In memoriam
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | In memoriam |
Pochodzenie | Elegje |
Wydawca | Księgarnia F. Hoesicka |
Data wyd. | 1937 |
Druk | B-cia Drapczyńscy |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały zbiór |
Indeks stron |
Taratajka, dywanem okryta, zajeżdża
koło murawy krągłej przed dworek szlachecki;
tam ganek jest z podsieniem i dwa narożniki,
dach gontem staroświeckim kryty, rosochata
lipa, świerki się smukłą, topola wygląda.
Zaprząg w bramę otwartą! Siwek oraz deresz,
poważnie kłusujące przy dyszlu, a klaczka
spłoszona wbok skoczyła; już bat poświstuje,
czapka czerwona chwieje się, szyta z baranków,
oko gniewnie zwrócone i prawica wzniosła!
Jak odbija chomąto od lśniącego karku,
całego w białych płatach piany, karej maści,
tedy bryczka, z modrzewia dwór, lipa i brama
topolą nadwiślańską wysadzana droga,
i niebo zamyślone i miłe powietrze.
Nic więcej, akwarela, jaki czar śmiertelny!
Którędy stamtąd wyrwać się, dobić ojczyzny?
Samotny wyruszyłeś rankiem. Park pamiętam,
ławkę z głazu, wkopaną w ziemię, mchem zarosłą,
z brózdami czasu; smugi krwawiące jesieni,
w babie lato wplątane, kratkowały czoło,
gdy posępny zasiadłeś, wargę ściąwszy, Piotrze.
Szła wzdłuż brzegu Tatjana, za nią welon wlókł się
na powietrzu, tak pełnem szczęśliwości, smużąc
plamą białą w jeziorku. O, tonąć w rozpaczy!
Na te błonia zasnute wyjść, gdzie jeszcze błądzi,
dłonią nieśmiertelniki muskając w szeleście,
Joasia; więdnie łąka, ona łamie ręce.
Jak się wydrzeć miłości i nie skonać? Widmo
wspaniałe, bezlitosny, straszną miarą serca
mierzący, znów otwartą źrenicą nas sądzisz,
że cofamy się w lęku przed śpiącem sumieniem.
Gorycz ziemi podźwignąć jak, i sprostać szczęściu?
wolność pokonać? wielkość pojąć? i nie umrzeć?
podeptać cześć? i zbawić, i zbawić człowieka?
Na wozie, skryta w słomie, jeszcze ciągle brzęczy
powstańców broń, a ona, najmilsza Xeniusia,
przechadza się niedbale! Zdławić ją, o, Nike!
Ty mnie wiedź, karku nagnij pod jarzmo pokory,
ze skroni wawrzyn zedrzyj, bym nie dyszał pychą,
i miotaj słów łachmany w twarze zbladłe; niechaj
nasłuchują muzyki machin, kiedy tłoki
naoliwione dyszą spokojem; czas odejść
gościńcem wygładzonym przez ten trud nieludzki:
pozwólcie, niechaj ziemia spoczywa na piersi
która klątwą mi była, a ryć ją musiałem
do krwi palców, szponami żądzy i zagłady.
Wreszcie odpocznę, prosty, na Zamku w Warszawie,
w szyby gwiazdy naciekną, i podmuch znad Wisły
w czystem przestworzu szepnie o łęgach ojczystych.