Hrabina Cosel/Tom II/XIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Hrabina Kosel
Podtytuł Powieść historyczna
Wydawca Redakcya Biblioteki Warszawskiéj
Data wyd. 1874
Druk Józef Berger
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



XIII.



W r. 1727, we trzy lata po nieszczęśliwéj z Helmem ucieczce, Stolpen, zamek i miasto, już znowu zapomniawszy o tém co przeżyły, dawnym spokojnym trybem wiejskiego żywota, jednostajnego i cichego, wegetowały jakby wśród pustyni.
Na świecie, na dworze, przy królu wiele się zmieniło rzeczy. Hrabina Cosel była prawie pomszczoną, nie wiedząc o tém ani się starając o to. Do jéj smutnego schronienia jedna za drugą dochodziły wieści żałobne, nieprzyjaciele jéj znikali z tego pola lub ze świata.
Nowi ludzie, twarze, kobiéty i faworyci wyrastali na ich miejscu.
W pośród tych ruin jeden tylko król August Mocny, stał zawsze wspaniale rzucając złotem, szukając zabawy, a znaleźć jéj nie mogąc...
Piękna Marynia Denhoffowa, może lękając się losu Cosel, napróżno usiłując króla przywiązać do siebie, w ostatku bezpieczniejszém sądziła pójść za mąż. Król się temu nie sprzeciwiał wcale. Bawił się najweseléj zawsze na lipskich jarmarkach i przekładał znajomości krótkotrwałe, nad więzy coby dłużéj krępować go mogły. Tak cudnéj piękności, ale milcząca i jak posąg bez życia, Erdmuta Zofia Dieckau córka tajnego radcy Dieckau z Czeplina, zachwyciła go na chwilę i wydał ją król prędko za mąż za nadwornego swego marszałka von Lossa, znajdując że jak bryła ze śniegu zimną była. Tak potém zakochał się August w Henryecie Osterhausen, któréj bierne posłuszeństwo go znużyło, a synowa wygnała ją do klasztoru, zkąd późniéj Stanisławski żoną ją wywiózł do Polski...
Po tych wszystkich przemijających zapałach, nastąpiło panowanie Anny Orzelskiéj, córki Henryetty Duval, dawne świetności przypominające.
Anusia Orzelska w huzarskim mundurze złotem szytym, z orderem Orła białego, jeździła z królem na mustry wojsk i polowania... Król przy niéj odkwitał młodością. Nowe pokolenia zjawiały się na dworze. Hrabia Rutowski jaśniał obok siostry swojéj; starzy faworyci do grobu się kładli. Fürstenberg, który swym zakładem z Hoymem, sprowadził hrabinę na dwór drezdeński, a późniéj stał się jéj najzajadlejszym prześladowcą, nie żył oddawna, z wielkich łask pana zwolna schodził w zapomnienie. Towarzysze jego ministrowie piérwsi przeczuwając co go czekało, wyparli ze swéj rady, odejmując mu wszelkie czyny, udział w państwa sprawach: król się odwracał od niego. Nie pozostawało mu jak z alchemią, bigoteryą i myślistwem siedziéć w lasach w Wernsdorfie i na łowach rozmyślać o niestałości łaski pańskiéj.
Ten co namiestnikiem będąc, wszystkich z góry wiódł i przez panią Reuss całemu dworowi chciał panować, a nawet samemu panu, zszedł do zupełnéj nicości. Po śmierci żony marzył jeszcze o kardynalskim kapeluszu i wybierając się na jarmark do Lipska, pojechał na świat lepszy... tak cicho iż król, który właśnie jarmarkował, nierychło się o zgonie dawnego faworyta dowiedział. Był to gorzéj niż upadek głośny, było to przeżycie siebie samego.
Nawet hrabinę Reuss wprzód mu kuzyn Lützelburg odebrał. Wpływ tego kółka, w którém Hilchen, Reuss, pani Reichenbach jéj siostra i panie Schellendorf i Callenberg królowały... znikł zupełnie. Rozpierzchło się to i powymierało.
Vitzthum nie żył także od roku, a kilka lat wprzódy oddalony od króla przebył w Szwecyi; za niego i za siebie czynną niezmordowanie była żona, owa siostra Hoyma, którąśmy widzieli dopomagającą Annie Cosel do łask królewskich, a wprędce pracującą nad jéj strąceniem. O ile sam Vitzthum był nieznaczącym, o tyle ona, pani Rachela jak ją zwano, pracowała za dwoje, a przybrawszy sobie z nicości wyciągniętego Watzdorfa, twarz w twarz stawała do boju nawet z Flemmingiem. Nienawiść jéj ku feldmarszałkowi zrodziła się z niechęci i kobiécéj intrygi przeciw pani Przebendowskiéj, którą Sasi dla ułatwienia sobie zwali panią Brebentau... W czasie poselstwa męża w Szwecyi Vitzthumowa pałac mu budowała na rogu Kreuzgasse, który późniéj Rutowskiemu się dostał. Vitzthumowa uchodziła za najbogatszą panią w Saksonii, a wszystko co miała zebrała sama.
Vitzthum skończył tragicznie.
Na rok przedtém będąc w Warszawie z królem, przy którym szambelanem i adjutantem znajdował się naówczas niejaki markiz de St. Gilles, pono nie przyznany syn sardyńskiego króla Wiktora Amadeusza, a wedle zwyczaju swojego grając dnie i noce, powaśnił się z nim u kart w królewskim przedpokoju. Vitzthum miał lat pięćdziesiąt kilka, St. Gilles dwadzieścia i parę. Gra była gruba, zapalczywy młody przegrywał; zaczął przeciwnikowi przymawiać: od słowa do słowa przyszło do łajań i razów. Hałas się stał, król się dowiedział, faworytowi starszemu dał naturalnie słuszność, zgromił włocha i skazał go za obejście się grubiańskie na trzymiesięczne w lipskiéj twierdzy więzienie. Była to kara i łaska, gdyż komendantem w lipsku[1] podówczas był hrabia Castelli, wuj markiza. Zakazano mu się jednak na przyszłość pokazywać u dworu.
St. Gilles odsiedziawszy trzy miesięczne więzienie, zbiegł tajemnie do Polski i dostawszy się do Nadarzyna, posłał Vitzthumowi wyzwanie. Nie mógł go on nie przyjąć, nakazał wszystkim jak najsurowiéj milczenie, aby się król nie dowiedział i nazajutrz d. 13 kwietnia 1726 r. przybyć obiecał.
Wieczorem Vitzthum u córki (ks. Lubomirskiéj) był na kolacyi, bawił się jaknajweseléj i do północy grał w pikietę. We dwie godziny potém jechał potajemnie do Nadarzyna, wziąwszy z sobą jednego tylko sekundanta, hr. Montmorency.
Z rana między piątą a szóstą stanął na miejscu, posłał do markiza z oznajmieniem oficera Freneuse i że naówczas obyczajem było z konia się strzelać, siadł na koń. Zapaśnicy wyjechali przeciw sobie z wielkiém męztwem, powoli, a zbliżywszy się na strzał, markiz strzelił i ugodził Vitzthuma tak śmiertelnie, iż trupem z konia się zwalił. W téjże saméj chwili strzelił Vitzthum także, ale kula jego drasnęła tylko policzek markiza i perukę. S. Gilles nie wiedząc co począć z sobą, uciekł do Warszawy i szukał schronienia w klasztorze Teatynów. Król rozżalony nakazał nie zważając na prawo schronienia, marszałkowi St. Gilles’a odebrać z klasztoru. Klasztor otoczyło półtorasta żołnierza, w téj saméj chwili St. Gilles za laika przebrany umknął na Berlin i Lipsk do Włoch...
Ciało zabitego, we wszystkie dzwony na cześć mu bijąc po drodze, wywieziono do familijnych grobów.
Taki był koniec piérwszego faworyta. Flemming trzymał się jeszcze, on jeden umiał się stać potrzebnym i obronić od losu, który spotkał innych jego współzawodników...
Budował naówczas pałace, sprzedawał, handlował dobrami i złoto na beczki mierzył. Pozbywszy się Schulenburga, odradziwszy królowi oddanie dowództwa wojsk genialnemu synowi Maurycemu saskiemu, marzył Flemming o księztwie kurlandskiém dla siebie, a o żenieniu pięćdziesiąt ośmioletniego Augusta z siedmnastoletnią księżniczką pruską, która przymierze między Saksonią, Polską (na dziedziczną przerobioną i rozdzieloną), a Prusami umocnić miała. I gdyby August II zgodził się był na to małżeństw[2], przyszłoby było do skutku.
Niecny Löwendahl, który hrabinie Cosel winien był wyniesienie swoje, trzymał się jeszcze, ale z każdym dniem tracąc na słowie i znaczeniu i walcząc z silniejszym stokroć od siebie Flemmingiem, trwoniąc łatwo zdobyte mienie, pędził ku widocznej już ruinie.
Watzdorf nareszcie, ów „chłop z Mansfeldu“ przerzucając się na różne strony u dworu, dostarczając pieniędzy, frymarcząc z Flemmingiem, nie rzucał klamki dworskiej, choć król na niego patrzeć nie mógł, ale go potrzebował.
Na dworze króla ten sam zawsze panował szał zabaw i potrzeba nienasycona rozrywek. Przybycie Orzelskiéj pobudziło do nowych wystąpień tak jak przed kilką laty ożenienie syna, odznaczyło się bajecznym zbytkiem i przepychem...
W pośród tych najróżnorodniejszych roztargnień, które królewska fantazya sama sobie dostarczała, przychodziły chwile, w których August miał się za wielkiego wojownika i wojskowych łaknął popisów.
W tym roku, król wiosny pięknéj w Pillnitz zażywał, wojsko stało obozem, strzelano z dział i próbowano półkartaunów siły. Hrabia Wackerbarth towarzyszył Augustowi. Mówiono o twierdzy Königsteinie i o czynionych próbach na skałach, na których się ona wznosiła. Półkartauny w proch rozsypywały kamienną podstawę twierdzy.
— A jednak — rzekł Wackerbarth — znam miejsce i kamienie, którychby one nie wzięły: za to ręczę.
— Gdzie? — zapytał August.
Wackerbarth spojrzał na króla, zdawał się zafrasowany tém że mu się to słowo wyrwało i milczał.
— Gdzie? — powtórzył król.
— W Stolpen na bazaltach tamtejszych, które są jak żelazo twarde, kule nic nie mogą.
— W Stolpen! — zawoła August i twarz mu się okryła chmurą — a, w Stolpen!
Była milczenia chwila, król się przechadzał niespokojnie, znać było iż go jakaś fantazya dręczyła, któréj zadość uczynić nie chciał czy nie mógł.
— W Stolpen! — powtarzał kilka razy. — Możnaby kartaunów na skałach tamtych spróbować.
Wackerbarth spojrzał trwożliwie na króla, który jakby ubodnięty tém wejrzeniem, zawołał: — Dlaczego nie mamy kul na bazaltach spróbować? przecież zamku nie obalimy? a kilka strzałów....
Wackerbarth zmilczał, jakby czekając rozkazów i niedowierzając im. August widocznie oziębłością jego był dotknięty i chciał się wyższym nad pewne względy dziecinne, które mu któś mógł przepisywać, okazać.
— Poślij waćpan do Stolpen — odezwał się — dwa działa, każ mi przygotować baterye naprzeciw tych słupów, będę sam jutro rano próbie przytomny. Tak, z rana — dodał — póki gorąco nie przyjdzie, bo dnie już bywają skwarne. Odwrócił się od niego i poszedł.
Rozkaz króla spełniał się zawsze mimo wszelkich przeszkód możliwych, we mgnieniu oka. Na całą noc wysłano rozkazy i działa do Stolpen... Zaklika spał w swym dworku samotnym, gdy o północy rozruch nie zwykły stał się w miasteczku. Konni, wozy, wojskowi z głośnemi krzyki wjeżdżali z pośpiechem wielkim i zuchwałością żołdacką. Kapitan wychylił z okna głowę nie mogąc pojąć co się stało i sądząc że jaki nieznany nieprzyjaciel wtargnął w Saksonii granice. Z języka jednak poznał Sasów, którzy swém Herr Jeses! powtarzaném nieustannie zdradzali się łatwo. Zobaczywszy oficera kapitan ośmielił się go po koleżeńsku zapytać — co się stało? i zkąd pośpiech był tak wielki.
— Król! N. Pan! — krzyknął oficer pędząc ludzi — król przybywa jutro, to jest dziś rano tu będzie.
— Król? w Stolpen?
— Tak jest i jeśli macie ludzi ślijcie ich z łopatami, trzeba naprędce usypać baterye do rana. Będą strzelać do słupów i próbować kul siły.
— Gdzie? — krzyknął zdumiony Zaklika.
— A! gdzie! tu na górę zamkową! — śmiejąc się powtórzył oficer — czyż mnie nie rozumiecie.
Rozmowa się przerwała. Zaklika pochwycił co najprędzéj odziewać. Uszom swym nie mógł dać wiary! król, król strzelający do zamku, w którym więził tę nieszczęśliwą ofiarę od lat tylu, jakby na urągowisko. Rzecz była nie do uwierzenia, nie do pojęcia. Król w Stolpen!
Jaka chwila do przebycia dla hrabinéj! włosy powstały mu na głowie; omackiem począł chwytać odzież, ubierać się bez przytomnie, machinalnie. Chciał biedz, oznajmić jéj o tém, przygotować ją, nakłonić do przeżycia téj próby na którą miała być wystawioną.
Zaklika miał łatwy wstęp do zamku, zdawało mu się że w tym zamęcie powszechnym wciśnie się i na cóś przecie przydać może. Los Cosel ściskał mu serce, łzy dobywały się z oczów.
— Król! król! — powtarzał machinalnie — a! to nie może być! W ostatniéj chwili zawstydzi się, zaboleje, nie przyjedzie. To nie może być.
Co się z nią stanie?
Szarzało na dworze gdy zamykając swój dworek, Zaklika wybiegł jak oszalały pędząc pod zamek.
Na zamku wszystko było rozbudzone, wiadomość że król przybywa jak piorunem odpoczywających żołnierzy i starszyznę poruszyła. Z miasta, z wiosek sąsiednich żołnierze gnali płazami ludność z chat powypędzaną do sypania bateryi naprędce. Płacz, krzyki i głośno wydawane rozkazy rozlegały się dokoła. Konni krzyżowali się na drogach, wszyscy potracili głowy.
Jedną bateryę już sypać zaczynano w zwierzyńcu przy tak zwanéj Röhrpforte, drugą na Hanewaldzie, w ogródku skarbowym (Amts-Frohns Gärtehen)...
Gdy Zaklika do bram przypadł na rozcież otwartych, w zamku wszystko było na nogach. Czyszczono, zamiatano, znoszono gruzy, komendant chrypł od wołania, oficerowie nie wiedzieli od czego poczynać. Około wieży św. Jana cała służba żeńska i męzka hrabinéj Cosel, stała w najdziwniéj ponarzucanych ubraniach, tak jak się ze snu zerwała sądząc że na zamku się pali. Stali w osłupieniu, pytając jedni drugich, nie wiedząc co się stało i co przygotowywać mogło. W otwartém oknie blada pokazała się Cosel, Zaklika wbiegł po wschodach pół żywy załamując ręce.
Spotkała go w progu Cosel z zaciśniętemi ustami, cała drżąca.
— Król! — zawołała — król! a! rozumiem!
— Król do mnie przybywa...
— Pani — przerwał Zaklika — król przybywa kul swoich dział na słupach u góry probować.
Cosel się rozśmiała.
— Prosty! naiwny człowieku! — zawołała — i ty w to wierzysz? Ja śniłam o nim od tygodnia. Duch mój błądził nad nim i pociągnął go ku sobie. Szukał pozoru... Chce mnie widzieć. On wié że ja go kocham, że mu przebaczę. On jest wolnym, on chce mnie poślubić jak dał słowo. Niech mnie ubiorą jak do ślubu, jak na największą uroczystość. Chcę być piękną! Chcę mu przypomniéć tę Annę, przed którą klękał...
— Król! — powtórzyła z zachwytem — mój król! mój pan!
I uderzyła w dłonie.
Zaklika ze spuszczoną głową, osłupiały, stał niemy.
— Wołaj sługi moje — dodała — niech przyjdzie Lina, niech dobędzie z kufrów suknie.
I rozpuszczone włosy czarne, które jéj na białą szyję spadały, ująwszy w dłonie, biegała po ciasnéj izdebce.
— Wołaj mi sługi coprędzéj! on może przybyć co chwila! a ja nie będę gotową. Mój król! mój pan... August!
Zaklika wybiegł, zawołał na sługi, a sam siadł na wschodach i niemy, zbolały, pół martwy, nie mógł już z miejsca się ruszyć.
W zamku wrzawa była niezmierna. Dniało! Liczono minuty, liczono sekundy, nielitościwe bicze smagały dla pośpiechu pracujących, baterye rosły w oczach, ale i dzień rosnął straszliwie. Najpiękniejszy w świecie ranek majowy wschodził ponad dolinami i góry, z których lekkie mgły wstawały ku niebu. Drzewa pachniały rosą skropione, dyszały wonią łąki rozkwitłe; cała natura, jak dziecię w kolebce szczęśliwe, budziła się z uśmiechem na ustach. Wśród tego wielkiego spokoju natury, w zamku jak w poruszoném osiém gnieździe syczało, ruszało się, roiło.
Żołnierze kładli mundury i zbroi kawałki, starszyzna dobywała najświeższych rynsztunków, komendant dowiedział się z przerażeniem, iż, przeciwko obyczajowi, z Pillnitz ani stół, ani kuchnia królewska, ani zapasy przybyć nie miały, a tu przecież N. Pana przyjąć czémś należało. Co tu znaleźć coby ust pańskich było godném? Wzięto naturalnie kilka sztuk ze zwierzyńca, znalazła się flaszka wina, ale jak obozowa prostota zastawy stołu, miała się wydać w oczach pana tak do wspaniałości nawykłego. Rzeczywiście jeden był tylko stary kieliszek z herbami saskiemi, godzien ust pana, a misy i talerze i reszta ubóstwo gospodarza przypominała. Księża z kościoła pożyczyli obrusa, gospoda dostarczyła wiele, bez reszty musiano się obejść.
Półkartauny stawiono na przeznaczonych do nich wprędce usypanych bateryach. Było już po czwartéj, czas upływał z szybkością przerażającą... lada chwilę można się było spodziewać N. Pana, który zapowiedział, że z Pillnitz dodnia wyjedzie. Komendant posłał na wieżę „siedmiu wierzchów“ wyrostka, aby mu dał znać gdy na gościńcu od Pillnitz tuman pyłu zobaczy.
Artylerzyści wcześnie celowali półkartauny tak, aby kule na pewno w słupy bazaltowe biły. Zabawka ta wydawała się im wcale pańską, bo na nic nieprzydatną, ale fantazyi musiał król dogodzić. Utrzymywało się tu od dawnych wieków podanie między ludem o jakiémś bajeczném oblężeniu, w czasie którego odbite kule na napastników padały.
Wszystko stało w porządku i komendant lustrował szczupłe swe siły, gdy z wieży chłopak dał sygnał.
W téj saméj chwili burmistrz, ławnicy, mieszczanie z chorągwiami i w paradzie, niosąc zardzewiałe klucze od szpichlerza wójta miejskiego, wystąpili na gościniec; na dzwonnicy ludzie oczekiwali znaku ażeby powitać Pana biciem we wszystkie swe dzwony. W miasteczku co żyło świątecznie ubrane, zalegało rynek i ulice.
Tuman kurzu widny z daleka, zbliżał się żywo; nareszcie dostrzeżono jadącego przodem wyciągniętym kłusem dorodnego, pięknego, wspaniałej postaci mężczyznę. Za nim gonili adjutanci, szczupły dwór i kilku zaproszonych gości. W oddaleniu drugi orszak, jakby doganiając pierwszy pośpieszał.
Milczenie głuche zaległo szeregi... oczekiwano. Coraz widoczniéj rozeznać było można niebieski żustokor króla z haftowaną na nim gwiazdą Orła białego.
W bramie król ledwie skinął burmistrzowi i ławnikom schylonym do saméj ziemi; biegł wprost drogą na zamek. Tu u wrót stała załoga, bito w bęben i komendant wyszedł z raportem. Lecz król zdawał się pomięszany, niespokojny i w złym humorze. Nie odezwał się nawet do nikogo. Zwrócił konia ku bateryi przy Röhr-Pforte w zwierzyńcu i popatrzał chwilę nie mówiąc nic; potém ruszył pod twierdzę na Hannewalde. Przed tą bateryą najpotężniejsza massa czarnych słupów, jakby związanych w pęk ogromny wznosiła się. Widać ztąd było wieże, mury i okna Śto-Jańskiéj wieży, w których postać biała migała. Ale król nieśmiał podnieść oczów. Po krótkiéj chwili zawrócił do zwierzyńca.
W téj chwili dobiegł właśnie Wackerbarth z Drezna i towarzyszył królowi roztargnionemu, zasępionemu widocznie. Wackerbarth stanął z tyłu nie mówiąc nic. Augustowi śpieszno było; dał znak: przystąpili artylerzyści do dział i ogromny huk dał się słyszéć, odbity przez okoliczne góry.
Ucho czujne byłoby z nim razem pochwyciło krzyk dziwny, jakby rozpaczy i boleści. Król wszakże i towarzyszący mu nie mogli usłyszéć, ani zobaczyć nic, gdyż cała ich uwaga zwróconą była na półkartaunę i bastyon, do którego podstawy dawano ognia.
Pierwszy strzał skierowany na mur bazaltowy, wprawdzie wybił w nim dziurę, ale żelazna kula rozbryznęła się na kilka sztuk. Komendant przyniósł ją N. Panu, August popatrzał i głową ruszył w milczeniu. Drugi strzał wymierzono już na same słupy rosnące z ziemi u stóp bastyonu; kula została strzaskana i kilka tylko kawałków kamienia odpadło, znać dawniéj nadkruszonego.
Kazał król, jakby zapalając się coraz, strzelać raz trzeci i czwarty na skały nieco wyżéj sterczące; skutek był ten sam: kule się roztrzaskiwały, a kamień opadał tylko w tém miejscu gdzie go trafiły... słupy wytrzymywały. Za każdym strzałem, pękające kule i kamienia odłamy leciały w górę i opadały, nie raniąc nikogo, jednego tylko królewskiego konia przy Röhr-Pforte trzymanego, uderzył kamień w nogę i trochę skaleczył. Za trzecim téż strzałem, kawał rozbitéj kuli około sześciu funtów ważący, przeleciał przez mury na miasteczko i padł na słodownią, przebijając dach, sufit i rusztowania, aż do ziemi. Komendant zobaczywszy to, pobiegł zaraz zbadać szkodę i kulę z kawałkami drzewa przyniósł przy najpowinniejszym raporcie N. Panu, który raczył ją oglądać.
Nie strzelano już nawet z bateryi na Hannewalde, król miał téj próby dosyć.
Od pierwszéj chwili, gdy posłyszała Cosel o królu, była jak nieprzytomną; najprzód serce jéj chwyciła nadzieja, że August stęskniony dla niéj tu przybywał. Ubrała z gorączkowym pośpiechem, z największém staraniem, patrzała długo w zwierciadło, uśmiechając się sama sobie.
— A! nie, to nie może być inaczéj — szeptała — jestem pewna, przybywa dla mnie. Mógłżeby strzelać do tych murów w których ja siedzę zamknięta, dla zabawki. A! nie! to koniec mojéj niewoli, to mojego tryumfu początek.
Biegała od okna do okna. Z jednego widać było pillnitzką drogę i na niéj Nider-Thor. Postrzegła tumany pyłu, serce jéj biło, płakała. Wtém dały się słyszéć dzwony, bębny, król wjeżdżał... cisza. Przycisnęła serce dłonią, czekała. Zdawało jéj się że go usłyszy na wschodach, że go ujrzy we drzwiach, pełnego łaskawości i litości. Długo trwało potém milczenie złowrogie... i strzał się rozległ... strzał i krzyk. Cosel upadła na ziemię. Nagle porwała się jak wściekła, rozjuszona, z rozrzuconemi upadkiem włosami i pobiegła do stolika.
Ręce dygoczące ze wzruszenia odmawiały jéj prawie posługi; odsunęła szuflady, rozwinęła jedwabne chusty, dobyła pistolet, który ją nigdy nie opuszczał i ukryła go w szerokim sukni rękawie.
Jak obłąkana przybiegła do okna najbliższego, rozglądając się w prawo i w lewo. Z téj strony słychać było trzaskające strzały i skały gruchotane, których odłamy dolatywały do okna. Cosel wyprostowała się, oczy jéj pałały ogniem, ręce drżały, pierś się podnosiła gwałtownie. Czekała.
Za każdym strzałem chwytała się za głowę i serce, jakby niewierząc uszom, nieufając oczom. Śmiech dziki błąkał się po ustach, a łzy napełniały powieki.
Za czwartym strzałem ucichło.
I długo było cicho; Cosel się nie ruszała z miejsca, w prawéj ręce trzymając i cisnąc pistolet.
Już prawie znużona tém oczekiwaniem paść miała, gdy na drodze pod oknem tentent konia dał się słyszeć. Cosel wysunęła się do pół... patrzała.
To był on! on! August! Jechał sam pędząc konia drożyną pod murami.
Krzyknęła: podniósł głowę, stanął i rękę przyłożywszy do kapelusza, niemy, blady, stał rwąc konia, który mu się wyrywał.
Hrabina wychyliła się ku niemu z okna jakby się rzucić chciała.
— Królu! panie! litości!
August nie odpowiedział, Cosel się uśmiechnęła.
— Litości od ciebie się spodziewać! okrutniku nikczemny, ty co słowa łamiesz i karzesz za nie tych co się o nie upominają! Litości! od ciebie? Co dla ciebie ludzkie życie, czém serce ludzkie dla ciebie? Cosel niewolnica gardzi tobą, brzydzi się, przeklina. Ciebie i pokolenie twe, i kraj i imię.
Giń nikczemny!
W téj chwili dobyła pistoletu i... strzeliła do króla.
Głucho rozległ się strzał ten po zamku i śmiech: Cosel padła. Król jak osłupiały, usłyszawszy świst kuli która mu kapelusz drasnęła, oprzytomniał; skłonił się z uśmiechem i konia puścił cwałem.
Nie dziw że potém nieprzyjąwszy śniadania u komendanta, chmurny, natychmiast nazad do Pillnitz odjechał[3].







  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – Lipsku.
  2. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – małżeństwo.
  3. Bei dieser Gelegenheit, habe Sie nach dem Kurfürsten geschossen (Stolpen Stadt und Schloss 66).





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.