<<< Dane tekstu >>>
Autor Kurt Matull, Matthias Blank
Tytuł Intryga i miłość
Wydawca Wydawnictwo „Republika”, Sp. z o.o.
Data wyd. 2.12.1937
Druk drukarnia własna, Łódź
Miejsce wyd. Łódź
Tłumacz Anonimowy
Tytuł orygin. Tytuł cyklu:
Lord Lister, genannt Raffles, der grosse Unbekannte
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Szulerzy

W najelegantszej dzielnicy Londynu w sąsiedztwie Pall Mall, markiz di San Balbo miał swoje mieszkanie. Była to mała willa, dziwaczna w stylu, położona w środku wspaniałego, dużego ogrodu. Panował w niej taki spokój i cisza, że możnaby uważać ją za niezamieszkałą przez nikogo.
Dwaj negrzy, pełnili rolę służby. Ludzi tych olbrzymiego wzrostu sprowadził podobno markiz ze swego kraju, aż z Vuelta.
Na pierwszym piętrze znajdował się gabinet markiza. Pokój ten umeblowany był z niezwykłą wspaniałością. Na ścianach wisiały wspaniałe dywany indyjskie i tureckie, na nich zaś cenna broń i trofea myśliwskie. Na podłodze leżały wspaniałe skóry zwierzęce, pochodzące ze zwierząt zastrzelonych przez samego markiza.
Brazylijczyk i przyjaciel jego, Rudge Fitzgerald, siedzieli tego wieczoru w gabinecie, pijąc doskonały koniak i zaciągając się dymem oryginalnej hawany.
— Jesteś smutny dzisiaj, drogi Charly — rzekł lord Lister, ponieważ to on był markizem — wygląda, jakgdybyś stracił zaufanie do swego przyjaciela. Może przegrałeś w karty?
Charley twierdzącą skinął głową.
— Czy dużo?
— Bardzo dużo — odpowiedział Charley zduszonym głosem.
— Nie rozumiem cię zupełnie — mój drogi — rzekł pseudo Brazylijczyk — znamy się tak długo, że mógłbyś mi wreszcie wymienić sumę... Zwracam się do ciebie poważnie, abyś mi powiedział, ileś przegrał?
Młody człowiek zawahał się przez chwilę i rzekł zgaszonym głosem:
— Przeszło dziesięć tysięcy funtów.
— Hm, hm — rzekł lord. — To rzeczywiście duża suma! Zwłaszcza, że idzie tu o dług honorowy, który winien być uiszczony w ciągu dwudziestu czterech godzin.
— Ale przecież ja nie mam ani grosza — jęknął jego przyjaciel.
— Całe szczęście, że nie mogę tego powiedzieć o sobie — rzekł lord Lister spokojnie.
Wyciągnął z portfelu dwanaście tysiącfuntowych banknotów i rozłożył je przed swym przyjacielem. Miał zamiar już schować zpowrotem portfel do kieszeni, gdy nagle wyjął zeń jeszcze trzy banknoty pięćdziesięciofuntowe i wręczył je młodemu Fitzgeraldowi:
— Zapomniałem, że brak ci zakładowego kapitału!
Rudge walczył ze wzruszeniem. Zarzucił wreszcie ręce dokoła szyi swego przyjaciela i drżącym głosem wyjąkał słowa podzięki. Markiz uderzył go po ojcowsku po ramieniu i rzekł poważnie:
— Teraz, gdyśmy na szczęście załatwili tę głupią sprawę, chciałbym ci coś powiedzieć. Nie będę ci czynił wyrzutów. Rozumiem, że istnieją przypadki, na które jesteśmy narażeni wszyscy i że wszyscy zależymy od kaprysów szczęścia. Oświadczam ci jednak, że twoje niepowodzenie wydaje mi się podejrzane. Naturalnie grałeś w Klubie Czterech?
Młody człowiek skinął głową.
— A więc i ja znam ten klub i gdybyś mnie był zapytał, nie wziąłbyś tam kart do ręki.
Zdziwiony i oburzony, Fitzgerald spojrzał uważnie na markiza:
— Jak możesz nawet myśleć o takich rzeczach! Klub ten odwiedzają sami gentlemani. Żaden z nich nie byłby zdolny do takiej nieuczciwości!
— W grze różnie bywa — zauważył markiz. — Czasem zupełnie porządni w życiu ludzie oszukują w kartach. Zresztą, nie jestem całkiem twego zdania o tym klubie. Mógłbym ci zresztą nazwać jednego skończonego oszusta: jest nim pułkownik Goar.
— Jak możesz...
— Nie mówię nic na wiatr, zresztą nie warto dyskutować na ten temat. Musisz tak czy inaczej udać się do klubu, aby zapłacić dług. Chciałbym, abyś mi pozwolił uczynić to za siebie. Mam wrażenie, że mógłbym odegrać to, coś ty stracił i oczyścił klub z ludzi, którzy niesłusznie i bezprawnie podszywają się pod nazwę gentlemanów.
W pół godziny później dwaj nasi przyjaciele wchodzili do salonu gry Klubu Czterech. Pierwszą osobą, która im wyszła na spotkanie, był pułkownik Goar. Z szczerą radością, jakgdyby nie pamiętał tego, co między nimi zaszło, energicznie uścisnął ręce markiza oraz jego przyjaciela.
Należy dodać, że poprzedniej nocy pułkownik Goar trzymał bank i on głównie był wierzycielem młodego Fitzgeralda.
Młodzieniec z pośpiechem uiścił się wobec niego ze swego długu. Stary oszust przyjął to jako rzecz najzupełniej naturalną i z obojętną miną wsunął banknoty do kieszeni. Rozstawiano zielone stoliki. Markiz i jego przyjaciel zajęli miejsce przy stoliku naprzeciw bankiera. Z początku przyglądali się tylko nie biorąc udziału w grze. Grano w bakarata. Wylosowano miejsca i przypadek zrządził, że pułkownikowi znów przypadło miejsce naprzeciwko markiza. Zaczęto rozdawać karty. Jak to się zwykle zdarza, zaczęto od stawek niewielkich. Gra nie przedstawiała nic ciekawego. Powoli jednak zaczęto się ożywiać. Jakiś pan, siedzący na prawo od Brazylijczyka rzucił na stół dwudziestofuntowy banknot i inni gracze poszli jego śladem. Markiz powiedział „pas“ nie spuszczając wzroku z bankiera. Spostrzegł wyraźnie że pułkownik Goar trzyma karty tuż przy krawędzi stołu. Stary rutynowany gracz wahał się, czy ma wziąć jeszcze jedną kartę, co mogłoby stanowić jego zgubę: wedle zasad baka, wolno mieć w kartach dziewięć punktów ani jednego zaś punktu więcej. Rozłożył wreszcie karty: miał osiem. Ponieważ wielu graczy miało dziewięć — bankier przegrał. Radość zapanowała wśród graczy, choć wszystko odbyło się w nader dyskretny i spokojny sposób. Nikt nie zauważył, że twarz bankiera, którym był pułkownik Goar, pozieleniała z wściekłości. Markiz uśmiechął się do siebie. Zaczęto nową grę. Markiz wstał ustępując miejsca swemu przyjacielowi. Wyszedł z sali gry i skierował się do bufetu. Podczas gdy zaspakajał swój apetyt zła passa widać opuściła bankiera. Wygrywał on nieustannie większe sumy, podczas gdy pozostali gracze wygrywali od czasu do czasu jedynie jakieś drobne kwoty. Sala gry oprócz drzwi do bufetu posiadała jeszcze jedno wyjście do palarni. Wyjście to mało używane w czasie gdy wszyscy pochłonięci byli hazardem, przysłonięte było ciężką portierą. Nikt nie zauważył, że portriera ta rozsunęła się lekko i w szparze ukazało się oko ludzkie. Za portierą stał markiz San Balbo. Wkrótce poczynił nader ciekawe obserwacje. Podnieceni ciągłą przegraną, poczęli znacznie podwyższać stawki. Duża suma znajdowała się w banku.
Tak jak poprzednio bankier zajrzał do swych kart, które składały się z damy, nie mającej w tej grze żadnego znaczenia oraz siódemki. W tym samym czasie towarzysz jego z lewej strony, który passował, wślizgnął prawą rękę do kieszeni swej kamizelki. Pułkownik, namyślając się ciągle kiwał głową. Markiz zauważył wyraźnie przez uchylony portierę, że uczynił on dwa znaki, jeden po drugim. Nagle ręka towarzysza z lewej strony, który niewątpliwie był jego wspólnikiem, wysunęła się z kieszeni i poczęła czynić jakieś ruchy pod stołem.
Nikt nie mógł zauważyć tego manewru.
Gdy ręka ta przysunęła się do miejsca, nad którym znajdowały się ręce bankiera, pułkownik Goar z nieopisaną zręcznością pochwycił kartę i wymienił swoją damę. W tej samej chwili pułkownik rzucił karty na stół: miał dziewięć punktów i wygrał. Nie zdążył jednak zainkasować wygranej. Jakgdyby spod ziemi markiz di San Balbo wyrósł pomiędzy bankierem a jego spólnikiem. Jednym ruchem ręki zerwał smoking z tego ostatniego i oczom oburzonego towarzystwa okazał podszewkę smokingu. W podszewce tej znajdowały się dwie bardzo długie kieszenie, w których ułożone były karty w zgóry określonym porządku.
Osobnik opierał się, lecz Brazylijczyk silnym uderzeniem pięści powalił go na ziemię. Pułkownik Goar stał spokojnie. Mniemał on, że uda mu się wyjść cało z całej tej afery. Szybko jednak przekonał się, że był w błędzie. Markiz przeliczył obie talie kart, będące w grze.
— Panowie, w jednej z dwuch talii brak jest jednej karty. Tą kartą jak każdy z was może łatwo się przekonać, jest dwójka. A ta dwójka, dodał markiz, odkrywają karty bankiera — znajduje się właśnie tutaj. Jest to właśnie ta „szczęśliwa” karta, dzięki której pułkownik Goar wygrywał tak nieustannie.
Na szczęście markiz łączył z niezwykłą odwagą również i niezwykłą zwinność.
Pułkownik wyciągnął rewolwer, lecz markiz zręcznym ruchem podbił mu rękę i kula utkwiła w suficie. W jednej chwili napastnik został obezwładniony i rzucony na ziemię. Nie posiadając się z wściekłości wyrzucił z siebie stek brudnych wyzwisk i zniewag. Słowa te jednak nie wywarły na nikim najmniejszego wrażenia.
Oskarżył markiza o to, że był on sprawcą wszystkich tajemniczych kradzieży, które ostatnio miały miejsce i których zagadki nie potrafiono wyjaśnić. Z tym samym jednak powodzeniem, mógłby mówiąc o tym, że sułtan turecki popełnił te przestępstwa we własnej osobie: nikt nie dawał mu wiary. Słowa jego miały jedynie ten skutek, że zagrożono mu związaniem i zakneblowaniem ust do czasu przybycia policji. W rzeczywistości nikomu nie śniło się mieszać władz w te sprawy. Pozostawiwszy obydwuch szulerów pod strażą służby członkowie klubu udali się do sąsiedniej sali aby powziąć decyzję co należy dalej czynić. Po krótkiej naradzie zdecydowano, że we wspólnym interesie nie należy rozgłaszać sprawy dalej i czekać, aż oszuści sami wpadną w ręce sprawiedliwości. Oznajmiono postanowienie to obu szulerom, przy czym jako warunek postawiono, aby więcej noga ich w klubie nie postała. Wspólnik bankiera uciekł jak szczuty zając, gdy tylko zwolniono go z więzów. Natomiast pułkownik opuścił salę wolnym krokiem, rzuciwszy Brazylijczykowi pełne nienawiści spojrzenie.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autorów: Matthias Blank, Kurt Matull i tłumacza: anonimowy.