Hrabina Cosel/Tom II/XI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Hrabina Kosel |
Podtytuł | Powieść historyczna |
Wydawca | Redakcya Biblioteki Warszawskiéj |
Data wyd. | 1874 |
Druk | Józef Berger |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na commons |
Inne | Cały tom II |
Indeks stron |
Nadeszła druga wiosna i po raz wtóry zazieleniało w ogródku, też same kwiatki podniosły z grządek wskrzeszone głowy ku powracającemu słońcu. Cosel otworzyła okno, dzień był ciepły, cisza w powietrzu; z dala w zwierzyńcu las i drzewa szumiały, ale ich szumu uchem tylko słuchać mogła. Ze wschodków tuż schodziło się do maleńkiego wydzielonego jéj kątka ziemi, a i ten dla niéj był łaską człowieka, który się jéj ulitował.
Nie jeden raz już tak w ogródku swoim siedząc pod zbudowaną dla niéj maleńką laubą, widywała przechodzących podwórzem, od którego nizki przymurek ją dzielił, żołnierzy i oficerów załogi. Nie lubiła wprawdzie dumna pani aby się jéj upadłéj wielkości przypatrywano, lecz znękana potém witała twarz ludzką zapominając że była królową. I nie jeden żołnierz mimowolnie stanął wpatrując się w nią z politowaniem, a młodsi oficerowie tracili głowy, gdy długo wystawieni byli na ogień czarnych jéj oczów.
Jednym z tych co się najdłużéj zawsze przechadzali szukając pozoru jakiegoś, aby się zbliżyć do ogródka i przypatrzéć pięknéj Dyannie, bo ją tak zwano od czasu gdy w osobie bogini występowała na wjeździe bogów, był młody Wehlen synowiec komendanta. Stary go tu trzymał przy sobie, po części dlatego żeby mieć kogoś musztrować bezkarnie i sadzać godzinami do grania z sobą w warcaby, w części dla skutecznego zajmowania się jego wojskową karyerą.
Henryk von Wehlen wcale w niéj zamiłowania nie miał, ale matka owdowiała spodziewająca się spadku po komendancie bezdzietnym, który uchodził za majętnego bo był dosyć skąpy, zmusiła syna by się poddał jego rozkazom.
Młody dwudziestoletni Wehlen nudził się śmiertelnie na bazaltach stelpeńskich[1], lecz wyrwać się ztąd nie mógł.
Jakiémże to szczęściem dla młodego, rozmarzonego samotnością chłopaka, było przybycie tego nieszczęśliwego a tak pięknego więźnia do pustego zamku! Z pierwszego wejrzenia na Annę, Henryk stracił głowę. Nie pojmował on, jak mógł kto miéć odwagę tak piękną istotę, taki ideał bóstwa ziemskiego zamknąć wśród murów tych i dać mu zamierać powoli. Z młodzieńczą piérwszą miłością, czystą, egzaltowaną, tajoną a gwałtowną rzucił się Wehlen ku pięknój[2] pani, aby jéj służyć i przynieść ulgę w niedoli. Stary komendant wcale nie dojrzał w synowcu rodzącego się uczucia, ani się go mógł domyśléć. On był najprozaiczniejszym z ludzi i dla niego dwie młode niewiasty zupełnie sobie były równe. Uśmiechał się dawniéj do wszystkich, teraz do żadnéj.
Nieznacznie Henryk poddał mu ową litość która stworzyła ogródek u stóp wieży, a późniéj inne drobne usługi dla hrabinéj. Zastępując często komendanta, był tu niemal panem na zamku, i Cosel, która rzadko nań okiem rzucić raczyła, wiedziała dobrze iż na niego rachowaćby mogła. Wolała wszakże czekać na Zaklikę.
Jakież było podziwienie jéj i radość, gdy piérwszy raz schodząc do wiosną ożywionego ogródka, Cosel zobaczyła w podwórzu razem stojących i w dobréj zgodzie rozmawiających z sobą ludzi, Henryka Wehlen i Zaklikę. Ostatniego poznała po głosie, bo go nowy strój wojskowy zmienił zupełnie.
Dochodziła ją rozmowa dosyć głośna, Zaklika opowiadał że podjął się tu zająć miejsce kapitana Zitauera, któremu pilno było do rodziny pojechać.
Henryk i on zdawali się już dobremi przyjaciołmi.
— A! kapitanie von Wehlen — mówił drugi kapitan von Zaklika — nie wesoło tu u was na tych starych gruzowiskach mniszych. Gdybym był wiedział że tu na téj skale takie pustkowie, taka nuda...
Henryk wszakże nie zdawał się wcale znudzony.
— A! mój panie — rzekł — kto się chce bawić, temu się do Stolpen niéma co wybiérać, ale spokojnie patrzéć na piękną naturę i żyć sobie cicho... bardzo można.
Cosel słuchała, oczy odwróciła aby nie dać poznać że ją rozmowa obchodzi, ale serce jéj uderzyło mocno.
— Kapitanie Wehlen — rzekł Zaklika — jeśli to nie jest grzéchem, toćbyście mnie jako nowego przybysza powinni hrabinie przedstawić.
— Z całego serca — zawołał Wehlen, któremu pretekst ten zbliżenia się do pani Cosel był bardzo pożądany.
Oba razem podstąpili pod murek ogródka, znajdującego się znacznie wyżéj niż podwórze, na którém stali. Kapitan Wehlen pozdrowił hrabinę.
— Pozwoli pani przybyłego tu kolegę sobie przedstawić, kapitana von Zaklika.
Cosel zwróciła się niby obojętnie, lekkiém skierowaniem głowy pozdrawiając zaledwie przybyłego, który stał zbladły, wzruszony, wpatrując się w to drogie, piękne oblicze, promieniejące jeszcze tym samym wdziękiem, jakim mu niegdyś zajaśniało z między lip Laubegastu.
Hrabina nie odezwała się ani słowa z razu.
— Jesteście tu gościem? — spytała po długiéj chwili milczenia zniżając się do kwiatków.
— Ale zdaje się że nim pozostanę czas dłuższy, bom tu na służbie, a nie łatwo się znajdzie, ktoby tu chciał zastąpić towarzysza.
— O! to pewna! okropniejszego więzienia nad to nikt wymyślić nie mógł — zawołała hrabina. W lochu ciemnym nie widzi się świata i zapomina o nim, tu cały dzień szeroki widnokrąg przed oczyma, ptaki, góry, lasy, drzewa, życie, a między nim a mną mur nie przebity!
Wojskowi stali niemi.
— Cóżeście wy zgrzeszyli, że was tu posłano? — dodała.
Zaklika umilkł. — Los chciał — rzekł — jam już niemłody: nigdzie mi nie jest weseléj.
Skłonili się i odeszli.
Wehlen porwawszy pod rękę Zaklikę, poprowadził go żywo w trzecie podwórze zamkowe, gdzie zajmował parę izdebek obok stryja i towarzyszowi téż postarał się blizko dać przytułek.
— Kapitanie Zakliko — zawołał — wy pewnie widzieliscie[3] po raz pierwszy w życiu Reichs hrabinę Cosel. Cóż powiecie na tę królewską piękność? Nie jestże to kobieta tronu warta, co strącona z jego stopni, jeszcze ma taki majestat na sobie? Co to za piękność! co za gwiaździsta twarz!!
Mówił to z takim zapałem czerwieniejąc, iż odrazu wydał się ze swą tajemnicą, z którą może i ukrywać się nie myślał. Spojrzał na Zaklikę: ten stał zamyślony, oparłszy się o stół.
— Kapitanie Wehlen — rzekł krótko — nie dziwuję ci się nic wcale, lecz z twoich wyrazów, z twego zapału, mógłby kto cię posądzić, żeś się zakochał...
Wehlen uderzył się w piersi.
— Obaśmy żołniérze — zawołał — i uczciwi ludzie; na co się mam zapierać: straciłem głowę, patrząc na nią! Ani się wstydzę. Takich kobiét dwóch na świecie nie ma.
— Ale na cóż się to wam zdało? — uśmiechnął się Zaklika smętnie. Kobieta, co była królową, oczu już na nikogo nie zwróci; tyle nieszczęść wysuszyło w niéj serce, a w ostatku niewolnicą jest na wieki.
— A! na wieki! — przerwał Wehlen — cóż jest wiecznego na ziemi. Ona jeszcze tak mi się wydaje i jest młodą!!
Zaklika się uśmiechnął.
— A wy mnie wydajecie się młodzi! — dodał.
Kapitan Wehlen zawstydził się, podał rękę nowemu towarzyszowi z dobrodusznym uśmiéchem i szepnął: — W istocie, macie słuszność: ja nim jestem! młodym, dziecinnym! to prawda; lecz oprzéć się urokowi tego wejrzenia, nie jest w stanie żaden człowiek. Widzieliście mojego stryja, jego siwe wąsy, pomarszczoną twarz i zgasłe oczy. Cóż powiecie? patrzy na nią z daleka tak, jakby się grzał na słońcu i wzdycha odchodząc do swéj izdebki, dopóki przy warcabach nie zapomni o bogini.
Żołnierze godzinami patrzą się na nią, jak na obraz; a cóż mówić o dwudziestoletnim, jak ja wartogłowie.
Wehlen ze swojém uwielbieniem dla Cosel, był zarazem pomocą Zaklice i zawadą. Tegoż dnia poszli razem obejrzéć zamek. A było w nim istotnie co oglądać, w siedmiowierzchniéj wieży, w podziemnych galeryach i gankach.
Zaklika wszystko do jednego odnosząc celu, starał się już obmyślać środki ucieczki. I nie było pono innego nad wyjście podziemiami z wieży o siedmiu wierzchach do kapitulnéj, a z kapitulnéj do kaplicy, od któréj zapomniany korytarzyk wiódł niewygodną ciasną szyją na zewnątrz w stronę miasta.
Zaklika udawał, że go te gotyckie, starożytne szczątki wielce zajmują, aby się obeznać z niemi. Cały plan już snuł mu się po głowie: hrabina nocą przebrana po męzku, mogła znijść ze wschodów i przemknąć się na wewnętrzne podwórze. Tu nie chodziły straże, można było łatwo w cieniu nocy i murów dostać się do drzwiczek podziemia. W miasteczku nietrudno było o parę koni, a granica cesarska pod bokiem.
Myśli te zwijały mu się po głowie, a Wehlen milczenie jego brał w inném wcale znaczeniu.
— Prawda — rzekł z lekkomyślnością młodzieńczą — wam się to wydaje straszném, zamurowaném, nieprzebytém. Wszedłszy w te lochy zimno się robi nietylko od powietrza, ale od myśli, że to ludzie na umęczenie ludzi sobie podobnych budowali, że się kopali, jak krety w téj górze, aby w niéj ukryć występek lub zdradę, a jednak, wierz mi kapitanie, pomimo tych murów, co otaczają nas i tych wież, i bram, i jam, i straży, łatwiéj ztąd wyjść i wnijść, niżeli się zdaje.
Zaklika zamilkł.
W kilka dni potém znalazł już sposób dostania się do pokoju hrabinéj Cosel, nie obudzając podejrzenia. Szło mu bowiem o to wiele, ażeby go na siebie nie ściągnął. Hrabina, milcząc, podała mu rękę do pocałowania.
— Długo, nadto długo — rzekła chmurno — kazałeś mi na siebie czekać.
— Środka nie miałem — odparł Zaklika — kto ostatek waży, jak ja, ten musi być oględnym. Nie o mnie mi szło, ani o życie moje; lecz o to, że po mnie, gdybym się nieroztropnie rzucił i zawiódł, nie będzie może nikogo.
Hrabina zamyśliła się.
— Miałeś słuszność — odpowiedziała — ciebie, jako najwierniejszego sługę, muszę zachować na ostatek! Synowiec komendanta najprzód być może użyty.
— Jakto? do czego? — zapytał Zaklika.
— Taka jest wola moja — odparła Cosel.
Wehlen się kocha we mnie... oszalał... on zna zamek najlepiéj... jest tu panem. Nie mięszaj się do niczego, zostaw mu wolne pole, pomagaj nie widząc, lecz nie bierz udziału... zamknij oczy. Z nim sprobuję uciec.
— Ale to nieopatrzny i szalony chłopiec! — przerwał Zaklika.
— A szalonym tylko, szalone się przedsięwzięcia udają — rzekła Cosel.
— Lecz jeśli się nie powiedzie? — spytał chmurno Zaklika.
— Cóż mi tam? — zimno odezwała się hrabina — uczyniąż mi co więcéj nad to, co robią? Żalby mi było młodego człowieka. Wy, tak, macie słuszność, wy powinniście zostać w odwodzie.
— Młody człowiek — po namyśle, począł Zaklika z ostrożnością, oglądając się ku drzwiom umyślnie trochę otworzonym — młody człowiek może nie mieć odwagi począć cokolwiek sam i nie sądzę, żeby to miał na myśli.
— Zostaw to mnie — odezwała się Cosel — ja sama tém pokieruję, dobrze iż was tu mam, ale ostatniego mego talara nie postawię na kartę.
Szmer na wschodach, mówić im daléj nie pozwolił. Kapitan odwrócił rozmowę, odezwał się głośno i zszedł zaraz na niższe piętro.
Ubodło go to, iż Cosel odrzucała pomoc jego; lecz zawsze posłuszny, choć mrucząc postanowił się zastosować do jéj woli.
Wehlen od piérwszych dni, wziął go sobie za powiernika, nie zwierzył mu się jednak nic więcéj nad to, że szalenie był zakochany w hrabinie, i że dla oswobodzenia jéj dałby życie.
— Wy przecież nie zdradzicie mnie? — zawołał rzucając mu się na szyję.
— Ja was nie zdradzę — szepnął Rajmund, — tego możecie być pewni; lecz czy się wy nie zdradzacie, co chwila sami, i czy nie wydacie się nieostrożnością waszą?
Zaklika dopatrzał się wkrótce, iż Wehlen i pod ogródek na rozmowę, i do wieży pod różnemi pozorami coraz częściéj chodzić zaczął. Miotał się niespokojny, jakby w ciągłéj gorączce. Zaklika musiał go przy starym stryju zastępywać u stolika z warcabami i na gawędzie z komendantem, która zabawną nie była, bo zwykle toczyła się około historyi familij saskich, obcych z rzeczy i imienia Zaklice. Henryk biegał nieustannie, a po zdwojonéj jego ruchawości i jakichś przygotowaniach, których on tak łatwo mógł dojrzéć, domyślac[4] się mógł, iż ucieczka rychło zapewne zostanie przedsięwziętą.
— Nie wtajemniczonemu, nie wypadało mu się narzucać, jednakże raz Henryka w dziedzińcu sam na sam spotkawszy, Zaklika szepnął:
— Na miłość Boga, panie kapitanie, nie wiem, co macie w sercu i na myśli; lecz lękam się, aby i drudzy, jak ja, nie dojrzeli u was zbyt jawnych jakichś, a nadzwyczajnych przygotowań... nie wiem i nie chcę się domyślać do czego.
Wehlen trochę nastraszony, wziąwszy pod rękę, wprowadził go w kąt ciemny.
— Jakto? — spytał — cóż widzicie? czego się domyślacie? mówcie.
— Nie chcę się domyślać nic, a widzę — rzekł Zaklika — iż przygotowujecie się jakby do jakiegoś salto mortale.
— Nie rozumiem! — podchwycił Wehlen — cóż jest we mnie niezwyczajnego? co obudza te podejrzenia? Całą moją winą, żem zakochany, żem szalony, że tą miłością żyję cały!
— Patrzcie żeby ta miłość nie doprowadziła was do zapomnienia o tém, że ją ludzie dojrzéć mogą i po niéj dojść do kłębka! To, co ja widzę, może drugi zobaczyć... i.
Zmieszał się Wehlen, ale znać było, że już panem siebie nie był. Niecierpliwa Cosel musiała naglić o przyspieszenie ucieczki. Tegoż dnia Zaklika dostał się na wieżę. Hrabina chodziła niespokojna, w ubraniu nieco odmienném, niż zwykle.
— Zaklika — rzekła — nie mieszaj się do niczego, bądź głuchym. Ze starym komendantem graj jak najdłużéj. Jeśliby wypadkiem alarm powstał, staraj się go zatrzymać tylko.
— Jeśliby ucieczka się powiodła — przerwał Zaklika — cóż mam czynić?
— Natychmiast tam stawić, gdzie ja każę.
Słowa więcéj wydobyć z niéj nie było można, wskazała mu ręką drzwi.
Ze smutném przeczuciem jakiémś Zaklika wyszedł w podwórzec i długo do siebie przyjść nie mógł. Wehlen którego spotkał, był niespokojny, rozgorączkowany, co chwila spoglądał ku słońcu, które mu zachodzić nie chciało.
Stary komendant niedomyślający się niczego skinął na Zaklikę aby z nim szedł napić się piwa i siąść do zwykłéj gry w warcaby, która się do nocy przeciągała. Wachmistrz który zamykał bramy i przynosił klucze, zwykle ich jeszcze zastawał zatopionych w grze napozór bardzo prostéj a w istocie pochłaniającéj człowieka który się do niéj przywiąże.
Wieczór był jasny i piękny, i jak zwykle w dniach pogodnych noc nagle po zachodzie słońca zapadać zaczęła. Zaklika grał tak nieprzytomnie, uchem łapiąc najmniejszy szmer dający się słyszéć na zamku, że komendant wygrywający ciągle, śmiał się z niego.
— Co ci dziś jest? kapitanie? — pytał...
— Głowa mnie boli...
Po kilku partyach zaczęli rozmowę. Wehlen fajkę nałożył, noc się robiła ciemna; zapalono świece: Henryka, który zwykle w téj porze przychodził, nie było.
— Pewno mi się wyrwał na miasteczko — odezwał się komendant — bo mu tu nudno, i wolałbym to z lichem — dodał zniżając głos — niż że mi się pod wieżą modli do téj dumnéj pani, któréj w istocie zdaje się że jest królową, i ledwie kogo skinieniem pozdrowić raczy.
Zaklika odwrócił rozmowę...
Na zamku cicho było, godzina o któréj wachmistrz odnosił klucze zbliżała się: zapukano do drzwi.
Stary żołniérz, który wyglądał raczéj na rozbójnika, najemnik który pono przeszedł służby wszystkie niemieckie, flandryjskie i holenderskie nim się oparł w saskiéj, zjawił się blady i z twarzą dziwnie wykrzywioną w progu. Wyraz jéj uderzył Zaklikę: był straszny, usta mu się trzęsły.
Komendant choć go używał, nie lubił, ale że w ostrzejszym rygorze ludzi trzymał, rozstać się z nim nie mógł. Zwał się Wurm.
— Panie komendancie — odezwał się Wurm — mam mu doniéść o ważnym wypadku...
— Cóż? pali się? — porywając się z krzesła krzyknął Wehlen...
— Nie, ale pański synowiec ucieka w téj chwili z hrabiną Cosel z zamku, ha! ha!
Stary komendant rzucił się jak szalony, ku drzwiom.
— I! nie ma się czego obawiać — rozśmiał się dziko Wurm — ja na to dawno czekałem, czatowałem: wiedziałem że to nie minie i nagroda nie minie.
— Co za kłamstwo bezecne! — zawołał komendant — jak śmiész...
— Ja spełniam mój obowiązek — zimno rzekł Wurm — w téj chwili żołnierze ich trzymają w ganku za kaplicą i kapitan Henryk co mnie po pyskach trzepał gdy zły był, głowę da!
Z wyrazem piekielnéj zemsty uśmiechnął się wachmistrz... Komendant drżał chwytając to za broń, to za klucze i niewiedząc co ma począć. Trwoga o los synowca, do którego był przywiązany, do szału go doprowadzała.
— Kapitanie Zakliko! — zawołał — ratuj mnie, ratuj jego!
— Niéma tu co ratować — odparł wachmistrz — jutro całe miasto się dowié i król i dwór, nadto ludzi tę sprawę widziało. O! ja to dobrze urządziłem. Zemściłem się ja, a jak wy na mnie za niego się zemścić zechcecie, no, tom i ja na to gotów.
Mówili jeszcze gdy hałas w podwórzu od podziemia wieży o siedmiu wierzchach dał się słyszéć. Żołnierze z wrzawą prowadzili pochwyconych więźniów, hrabinę która szła przodem niema i blada i Henryka związanego, bo pistoletem jednę był sobie zadał ranę i życieby pewnie sobie odebrał, gdyby mu rąk nie skrępowali żołnierze.
Cosel z wściekłą rozpaczą biegła nie oglądając się na wieżę. Henryk stał... Stary zbliżył się doń łamiąc ręce i włosy sobie szarpiąc z głowy. Za nim szedł Zaklika z litością w sercu dla biédnego chłopaka, który tak nieopatrznie wpadł w zasadzkę. Nikt się nie oglądał nawet na Wurma, który szydersko się prześmiewając tryumfował.
Stryj był zmuszony w téj chwili synowca osadzić w więzieniu i z raportem wysłać do Drezna. Napisać go nie mógł stary żołnierz, drżał i łzy mu ciekły z oczów; zawołał zwykle go wyręczającego pisarza... Ze łkaniem i przekleństwy ledwie wyjąkane słowa usłyszéć było można. Oskarżał synowca, młody jego wiek stawiąc jako powód do politowania, zasługi swoje kładł na szalę; obwiniał sam siebie i ślepotę swą, ale naostatek winę téż przypisał i zdrajcy wachmistrzowi, który niepoczciwie zamiast zapobiedz nieszczęściu, czekał na nie by z niego korzystać.
Podwojono straże przy wieży: noc ta zeszła na czuwaniu i niepokoju.
Komendant wachmistrza téż oddał pod areszt. Z papierami wysłano kuryera do Drezna. Wschodzące słońce oświeciło stolpeński zamek smutniejszym niż kiedyś niemym. Cosel leżała konwulsyami miotana.
Około południa już chmurą spadli z Drezna wysłany z rozkazami króla generał von Bodt i kilku urzędników.
Na samym wstępie stary Wehlen nie mówiąc słowa, szpadę oddał, ale mu ją Bodt powrócił. Z rozkazu króla kapitan Henryk von Wehlen tylko i wachmistrz Wurm oddani być mieli pod sąd wojenny.
Nim słońce zaszło, wyrok zapadły na śmierć miał być spełniony. Próżne były prośby i łkania starego komendanta, odwoływania się do łaski, i żądania chociażby zwłoki.
Cosel usłyszała strzały i drgnęła: przeczucie mówiło jéj, że człowiek co ją kochał, płacił w téj chwili swą miłość życiem.
Zaklika stał blady jak trup.
Tegoż dnia Wehlen porzucił służbę list napisawszy do króla. Wachmistrza w kajdanach zesłano do robót w fortecy Königsteinie.