Hrabina Cosel/Tom II/XII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Hrabina Kosel
Podtytuł Powieść historyczna
Wydawca Redakcya Biblioteki Warszawskiéj
Data wyd. 1874
Druk Józef Berger
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



XII.



To była pierwsza próba hrabinéj Cosel, uwolnienia się z narzuconych jéj więzów. Płakała po biednym, młodym zapaleńcu, który dał za nią życie, ale zarazem nad sobą. Słudze kazała się dowiedziéć, gdzie pochowano Henryka i zanieść na jego grób wszystkie ścięte w ogródku kwiaty. Po tym wypadku, zmieniło się niemal wszystko we Stolpen. Po Wehlenie komendę objął surowszy od niego, ale mniéj zdolny Bierling, człowiek namiętny, gwałtowny, samowolny, dumny, mający wszystkie wady starego żołdaka, któremu się wiodło lepiéj, niż zasłużył. Świeży wypadek, zrazu niezmierną surowość wywołał. Hrabinie z wieży krokiem ruszyć się nie pozwolono, zmieniono dawną straż i Zaklice kazano powrócić do swego pułku.
Korzystając z upojenia komendanta, który co wieczora, po odebraniu kluczy, bezprzytomny padał na łoże, Zaklika nim odjechał, poszedł pożegnać panią Cosel.
Znalazł ją nawpół obłąkaną i we łzach, mówić nawet nie mogła.
— Jakto? już i ty mnie opuszczasz? ty? ze strachu? — zawołała z oburzeniem.
— Ja, nie z własnéj woli ztąd idę, odezwał się Zaklika cicho. Kazano mi wracać do pułku — muszę. Odchodzę dlatego tylko, ażebym lepiéj mógł służyć.
— A ja! mam tu wieki czekać — płacząc wołała Cosel... umierać powoli.
— Rozkazuj pani — dodał Rajmund smutnie — zrobię co każesz, nic mnie to nie będzie kosztować.
Po chwili namysłu, Cosel wstała z suchemi oczyma.
— Nie, tak jest dobrze, tak musi być — rzekła — idź, myśl sam, co masz czynić: ty to będziesz wiedział lepiéj — mnie rozum opuścił, Bóg opuścił, ludzie — wszystko; lecz pamiętaj, jeśli i ty mnie zdradzisz, pomsty na ciebie wołać będę do Boga: przeklnę cię.
Zaledwie chwilę mogła trwać ta rozmowa, którą sługi zdradzić, usłyszawszy, miałyby sobie za obowiązek, nie było czasu do stracenia: hrabina wskazała Zaklice drzewo w Pilnitz[1], pod którém sama zagrzebała wyjeżdżając, w przewidywaniu potrzeby późniejszéj szkatułkę małą, kosztowne zawierającą brylanty. Zaklika miał je wydobyć, starać się spieniężyć i sumę ze sprzedaży miéć na potrzeby hrabinéj, jeśliby się ucieczka powiodła. Zaklika ledwie miał czas wysłuchać rozkazów, gdy szmer na wschodach zmusił go do spiesznéj ucieczki.
Przez lat kilka potém, wierny sługa nie mógł nic więcéj uczynić nad to, iż dawał znaki życia i przez przekupniów oznajmywał o sobie. Surowość byłaby może wreszcie ustała, gdyby nie nowy, podobny zupełnie pierwszemu wypadek, powtórzony i równie nieszczęśliwie zakończony, jak pierwszy.
Tym razem hrabina była pewną, iż ucieczka powieść się musi: nakazała Zaklice czekać na siebie w oznaczoném miejscu na granicy z końmi i pieniędzmi. Niespokojny kapitan znalazł jakiś pretekst dostania się do Stolpen i widzenia na chwilę z hrabiną.
Zwrócono jéj wiele swobody, a téj użyła na zjednanie sobie porucznika Helm’a, który tak samo, jak Wehlen, rozkochał się do szału w pięknéj zawsze hrabinie.
Ta miłość nieszczęśliwego była może poetyczniejszą niż pierwsza, gwałtowniejszą i więcéj wypróbowaną. Trwała ona lat dwa, nim hrabina, poznawszy człowieka, wywiedziawszy się o całym planie jego, zbadawszy charakter, przystała na to, aby raz jeszcze probować szczęścia.
Porucznik Helm, oprócz wdzięku pani Cosel, był ujęty umysłem jéj, wymową, poetycznością, gdyż w tym czasie zatopiona w biblii, zaczytana w prorokach, rozmiłowana w księdze świętéj Starego zakonu, Cosel stała się niby natchnioną wieszczką i prorokinią. Mowa jéj, strój, ruchy, spojrzenie, zdradzały stan umysłu niezwyczajny, któremu towarzyszyło takie zaufanie w sobie, taka wiara głęboka i powaga niezachwiana, iż ją to czyniło zjawiskiem, mogącém nie słabego człowieka jednego, ale tłumy za sobą pociągnąć.
Już ci, co ją słyszeli dawniéj mówiącą o swém nieszczęściu, na łagodném w Pilnitz[2] wygnaniu, zachwycali się jéj wymową z uczucia płynącą, urokiem słowa, tragicznością postaci. Późniejsze nieszczęścia w dziesięćkroć powiększyły wrażenie, jakie wywierała na ludzi. Zaklika zdziwił się, ujrzawszy ją, tak wielką: nadzwyczajną znalazł w niéj zmianę. Była to ta sama piękność, ale z surowszym wyrazem twarzy, na któréj cierpienie wyryło swe piętno, nie śmiejąc dotknąć rysów, ani ująć wdzięku. Żywość ruchów ustąpiła teraz powadze, słowa nabrały jakiegoś namaszczenia, jakby z tajemniczego jakiegoś źródła płynęły. Wydawała się kapłanką jakąś i Pythonissą. Zaklika zastał ją z ołówkiem, zatopioną w biblii. Zmierzyła go oczyma i podała rękę do pocałowania. Staremu srodze łzy zakręciły się w oczach.
— Widzisz — rzekła — żyję, Bóg mi przedłużył dni wątku, a nie uczynił tego nadaremnie. Wiem, że tych wszystkich przeżyję, co mnie prześladowali, i że im kiedyś przebaczę. Bóg mi życie przedłużył, aby mi oczy otworzyć na wielkie prawdy dla innych zakryte. Ja muszę być jeszcze wolną, mam wielkie do spełnienia rzeczy.
— A, pani — przerwał nieśmiało Zaklika — czyliż się nie obawiasz, by znowu...
— Ja się nie obawiałam nigdy i nie obawiam niczego — rzekła spokojnie. — Ten człowiek jest moim, władam nim, zrobi co mu powiem, a ja mam teraz jasnowidzenie środków i dróg. On mnie nie zdradzi i los mnie nie zdradzi!
Rajmund zamilkł. Umówiono dzień i miejsce na granicy. Nie śmiał wypytywać ani o środki, ani o plan, drżał w duchu, lękał się o swoję panią, przewidywał, że to może los jéj pogorszyć.
Odprawiła go skinieniem monarchini, z zupełnym spokojem ducha. Helm, którego widział krótko, wydał mu się tak zapalonym, tak rozmarzonym, jak biedny Henryk, który padł ofiarą młodych swych marzeń. Posłuszny rozkazom Zaklika, wziąwszy urlop, gdyż służby wojskowéj nie rzucił, znajdując w niéj pewne zabezpieczenie — z końmi i Wendem, którego najął, stanął zawczasu na granicy.
W nocy tegoż dnia, Cosel przybyć tu miała. Z niecierpliwością niewypowiedzianą, Zaklika stanął na straży; w ciszy niczém nieprzerwanej upłynęła noc, nadszedł brzask... on czekał napróżno. Cały dzień następujący zszedł na czatach i noc jeszcze następna, i trzecia. Nikt nie przybył, nie było wieści. Czwartego dnia kupcy, jadący od Stolpen, w gospodzie rozpowiedzieli, że zamknięta w twierdzy hrabina, już po wyśliźnięciu się z zamku, wraz z oficerem, który jéj ucieczkę ułatwił, pochwyconą została.
Tyle tylko mógł się dowiedziéć o niéj i natychmiast powrócił na kwaterę, aby wiadomość miéć o wypadku i skazówkę tego, co mu czynić wypadało.
Niestety, opowiadanie było prawdziwe. Zaklika pojechał na miejsce do Stolpen. Nie potrzebował iść do zamku, w całém miasteczku nie mówiono o czém inném. Helm przez rok cały pracował nad wygrzebaniem pod murami wązkiego przejścia, które wprost wiodło za twierdzę od strony, gdzie nawet straże nie chodziły. Tu choć urwisko stromem było, znijść z niego wyuczył się. Otwór zręcznie zasłonięty był zewnątrz lekko ułożonemi kamieniami. Podpojone straże, niebytność komendanta, wszystko się zdawało zapewniać powodzenie ucieczce. W ciemną noc dżdżystą, hrabina po męzku ubrana, wysunęła się z wieży niepostrzeżona, Helm czekał na nią w trzeciém podwórzu, z którego otwór miał ich na wolność wyprowadzić. Wszystko się tu powiodło szczęśliwie, kamienie po cichu odjęte zostały, hrabina pierwsza wysunęła się z gruzów, Helm szedł za nią. Pomimo ciemności i kilkokrotnego upadku, oboje się spuścili wzdłuż bazaltowych słupów do podnóża. Na gościńcu nie opodal czekać miały konie wierzchowe. Nim do nich doszli, na zamku uderzono na alarm.
Sługa, która weszła wypadkiem do sypialni pani Cosel, lękając się o swą panią, bo ją przez cały dzień, jakby rozgorączkowaną widziała, zobaczywszy okno otwarte tylko i łóżko puste, sądząc, że mogła się w przystępie szału rzucić z piętra na skały... narobiła krzyku. Co żyło zerwało się, komendant, żołniérze, pospólstwo w miasteczku.
W obszukiwaniu po zamku, dostrzeżono otwór pod murem... puściła się pogoń w téj chwili. Człowiek, który z końmi miał czekać, powrócił z niemi co rychléj do miasteczka.
Cosel i Helm, nie wiedząc gdzie się schronić, za radą jéj puścili się polami ku blizkim zaroślom, sądząc, że tam się ukryć potrafią; ale komendant, któremu szło o głowę, bo wiedział, że straciłby ją pewnie, gdyby mu ten więzień wymknąć się potrafił; spędził całą ludność, zapalono pochodnie, konnych wysłano na drożyny i miedze i nim się na brzask zabrało, odkryto zbiegów. Hrabina i Helm mieli pistolety, raniono żołniérza w obronie, lecz na strzał wnet nadbiegli inni, i pomimo oporu, wzięto znowu więźniów.
Tak samo, jak pierwszym razem, oficera oddano pod sąd wojenny.
Helm miał jednak krewnych i powinowatych u dworu, udano się do króla i do świetnéj naówczas gwiazdy do hr. Orzelskiéj o opiekę i łaskę. Nic to nie pomogło.
Skazany na rozstrzelanie, Helm zawieziony został do Drezna, gdzie wszelkie tego rodzaju exekucye odbywały się na Nowym Rynku, naprzeciw głównego odwachu.
Nowy rynek sławny był z takich krwawych widoków, na których nigdy nie zbywało ciżby, a nawet pięknych pań, przypatrujących się z ciekawością łamaniu kołem, ścinaniu i wieszaniu. Tym razem młodego wojskowego tylko rozstrzelać miano, a mimoto ciekawych było wiele, gdyż historya młodzieńca, szalenie rozkochanego w Cosel, który jak opowiadano, w więzieniu kokardę jéj całował, raźno gotując się na śmierć dla swego ideału, zajmowała żywo szczególnie kobiéty.
Około południa uderzono w bębny, wyszedł oddział wojska, wyprowadzono Helma... Oczy wszystkich skierowane były na pięknego złotowłosego młodzieńca, który nie stracił fantazyi idąc na śmierć. Z zamkowego skrzydła nawet widać było wyglądające głowy pań ślicznie ufryzowanych. Kilka powozów z liberyą wspaniałą, ustawiły się tak, aby ostatni akt dramatu życia ludzkiego dobrze z nich widziéć było można.
Helma, który prosił aby mu oczów nie zawiązywano, postawiono przy murze, odkomenderowani żołnierze nabili broń, oficer który miał dać znak do strzału stanął... ofiara już była gotową, gdy od zamku konno nadbiegł wojskowy, adjutant króla, z przebaczeniem.
Nie znałby ludzi ktoby sądził, że akt ten łaski powszechną wzbudził radość: wielu znalazło się zawiedzionych, przybyli bowiem na krwawe widowisko, a odeszli z niczém i nie mieli co opowiadać w domu. Helma nazad wprowadzono do koszar. Powozy rozjechały się w różne strony, ciżba rozpłynęła się zwolna po ulicach.
Na zamku w Stolpen, oprócz podwojonych znowu straży i przedsięwziętych środków ostrożności, nic się nie zmieniło. Przysłano dowódzcę nowego, obwarowano niektóre furty i słabsze mury, nietknięto jednak hrabinéj, ani ścieśniono téj małéj cząstki swobody, jaka jéj była daną.
Cosel pokutowała dosyć w sumieniu swém sądząc i będąc pewną niemal, że druga już ofiara padnie nadaremnie i cieniem swym prześladować ją będzie. Nierychło bowiem doszła tu wiadomość, iż Helmowi król raczył przebaczyć.
Nikt nie wiedział jaki los mu był zgotowany.
Zaklika, powróciwszy na dawną swą kwaterę, jakiś czas pozostał na niéj nie ruszając się nigdzie, aby podejrzeń nie obudzać...
Czuł on że teraz koléj przyszła na niego i mężnie się gotował do tego, co za swój obowiązek liczył.
Ale dojrzalszy od tych co go poprzedzili, ich doświadczeniem nauczony, chciał być pewien, iż ostatnia próba ucieczki się powiedzie. Nie zrażało go to wcale iż Wehlen życiem, a Helm przypłacił całą przyszłością swą, szlachetną chęć ratowania uciśnionéj, niemal oszalałéj niewolą kobiety.
Przez czas pobytu w Stolpen i okolicy, kapitan miał zręczność rozpoznać tak zamek, wszystkie jego stare budowy, podziemia, chody, lochy, nawet innym niedobrze znane, iż mógł tu lepiéj niż ktokolwiek gospodarzyć. Zastanawiał się tylko nad tém, czy zręczniej mu będzie jako wojskowemu w zamku ucieczkę przygotować, lub uwolniwszy się od służby osiąść czasowo w miasteczku i zwolna się przysposobić do uwolnienia hrabinéj.
Po głośnym wypadku z Helmem, jakiś czas wypadało nie dawać znaku życia, ażeby nie ściągnąć podejrzeń na siebie. Zaklika więc dał tylko przez zwykłego posłańca znać iż żyje i przybędzie, a sam czekał uspokojenia.
Kilka tak upłynęło miesięcy.
W załodze na Stolpach miał towarzyszów wojskowych znajomych sobie dobrze, pojechał ich odwiedzić.
Między innemi był tam i przyjaciel jego, niejaki von Kaschau, dobra dusza, ale hulaka nie pomierny, z którym zawsze o Polsce mawiali, bo w niéj kilka wypraw odbył i języka się był nawet poduczył.
Pod pozorem więc Kaschaua pojechał Zaklika na zamek. Stary żołnierz nudził się strasznie, więc ledwie go nie zdusił w uściskach, zobaczywszy u bramy i natychmiast ze sobą do komendanta poprowadził, aby mu tu wolny pobyt wyrobić.
Komendant, który miał rany na nogach i ciągle prawie chory leżał, Kaschauem się wyręczał i byle mu spokój dano, zezwalał na wszystko. Dwaj więc przyjaciele poszli do mieszkania Kaschaua na gawędę przy kuflu piwa.
O czémże się miała wszcząć rozmowa jeśli nie o niewolnicy, z któréj przyczyny czuwać ciągle musiano.
— E! — rzekł stary żołnierz — nie chcę ja sądzić co drudzy robią, a zwłaszcza król JMość pan nasz miłościwy, ale co do mnie, nie rozumiém téj srogości nad kobiétą i téj obawy! Co ona dziś komu uczynić może? Tyle chyba, że jeszcze się kto jak ów Helm zakocha, bo zawsze piękna i piękna. Nic jej zmienić nie mogło, ani więzienie, ani łzy i męczarnie.
— A gdybyście ją byli widzieli w blasku jéj chwały, jak ja, gdym przy dworze był — rzekł Zaklika — dopiérobyście poznali niebezpieczeństwo.
Myślicież że król się lęka jéj pistoletów? a! nie, obawia się oczów jéj i władzy jaką miała nad nim, bo wié że gdyby godzinę z nim mówić mogła, u nóg jéjby leżał prosząc o przebaczenie...
Kaschau się rozśmiał.
— Tak, a wyszedłszy położyłby się u nóg panny Dieskau albo Osterhausen: stary, z pozwoleniem, bałamut!
— Radbym téż ją zobaczyć — odezwał się Zaklika — bo to zawsze ciekawa rzecz, taką kobiétę widziéć, a godną jest politowania.
— Któż ci broni? we dnie jéj nie wykradniesz! — rzekł Kaschau — idź się pokłoń dawnemu bóstwu.
Otrzymawszy to pozwolenie Zaklika poszedł na wieżę ś-go Jana.
Na drugiém piętrze był pokój Anny Cosel, gdy zapukał, długo nie otrzymał znaku życia i odpowiedzi. Uchylił drzwi z bojaźnią i widok którego w życiu swém nigdy zapomniéć nie mógł, przedstawił się oczom jego.
W pośrodku izby był stół, zarzucony książkami i papierami. Cosel ręką jedną na nim wsparta, drugą trzymając na ustach, stała nad rozwartą ogromną biblią... i dumała. Ubrana była tak niezwyczajnym smakiem, iż Zaklika uląkł się czy przytomną była. Miała na sobie suknie szerokie czarne, z rękawami długiemi, pas na którym stały kabalistyczne znaki, a na czarnych włosach po wschodniemu zawiązaną chustkę, w którą wpleciony był zwitek pargaminu, zapisany także głoskami hebrajskiemi.
Piękną była w istocie, lecz niepodobną do owéj Cosel, która przyjmowała króla duńskiego w stroju brylantami osypanym. Surowsze zdawały się jéj rysy, czoło zmarszczone, a małe usta nabrały wyrazu zadumy i jakby pieczęcią milczenia stały zamknięte.
Już Zaklika wszedł i stał w progu, a ona słysząc kroki nie oderwała oczów od księgi, ciągle nieruchoma z wzrokiem wlepionym w karty, jak posąg trwając w osłupieniu.
I nierychło oczy zwróciła; jakby wypadkiem zatrzymały się one na Zaklice, ręka od ust się oderwała, zdumienie odmalowało w twarzy.
— Duchem jesteś czy żywą istotą? — zapytała.
— Wierny sługa, przychodzę po rozkazy — rzekł Zaklika.
— Są więc jeszcze słudzy wierni, i ja, niewolnica, mogęż jeszcze rozkazywać komu?
— Mnie — odpowiedział Zaklika — dopóki żyję.
— Jakżeś się tu dostał? tu już nikogo nie wpuszczają?
Zaklika na mundur swój ukazał.
— Po tamtych koléj na mnie — odezwał się — ja postaram się być rozumniejszym, a może będę szczęśliwszym.
Cosel uśmiechnęła się boleśnie.
— O! nie — odpowiedziała — wszystko w życiu ludzkiém jest z góry napisane, przeznaczone, nieodmienne, nikt się ze swych wyroków nie wyłamie.
— A dlaczegóż nie miałoby być wyrokiem moim, że ja hrabinie zwrócę swobodę?
Potrzęsła głową.
— Dlatego że ja w inny sposób będę wolną — rzekła. Dawniéj ciemną byłam, teraz widzę jasno we własném przeznaczeniu, czytam je w téj księdze. Łaski niéma na świecie, jest tylko konieczność, żelazna, niezłamana, nieuchronna; trzeba się jéj poddać, ją badać i uczyć się jéj: w jednym Starym Zakonie mądrość cała.
Niespodziany ten zwrot rozmowy, zamknął usta Zaklice: nie wiedział co mówić daléj.
— Zostaniesz tu? — zapytała Cosel.
— Sam nie wiém? mam-li zostać? powiédz pani? jam na wszystko gotów...
Cosel szybko kilka kart w księdze przewróciła.
— Trzeba się wyroczni poradzić — rzekła — czekaj: nie tak!
Zamknęła klamry księgi, podniosła oczy do góry i poczęła szeptać jakby modlitwę; potém rozwarła biblią nagle, spojrzała na prawą stronę jéj: oczy padły na księgi Jozue, rozdział dziesiąty, i głośno czytać poczęła:
„I znowu rzekł im: „Nie lękajcie się, ani się trwóżcie, ukrzepcie się i bądźcie mocnemi: tak albowiem uczyni Pan wszystkim nieprzyjaciołom waszym, przeciwko którym walczycie...“
Zamyśliła się. — Tak, rozumiém — poczęła po chwili — mocną będę z tobą, ale nic poczynać nie trzeba, a czekać głosu Bożego. Ale jakże możesz ty tu pozostać?
Zaklika, którego ta biblii wyrocznia zmieszała, nierychło zebrał się na słowo.
— Starać się będę o to, gdy potrzeba — rzekł — w ten lub inny sposób, dostanę się na zamek lub do miasteczka. Nikt mi tu mieszkać nie wzbroni! Ale mamże pozostać w służbie i wojsku, czy zrzucić.?
— Zrzucić tę liberyę ohydną, ten kaftan niewoli Amalecytów — przerwała żywo Cosel. — Niewierni są, poganie, bałwochwalcy, gwiazdo-kłońce.
Znowu zamilkł Rajmund.
— Potrzeba mi niewielkiego czasu — rzekł ciszéj po chwili — ażeby dostać uwolnienie, sprzedać szarżę, zebrać co mam i przybyć do Stolpen. Kaschau który tu jest z załogą, przyjaciel mój stary; mam dobry pozór, ani mi innego potrzeba.
— Kaschau? — spytała Cosel — jak inni niewolnicy, sługa nieprawości, oprawca.
Zamknęła biblią i zaczęła się przechadzać po pokoju.
— Wracaj więc — rzekła — ani się lękaj o mnie; ja wiém żem z przeznaczeniem walczyć nie powinna, ani ciebie do walki z niém szalonéj będę wyzywać. Aleś ty jeden człowiek, który mi służysz wiernie. Twoje przeznaczenie, Bóg w nagrodę lub za karę splótł z mojém, musisz cierpiéć razem, a w chwili tryumfu pójdziesz za mną się nim napawać.
Z tego nastroju trudno było rozmowę sprowadzić, Cosel jakby przejęta czytaniem biblii, zapominała o tém co ją otaczało. Zaklika postawszy u drzwi i oznajmiwszy że jeszcze przyjdzie po rozkazy, wyszedł smutny.
W dziedzińcu u studni czekał nań Kaschau.
— Cóżeś z nią mówił? — zapytał.
— Stałem u drzwi napróżno i rozmówić się nie mogłem — szepnął Zaklika — zastałem ją nad biblią; czekałem dosyć długo; nie mogła przerwać czy modlitwy czy zadumy: przyjdę raz jeszcze.
— Wątpię, żebyś szczęśliwiéj trafił — dodał Kaschau — ona w księgach świętych szuka pociechy teraz, a raczéj rozrywki. To i lepiéj... A jakżeście ją znaleźli? zmienioną?
— Zapewne — odparł Zaklika, nie chcąc się z tém wydać że ją późniéj widywał — jakże niéma nią być? Cosel królowa musi być odmienną w pamięci od Cosel niewolnicy, a jednak panią ona i dzisiaj.
Tak dzień skończyli chodząc po wałach i dokoła murów a rozmawiając z Kaschauem o Krakowie w którym po dwakroć był przy królu, i o wojnie. Gdy bramy zamykać miano, pożegnawszy przyjaciela do jutra, Zaklika wyszedł do gospody w rynku, by tam przenocować. Usłużny gospodarz Niemiec, widząc wojskowego nadskakiwał mu wielce, i chciał bawić opowiadaniami... lecz kapitan pożegnał go wkrótce. Nazajutrz gdy otwarto bramy wrócił do Kaschaua, który go ze śniadaniem czekał.
Cosel była w ogródku przy kwiatach, skinęła na przechodzącego. Tego dnia ubiór jéj był zwyczajny i mowa nawet odmienną: weselszy promień igrał na czole.
— Patrz — rzekła — to są teraz moje dzieci. Moje własne mi wydarto! Co za okrucieństwo! matce odebrać jéj własność. W godzinach długich niewoli, myślą tylko odgaduję, jak porosły? Nie poznałabym ich pewnie, a oneby się odemnie odwróciły z przerażeniem.
Prosiłam by mi je choć widziéć dano! Niestety! dzieci to króla nie moje! Powiedziano mi że ich widziéć i znać nie będę! I jest istot troje, tak moich jak tylko dzieci matce być mogą, których te oczy nie zobaczą i te ręce nie uścisną! Czujesz ty to —? rozumiesz... jak się serce pękać musi.
Gdyby mi je Bóg zabrał, szukałabym ich na łonie Ojca Niebieskiego; ziemski ojciec ich, wróg mój, stoi między mną a niemi...
Litościwszy Bóg dał kwiatki, te mi się śmieją za dzieci. A! gdybym im mogła posłać choć po kwiatku. Nie, odrzuciłyby je ze wstrętem! One się matki lękać będą, im powiedzą żem nie żywa lub gorzéj niż umarła, obłąkana, szalona...
Zaklice się łzy w oczach kręciły.
Rzadko wspominała Cosel o swych dzieciach, jak gdyby się wspomnienia ich lękała. Domówiwszy tych słów zamilkła.
— Idź — rzekła — idź i powracaj. Radziłam się losów biblijnych i wyroczni liczb, powrócić powinieneś i dotrwać tu. Skinęła jeszcze głową i ręką, ruchem królowéj pożegnała Zaklikę.
Nie miał więc już tu co robić dłużéj. Dla niepoznaki zabawił z Kaschauem godzinę i pod pozorem służby, przed południem go pożegnał. Przechodząc podwórze już nie zobaczył Cosel przy kwiatach, stała w górném oknie, ubrana jak wczoraj z książką w ręku, zadumana, rozmarzona. Nie rzuciła nawet okiem na niego, tak cała była w sobie i czytaniu zamknięta.
Nie pytając jakie go tu losy czekać miały, Zaklika posłuszny, wróciwszy na kwaterę w Oszaciu, zajął się uwolnieniem ze służby. Łatwo mu przyszło pozbyć się munduru i stopnia. Zabrał co miał i jednego dnia smutnéj jesieni, zajechał na gospodę do Stolpen, oświadczając gospodarzowi, iż tu na ustroniu myśli zamieszkać.
Trafiał się dworek do nabycia tanio, i kapitan kupił sobie chatę z ogrodem, w któréj za miesiąc już wraz z Kaschauem gospodarowali.






  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – Pillnitz.
  2. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – Pillnitz.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.