchaj wprzódy. Miałem hrabinéj summy znaczne i długo, w naszych rękach pieniądz się mnoży. Rachunki nasze skończone, popłaciłem wszystko, przecież w takiém nieszczęściu człowiek rachować powinien inaczéj: weź jeszcze to dla siebie czy dla niéj i z Bogiem idź!
Wyciągnął woreczek który trzymał ukryty pod suknią, milcząc prawie gwałtem mu go wcisnął do ręki i dodał:
— Nie byłeś u mnie, nie znasz mnie: ja ciebie nie znam.
— To dla niéj — rzekł Zaklika ściskając go za rękę.
— Wyjdź ogrodem — dodał izraelita.
Bał się nadto będąc znajomym pokazać w mieście Rajmund, ażby nie obmyślił co miał czynić. Na przedmieściu nad Elbą zostawił był konia. Stał tam jeszcze wówczas nie jeden domek Wendów, którzy dawniéj po całém byli Dreznie rozsiani, choć z nich dziś nie zostało nic. Za owych czasów gdy przy dworze wisiał, jak mówił, Zaklika nie mając co robić, włóczył się często po przedmieściach: tu go uderzyła mowa do jego własnéj podobna. Słuchał długo rozmawiających z sobą Serbów tutejszych i językiem swym zabrał z niemi znajomość. Rybak z którym się najpiérwéj poznajomił zwał się Hawlik, zaprowadził go do swojego ubogiego domu i tak zawiązała się między niemi drużba, która w trwałą przeszła przyjaźń.
Hawlik był katolikiem, Zaklika mu dziecko trzymał do chrztu i pokumawszy się z nim, polubił prostych ludzi. Rodzina była dosyć biédna. Niegdyś mieli oni tu spory pas ziemi, ale im się nie wiodło; z każdego ich nieszczęścia jakiś Niemiec skorzystał: sprzedawali tak kawałami ojcowiznę, aż mało co jéj zostało.
Grunt Hawlika przypierał do brzegu rzeki, a ciągnął się ogrodem aż na wyniosły jéj brzeg, ale mało z téj piaszczytéj ziemi było pożytku. Hawlik téż rolnikiem nie był, wolał stawiać więcierze, iść z niewodem lub z wędką. Czasem się téż poszczęściło na ryby. Życie było ubogie, smutne, lecz się wlokło jakoś z końca w koniec roku.
Zaklika przychodził dawniéj do nich często, siadał pod chatą z niemi wieczorami i tak rozmawiali długo o swéj biédzie. Wend lepsze czasy pamiętał, wszystko to w okół było nasze, mówił, ale różnemi sposoby wyżegli nas z ojcowizny; teraz się swoim językiem odezwać straszno, a wkrótce nas nie będzie, chyba na cmentarzu szukać; albo trzeba zostać czém nas Bóg nie stworzył, lub wymierać. Po miastach nas nie dopuszczą do niczego: dość by kto Wendem był, aby go popchnięto. Maleje liczba nasza, widzim jak giniemy, a niéma na to ratunku. Znać Bóg skazał na bezpotomny zgon.
A gdy się im z serca wyrwała ich stara pieśń serbska, nie ważyli się jéj nucić, chyba po nocy i pocichu i dzieci się jéj uczyły ukradkiem.
U Hawlików stawał Zaklika ilekroć mu trzeba było niewidzialnemu być w mieście, dla konia był chléw, choć niepokaźny, dla niego posłanie na górce, i misa kaszy na wieczerzę i szklanka piwa, ale serca poczciwe i dłonie serdeczne.
I teraz u nich gościł, radzi mu byli. Nigdy téż o nic nie pytali, ani co robił, ani poco przybył; tylko czy mu się na świecie wiodło, choć z twarzy widzieli że nie bardzo.
Poszedł do nich nocować Zaklika i z myślami się biedzić. Nie wiedział czy mu bezpiecznie się tu pokazać aby języka dostać, i czy go albo nie uwiężą lub nie zatrzymają. Rankiem nazajutrz ostrożnie się zakapturzywszy poszedł mostem naprzeciw Narrenhausu. Tak mu się zdało, iż Fröhlicha spotkawszy najbezpieczniéj się od niego coś dowiedzieć potrafi. Stary Fröhlich o swéj godzinie szedł lub jechał zawsze, na zamku pełnić służbę, która się zaczynała od śniadania. Można było być pewnym, że się go u mostu o dziewiątéj spotka. Dla większego bezpieczeństwa Zaklika usiadł na wschodkach domu Fröhlicha, aby go minąć nie mógł. Jakoż o godzinie naznaczonéj stary trefniś ze swym spiczastym kapeluszem i srebrnym kluczem był u drzwi. Zobaczywszy siedzącego, począł go nogą trącać niepoznając.
— Hej, mości panie! jakże mam nazywać? czy mój dom bierzecie za gospodę?
Zaklika się odwrócił, trefniś go poznał.
— Co się to z was zrobiło, mości Unglücku? — zawołał — wyglądasz jakbyś się ożenił? Hę?
— Powracam z podróży?
— Katolik! prawda? to chyba z czyśca?
— Włóczyłem się po świecie — odparł Zaklika — cóż się tu u was dzieje?
— Co? chcesz żebym ja ci historyografem był tego co na wołowéj skórze nie spisać? — rozśmiał się Fröhlich[1] — Co się u nas dzieje? dobryś! Spytaj co się u nas nie dzieje?
Chwycił się za głowę.
— Nie wiécie co się z moją dawną panią stało? — zapytał Zaklika...
— Ani nawet kto była twoja dawna pani?
— Hrabina Cosel.
Fröhlich obejrzał się i palec położył na ustach.
— Cyt! na Boga! któż to imie wspomina? przy królu tego imienia wymówić nie można. Śmiać się niéma z czego, a ty wiész że ja śmiechem żyję i pewnie umrę ze śmiechu[2].
— Ale powiédzże mi choć co się z nią stało.
— Jakto? ty nic nie wiész? gdzieżeś był?
— Daleko...
— Myślę że i daleko o tém mówić muszą. Ta w któréj niewoli był pan nasz lat ośm, jest pono w niewoli u niego... i potrwa dłużéj jéj niewola niż panowanie trwało.
— A gdzież jest? — zapytał Zaklika.
— Mówią że siedzi gdzieś na zamku w Nossen, ale dla niéj pewnie co paradniejszego zbudują — rozśmiał się Fröhlich z nałogu a smutnie. Nie! nie! niechciałbym być kobiétą. Prawdę rzekłszy i mężczyzną być nie dobrze... a ci śpiewacy włoscy co są nijakiego rodzaju, mówią że im téż na świecie niekoniecznie wyśmienicie — paplał Fröhlich — gdybym miał do wyboru, chciałbym być... osłem. Mięsa oślego nie jedzą, skóra gruba od kija broni, a gdy długouchy aryę śpiewa, wszyscy uciekają i spokojny: dodaj że apetyt nie wymyślny i starą miotłą żywić się umié.
Możeż być szczęśliwsza istota?
— Nossen! Nossen! — powtarzał zamyślony Zaklika zapomniawszy o trefnisiu.
— Ja o ośle a ty o Nossen! co ci po tém Nossen, nie gadajmy o smutnych rzeczach: bądź zdrów.
Fröhlich włożywszy urzędowy swój uśmiech na usta poszedł, Zaklika został.
Łatwo mu było od Hawlików dowiedziéć się o zamku i drodze do niego i tegoż dnia niepokazując się nikomu ruszył po nad Elbą wskazanym mu gościńcem.
Uradowało go to, że właśnie przybywającego zobaczyła zaraz Cosel, domyślił się jéj po białéj chustce, a czuł że jéj z sobą pociechę przyniesie.
W gospodzie konia postawiwszy, że tu już sami siedzieli Niemcy, Zaklika handlarza grał rolę i skór pytał, i tak się rozgościł pod „złotą podkową“, a niby za towarem chodząc miał czas powoli zamek oglądać.
Były to opuszczone mury, a straż przy Cosel z kilku ledwie składała się ludzi. Nie wpuszczano tam nikogo, ale pilności zbytniéj nie było. Okna od mieszkania wysoko stały w murach, nikomu na myśl nie przyszło aby niemi uciekać można; to téż i straży u okien żadnéj nie postrzegł Zaklika. Żołnierze fajki palili w podwórcu i na korytarzach u drzwi hrabinéj.
Od tyłów zamku podejść nawet pod okna było łatwo, ale że góra była łysa, zewsząd widna, z gościńca mogli ludzie dopatrzéć i wydać.
Ażeby miéć pozór do dłuższego pobytu, drugiéj nocy stękać zaczął Zaklika że zachorzał i po kościach mu łamało, że pilno mu było w dalszą drogę, a tu może spoczywać przyjdzie, póki się nie wyliże.
Gospodarz z pod złotéj podkowy wcale się nie gniewał za to, mając do żywienia konia i człowieka; owszem znajdował iż ostrożność radziła dobrze się wyleżeć i wypocząć, ażby łamanie i darcie odeszło, ku czemu sadło niedźwiedzie w pomoc ofiarował.
Przy wieczerzy już się téż rozgadać było można z panem Wuischem, który trzymał gospodę. Zaklika tak się był po sasku wyuczył, że go po wymowie ani było poznać. Szepnął mu zaraz gospodarz, iż na zamek tę panią przywieźli, która na życie króla godziła. Od niego dowiedział się téż Rajmund ilu stało żołnierzy na warcie w zamku i jakie przedsiębrano ostrożności. Dwie kobiety, starsza ochmistrzyni i garderobiana, a oprócz tego kucharz i chłopiec składali teraz cały dwór téj pani, któréj wprzódy złocista ciżba skinienia patrzała.
Prawiono dziwy o uwięzionéj...
Zaklika został niepodejrzywany na drugi dzień, a że dał parę talarów gospodarzowi na zatargowanie skór, bezpieczniejszy już, poszedł z południa niby zamek oglądać i okolicę.
Od jednéj strony kędy były lasy i pusty gościniec, prawie niepostrzeżonemu przez zarośla i krzaki podkraść się było można pod mury. Z téj jednak strony czy wychodziło jakie okno mieszkania Cosel, nie wiedział i musiał to do dalszego zostawić badania.
Wieczorem wziął drugą porcyę niedźwiedziego sadła u gospodarza i położył się myśląc, jakby mu zamydlić oczy i pobyt w gospodzie przeciągnąć.







  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki.
  2. Fröhlich istotnie ze śmiechu umarł w Warszawie, zob. Dr. Vehse.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.