<<< Dane tekstu >>>
Autor George Füllborn
Tytuł Izabella królowa Hiszpanii
Podtytuł Powieść historyczna
Wydawca Wydaw. "Powieść Zeszytowa"
Data wyd. 1939
Druk Drukarnia "Feniks"
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Isabella, Spaniens verjagte Königin oder Die Geheimnisse des Hofes von Madrid
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział XIII.
PIERWSZA WYPRAWA WOJENNA SERRANY.

— Chwała świętej Benignie, że się z całemi członkami po tych szatańskich łowach spotykamy! zawołał Olozaga trochę z radosnym, a trochę z sarkastycznym uśmiechem, który często lubił gościć na jego delikatnem obliczu. Ale jakże ty wyglądasz? jakież ty zjawisko przedstawiasz? Twój płaszcz i twój kaftan są czarne, prawie zwęglone, a twojej twarzy od kurzu rozpoznać trudno!
— Przybywam z piekła! nieco ochrypłym głosem rzekł Serrano, ściskając podaną sobie dłoń przyjaciela; a jednak ten Józef, który od dnia dzisiejszego nie ma już prawa do mojego współczucia, który przestaje być moim bratem, umknął mi wraz z Henryką! Musiał tu przed godziną przybyć do Sierry de Sejas, jego ślad sięgał aż pod stopy skał.
Olozaga opowiedział mu swoją przygodę ze szpiegiem.
— Starajmy się zatem dostać do wąwozu; ja muszę tego zbójcę schwytać, chociażbym go miał ścigać po tamtej stronie Sierry, aż do morza! Cztery razy w imieniu królowej zamieniwszy konie u wieśniaków, już mu na pięty następowałem, gdy nagle wyprzedził mnie na lepszym biegunie, odebranym zamordowanemu żołnierzowi, i korzystając z czasu podpalił na wpół zapadłą komorę, przez którą idzie droga do Burgos. Z obu stron drogi, jak wiesz, ciągną się niezgruntowane błota; musiałem więc przejeżdżać po zgliszczach, bo inaczej byłbym musiał ośm mil drogi nadłożyć.
— Te szelmy musieli chyba uciec z szatańskiej szkoły! pomruknął Olozaga. Toś ty jechał przez ogień? — Szłapak, którego miałem pod sobą, bał się wysoko wznoszących się płomieni, a i mnie samemu przez chwilę zabrakło odwagi, kiedy spojrzałem na ten cały ogrom tryskającego ognia; ale potem tak nalegająco ubodłem konia ostrogami, że przebiegł w rozpaczy zaledwie dojrzane, pełne pary i płomieni przejście, a ja pochylony zamknąwszy oczy i usta, poleciłem Najświętszej Pannie biedną moją duszę! Przez chwilę czułem wkoło siebie ogień i dym, tylko co się nie udusiłem i bałem się abym się nie spalił, znowu więc ukłułem konia i zostałem ocalony! Odzież moja osmaliła się, dusząc się gasiłem na sobie tlejące iskry. Koń spalił sobie ogon i grzywę, a moje włosy i broda także w części były opalone! Ale po za mną dopiero zawaliły się belki podpalonego domu i utworzyły chaos płomieni, które byłyby mnie pochłonęły, gdybym chwilę dłużej w pośród nich był pozostał. Niezwłocznie udałem się za moim śladem do tego stoku, na którym z radością ciebie znalazłem. Ale śpieszmy się, na Prima czekać nie możemy.
Obaj szlachcice z gwardji królowej, szybko dążyli po wąskiej ścieżce słabo księżycem oświetlonej, pragnąc dostać się do wąwozu Sierra de Sejas, przez który zapewne Józef wraz ze swoim łupem i pomocnikami, starał się dostać do bezpiecznego schronienia.
Nagle idący przodem Olozaga stanął, ścieżkę przerywał przedział, którego górna część wprawdzie była mała, ale niższa zmieniała się w szeroką, straszliwą otchłań; wystające skały zaledwie na dwie stopy były od siebie oddalone, tak, iż nie trudno było przeskoczyć z jednej na drugą. Olozaga, bez długich namysłów, uczynił to, Serrano naśladował go; obaj krzyknęli, bo z pod stóp Franciszka usunął się kawał wystającej skały — ale ten nadzwyczaj przytomny uchwycił za krzak wyrosły po stronie na której stał Olozaga; oderwany kawał skały z hukiem piorunu spadł w głębinę, a Serrano silnie trzymając się rękami wystających kamieni i korzeni, zawisł nad przepaścią!
Była to chwlia tak okropnie niebezpieczna, że Olozaga zbladł, potem położył się na płask na pewnym już pod nim gruncie, tym sposobem używszy wszelkich sił, pomógł wiszącemu nad przepaścią, wydobyć się na wierzch.
Teraz dopiero obaj spojrzeli za siebie na szeroką, rozciągającą się za nimi rozpadlinę w skale.
— Spieszmy się, upominał Olozaga, abyśmy co prędzej dostali się do wąwozu może już nie tyle niebezpiecznego — ale słuchaj! — czy to nie ludzki głos nas dochodzi?
Serrano słuchał, i w istocie obiło się o ich uszy jeszcze raz jakieś niepewne wołanie, niby wychodzące z głębi ścieżki, którą dopiero przeskoczyli.
Jeżeli to głos Józefa, jeżeli on teraz zbliża się do niebezpiecznej, przepaścią groźnej drogi i prowadzi za sobą Henrykę!
Pierś Serrany uderzyła wzruszeniem; Olozaga spojrzał przez szparę w skale na część ścieżki, myśląc ktoby szedł za nimi i czyj to głos rozlega się tak złowrogo.
— Serrano, wyraźniej teraz wołano, Olozago — odpowiedzcie, jeżeli jeszcze jesteście na tej fałszywej drodze do wąwozu.
— Na wszystkich świętych, to nie może być kto inny, jak tylko Prim! on na nas woła — jesteśmy na fałszywej drodze!
Obaj samotnicy głośno po imieniu zawołali na Prima, który w kilka minut później ukazał się na oddzielonem od nich miejscu ścieżki, na pół umarły i pełen obawy.
— Szukacie własnej zguby, te łotry wprowadzili was na drogę do wąwozu, która jest nieprzebytą, widzę, że przed wami i za wami same przepaści!
Serrano i Olozaga przerażeni spojrzeli po sobie! gdyby Prim był godzinę pierw przybył, po dwakroć byliby uniknęli niebezpieczeństwa.
— Koniecznie musicie wrócić się; do wąwozu, przez który Józef już zdążył do przedniej straży karlistów, wchodzi się teraz tylko od strony wsi Sejas. Przez wszystkich świętych! jesteśmy zgubieni. Jeżeli czemprędzej wraz ze mną nie wydobędziecie się z tego strasznego więzienia, to Józef przywoła tuż przy wąwozie leżących karlistów i obsadzi nimi jedyne wasze wyjście, a w takim razie będziemy musieli albo zginąć w przepaściach, albo pod bagnetami tych łotrów, a jest ich pięćdziesięciu, obóz ich widziałem z góry!
— Nic patrzeć w dół i nie namyślać się, młody przyjacielu, tu nie ma wyboru! — spokojnie mówił Olozaga, co w chwilach najwyższego niebezpieczeństwa zawsze dobroczynny i skuteczny wywierało wpływ na Franciszku.
— Namyślajcie się prędzej, bo noc nadchodzi! zawołał Prim.
— Niechże i tak będzie! poszepnął Serrano i cofnął się kilka kroków w tył dla lepszego zapędu; w chwilę potem podbiegł, rzucił się w powietrze i znalazł się — w objęciach Prima!
— Wybornie, o Olozagę nie turbuję się tyle, on lżejszy i zwinniejszy jak ty. Oho, patrz, jak on skakać umie! Chwała wam Jezu i Marjo! — A teraz obróćcie się i spojrzyjcie na szeroki otwór! Mnie jeszcze ze strachu włosy powstają na głowie! Chodźcie za mną zaraz, a pokażę wam widowisko, które inaczej wygląda jak te przeklęte przepaści!
Prim nie miał nawet czasu uściskać swoich ocalonych przyjaciół, co w każdym innym razie uczyniłby jak najchętniej, a oni nie mieli czasu na podziękowanie mu; bo teraz widzieli jasno, że gdyby byli pozostali na ścieżce, z której nie było żadnego wyjścia, to wpadliby niezawodnie w ręce sprowadzonych przez Józefa karlistów!Prim nie czuł wcale strasznego utrudzenia, z powodu szybkości z jaką biegł na ratunek przyjaciół, a tylko naglił ich teraz do pośpiechu.
Każdy z trzech oficerów czuł się teraz spokojnym i bezpiecznym, bo miał przy sobie towarzyszy, a ta spokojność i pewność nowych im sił dodały.
Wkrótce zostawili ścieżkę za sobą i niosąc na ramionach nabite strzelby, śpieszyli do stóp stoku. Żaden nie rzekł ani słowa, Serrano i Olozaga pełni oczekiwania szli za Primem wiodącym ich do wsi Sejas, którego oczy świeciły odwagą — bo to była dla niego noc rozkoszna!
Pozostawili na boku liczne niskie chatki szeroko po wzgórzu rozrzucone, i udali się szeroką, równą drogą prowadzącą ku górom.
— Wprzód nim się skierujemy ku wąwozowi, z cicha rzekł Prim, chciałbym abyście spojrzeli na równinę po tamtej stronie, i zarazem dośledzili, czy Józef nie sprowadził pomocy przeciwko nam; ale ostrożnie, panowie, aby nas nie postrzeżono.
Trzej wojacy milcząc weszli na pagórek, wznoszący się nad wąwozem Sierra de Sejas i nad drugostronną równiną; a gdy Prim głową sięgnął wyżej szczytu, skinął na przyjaciół, aby dalej nie szli.
Serrano i Olozaga spojrzeli, tylko co nie krzyknęli z zadziwienia, ale Prim, o wszystkiem pamiętający, kładąc palce na ustach, nakazał im milczenie.
Tuż przed nimi, między stopniami góry a szeroko rozciągającemi się pionowemi zaroślami, stało rozbitych sześć namiotów, między któremi zaczynał się ruch. Wkrótce patrzący mogli rozpoznać dokładnie ludzi będących na dole; Serrano utrzymywał nawet, że poznał Józefa, który niezmiernie zajęty biegał od jednego obozu do drugiego — wtem zatrąbiono pobudkę. Karliści w niebieskich, po kolana sięgających bluzach, w pasach je ściskających, u których wisiały krótkie sztylety, ustawiali się w kolumnę. Ta przednia straż składała się z pikiety około 50 ludzi, jak naliczył Prim, miała kilku oficerów, których łatwo można było poznać po piórach przy czapkach powiewających.
Na tle dziennej pomroki i Józef odbijał się wyraźniej, zwłaszcza, że nie był ubrany po wojskowemu, ale z ramion jego spadał czarny półpłaszczyk. Żarliwie rozmawiał z oficerami, którzy tak jak on byli konno, a tymczasem żołnierze przygotowali się do marszu, poczem poprowadził oddział.
— Chytre szelmy, wyruszają, aby nas pochwycić! szepnął Prim; przynajmniej boją się nas, kiedy całą pikietę przeciwko nam trzem królewskim wyprowadzają! Baczność, panowie! jak tylko kolumna zbliży się tu do wąwozu, wszystkim oficerom wystrzelamy konie, a wtedy będziemy pewni, że nie przyjdą z pomocą!
— Masz więc zamiar stoczyć z nimi otwartą walkę? spytał Olozaga, mimowolnie poglądając po Primie, Serranie i po sobie, jakby chciał powiedzieć: nas jest trzech przeciw pięćdziesięciu; czy myślisz, że ci dobrowolnie wydadzą owego Józefa i porwaną Henrykę? albo może przypuszczasz, że po tych łowach nic nie wskórawszy potrafimy powrócić do domu?
— Don Salustyuszu Olozago, kapitanie gwardji królowej, czy znowu domysły?
— Ja myślę tylko, że śmiałe czyny nie zawsze się udają, półgłosem odparł Olozaga, i że ów Józef, skoro nas ją, półgłosem odparł Olozaga, i że ów Józef, skoro nas w swoją moc dostanie, to jutro albo jeszcze i dzisiaj, tak jak jesteśmy, rozstrzelać nas każę!
— Odwrót jest równie niebezpieczny jak otwarta walka! Mamy wyborną pozycję i w każdym razie lepiej nam tutaj jak tam w tej pułapce na skałach. Baczność, cel! zakomenderował Prim, ognia!
Z trzech strzelb wypadł jakby jeden strzał, a na dole pokazało się, że trzej oficerowie królewskiej gwardji, byli to dzielni strzelcy; koń Józefa oraz konie obu innych oficerów wspięły się i padły, każdy zwierz tak według przepisów doskonale trafiony był kulą w głowę, jakby kto w tarczę strzelał!
Między karlistami dał się słyszeć wściekły krzyk i zamieszanie, bo w pierwszej chwili nie poznali skąd pochodzi tak nagły napad; ale wkrótce Józef, którego bladą twarz i straszną rudą brodę dzień rozjaśnił, wskazał na pagórek, na którym stali trzej przyjaciele, kładąc przed sobą pistolety i nabijając strzelby.
Odpowiedziano im kilku strzałami, ale kule obiły się o wierzchołki gór, albo gwiżdżąc przeleciały po nad ich głowami.
— Panowie! nigdy w życiu wyborniejszej pozycji nie miałem! z zadowoleniem rzekł Prim, i zmierzył, strzelił, a natychmiast padł jeden nieprzyjaciel; Serrano i Olozaga również dali ognia do kolumny, a tymczasem oficerowie naradzali się z Józefem.
Z godną podziwienia spokojnością i zajęciem, Prim nabił znowu, strzelił, jeszcze nabił, a wszystko to robił w takt jakby podług zegarka! Wprawdzie kule karlistów groźnie w koło niego odbijały się, ale to mu wcale nie przeszkadzało. Pewny siebie, jakby go wszelkie pociski nieprzyjacielskie dosięgnąć nie mogły, stał i patrzał na przeciwników ze spokojem i zadowoleniem, tak, aby pomimo rozdzielenia się karlistów, żaden jego strzał nie był nadaremny.
W tem spostrzegł Serrano, że jeden oficer z oddziałem śpieszy podwójnym krokiem przez wąwóz, aby zakrytym strzelcom królowej zabrać tył od strony wsi; że drugi oddział pod dowództwem Józefa staje pod zasłoną stromej skały, aby do ukazujących się głów mógł strzelać z dołu; nakoniec że trzeci oddział prowadzony przez drugiego oficera, zbliża się również do wąwozu, zapewne dla przypuszczenia ataku z jakiegoś miejsca tylko karlistom znanego.
Prim wprawnem okiem dostrzegł to wszystko, widział, że położenie ich jest teraz niebezpieczniejsze. Jedenastu ludzi leżało trafionych u stóp góry, a więc oprócz przywódców, każdy oddział składał się tylko z trzynastu ludzi.
Olozaga, kierujący się zawsze rozsądkiem i wyrachowaniem, który przed atakiem, jeżeli nie wprost ostrzegał, to przynajmniej wskazał na niestosunkową przewagę nieprzyjaciela, któremu, jak twierdził, oni trzej uledz muszą, choćby jak lwy walczyli, teraz zachował jak najzimniejszą krew, szło bowiem o śmierć lub zwycięstwo! Dotknął on z lekka ramienia Serrany i wskazał na wiodącą ku nim drogę, po której przedtem sami przyszli, a na której teraz co chwila mógł się ukazać oddział nieprzyjacielski.
Prim położył swoją strzelbę na spadzistości, a widząc że nieprzyjaciel mierzy do niezasłonionej części jego ciała, strzelił, na co, w nadziei trafienia go, odpowiedziało mu z dołu osiem strzałów; ale jak sam często śmiejąc się opowiadał, Prim miał się za nietkniętego, i tak dalece ufał temu przekonaniu, że jak szaleniec narażał się na nieprzyjacielskie kule, dziwna rzecz, dziurawiły mu one kapelusz, gwizdały tuż obok niego, ale żadna go nie trafiła, może dla tego właśnie, że tak był siebie pewny i nieustraszony.
W tem z nagła po za nim hukły strzały, które Olozaga i Serrano wymierzyli przeciw ukazującemu się oddziałowi. Serrano był za nadto wzburzony i gwałtowny, dla tego żadna jego kula nie trafiła nieprzyjaciela. Olozaga spokojny i zimny ujrzał u stóp góry padającego karlistę, a inni dążąc po szerokiej, drodze uderzali na nich.
— Tylko spokojnie, zupełnie spokojnie, Serrano 1 mówił Olozaga do swojego gwałtownego przyjaciela; to pierwsza próba ogniowa! Przypuśćmy ich bliżej, a potem każdy z nas niech weźmie swojego człowieka na cel — kula, to bagatelka!
Karliści dali pierwsze strzały do trzech przyjaciół, a Prim spostrzegł, że teraz zmienia się pozycja, odwrócił się i wymierzył strzelbę przeciw atakującym.
Serrano klął, że nabijanie tak wiele czasu mu zabiera, i żartując dodał:
— Do następnej naszej walki musimy sobie wynaleźć broń, któraby się sama nabijała, tak, żebyśmy tylko strzelać potrzebowali!
— Tak to cię iubię! zawołał Prim; zawsze z zimną krwią, to najważniejsza rzecz w takiem położeniu, jak to, w którem obecnie mamy przyjemność znajdować się. Ha, ta byłaby prawie utkwiła! patrzno Olozaga, przeszyła płaszcz tuż pod samem ramieniem! Czekaj szelmo, za dobrze celujesz, Prim ci tego nie daruje! Przyłożył się i, jak powiedział, ów pewny strzelec z nieprzyjacielskiego oddziału natychmiast upadł, chwytając się ręką za pierś.
Mimo to w oddziale pozostało jeszcze sześciu ludzi, byli więc dwakroć silniejsi i śmiało szli naprzód.
— Przekleństwo! — te łajdaki to wcale nieźli żołnierze, szepnął Prim; drugi oddział nadciągający właśnie ze wsi, przyjdzie im w pomoc! Do pioruna! Olozago, to się nazywa drogo sprzedać życie!
Z obu stron padały strzały.
Trzej przyjaciele stali w wielkich od siebie przedziałach, podczas gdy karliści formowali linję, głośno radując się z nadchodzących posiłków; Prim teraz strzelał tak szybko, że z trudu pot mu spływał po czole. Serrano usiłował mu wyrównać, i jego więc strzały dosięgły kilku z nacierających, tak, że Olozaga zaledwie za nim mógł zdążyć i podziwiał go. Kule zaczęły coraz gęściej gwizdać, bo nowy oddział właśnie niemi przywitał walczących.
Jeszcze Prim nie dał za wygraną, bo miał przy sobie takich wojowników! Dym napełnił powietrze i wzajemnie obu stronom przeszkadzał w celowaniu.
W tej chwili zachwiał się Serrano.
— Co to jest? w największem przerażeniu zawołał Olozaga, jesteś raniony!
— To nic, tylko zawsze z zimną krwią! śmiejąc się odpowiedział Serrano, chociaż czuł w piersi dolegliwy ból; nie ma teraz czasu oglądać co to!
Jak zapamiętały strzelił między nacierających; w tem nagle na ich stronie, tam gdzie spadzistość nie tak stromo rozciągała się ku wsi, dał się słyszeć okropny ryk i wrzawa.
— Naprzód! trzej znużeni stronnicy królowej muszą się dostać w nasze ręce.
Był to głos Józefa, który z oddziałem swoim zaszedł im z przodu.
Prim zgrzytnął zębami, byli zgubieni, ale wszystkich trzech ożywiała jedna i ta sama myśl: chcieli pokazać przynajmniej nacierającemu zewsząd nieprzyjacielowi, jak szlachta z gwardji królewskiej na śmierć iść umie! Za nimi otwierała się przepaść, przed nimi sterczały karabinowe lufy!
Józef dostał się na wierzch góry; otoczony żołnierzami, stał tam przez chwilę niezdecydowany. Ujrzał się naprzeciw brata od dzieciństwa znienawidzonego — nakoniec dopiął celu, nakoniec mógł puścić wodze swojej morderczej żądzy. Dziki uśmiech skrzywił mu usta, gdy rozważał czy znienawidzonego ma bronią zniszczyć, czy też żywcem go dostać w ręce i potem spokojnie zemstę swą nim nasycić! W każdym razie umrzeć on musiał, bo wtedy dostawała się w ręce Józefa nietylko Henryka, ale i całe niepodzielne, ogromne dziedzictwo.
Franciszek z gniewem i pogardą spojrzał na tryumfującego potwora, który jak mniemał, trzymał Henrykę w ukryciu — zamierzał napaść na Józefa, i nie bacząc na groźny oręż nieprzyjaciół, pięściami zgnieść niegodziwca, ale głos Prima powstrzymał go.
— Nie ruszaj się z miejsca, Franciszku; tu będziemy walczyć, tu się razem trzymać będziemy!
— Tutaj czy tam, jesteśmy zgubieni, przyjacielu Prim, pożegnajmy się! odpowiedział Serrano.
— Nie ma na to czasu; tak dobrze; strzelaj, aby przynajmniej te szelmy powściekali się i prędzej wszystko skończyli — zawołał Prim, zawsze z zimną krwią strzelając.
Już ich karliści z obu stron naciskali, już trzej gwardziści królowej pewną śmierć przed sobą widzieli, a oczy Józefa świeciły upojone nadzieją zwycięstwa. W tem okrążając wieś po spadzistości i zbliżając się ku miejscu walki, ukazała się dziwna jakaś para. Byli to dwaj jeźdźcy, którzy, przybywając z portu Santander, około sześciu mil od Sejos oddalonego, z nagła na drodze do Madrytu usłyszeli strzały, spostrzegli obozy karlistów, i teraz po spadzistości zdążali, pragnąc rozpoznać, kto z kim walczy. Jeden z tych jeźdźców, na wzór hiszpańskich grandów, miał na sobie wysoki szpiczasty kapelusz, ozdobiony wilekiem, jak śnieg białem piórem morskiego ptaka. Z ramion spadało mu ciemno-fioletowe aksamitne okrycie, zasłaniając bogato haftowany i orderowemi wstęgami ozdobiony kaftan; spodnie po kolana sięgające zdobiły także tej samej barwy wstęgi.
Mocno zbudowany ogier miał co dźwigać na sobie, bo nadjeżdżający był to mężczyzna niezwykłego wzrostu i siły. Piersi miał wypukłe, barki szerokie, ręce i nogi grube i muskularne, sama nawet dłoń trzymająca cugle, wielkością i objętością każdemu nakazywała uszanowanie, bo kto raz ujrzał się nią pochwyconym, zaledwie mógł mieć nadzieję, że się z niej wymknie z całemi członkami. Mimo to widok tej potężnej figury, bo i inne części ciała są odpowiednio zbudowane, ujmujące sprawia wrażenie, tem bardziej że oblicze odznacza się nadzwyczaj przyjemnemi rysami. Jest ono wielkie i mocno od słońca ogorzałe, otacza je gęsty czarny zarost. Dodajmy do tego wielkie, ciemne, swobodnie i śmiało w świat patrzące oko, niezwykle krzaczaste brwi, garbaty nie bardzo krótki nos i kosztownym kołnierzem otoczoną silną szyję.
Drugi jeździec jest to człowiek jeszcze bardziej olbrzymiej budowy, to murzyn, wyglądający na sługę, ciągłego towarzysza poprzedzającego. Ciemny szal, którym owinął swoje potężne barki i piersi, zapewne pan mu dał w nocy. Wełnista jego głowa jest odkryta, równie jak i niższe części herkulesowej postaci, tak, że podziwiać można tęgie muskuły i sprężyste żyły. Ma przynajmniej sześć stóp i sześć cali wzrostu. Twarz ma szeroką i świetną, czarną, równie jak całe ciało, tak że białko jego ruchliwych, błyskających wielkich oczu, wygląda przy tem wszystkiem dziko i strasznie. Czoło ma niskie, mocno kościste, nos szeroki i gruby, usta, z pod których wyglądają zęby białe jak kość słoniowa, czerwone i wywrócone. U niego i u pana tkwi przy siodle para nabitych pistoletów, i gdy zdążają na plac boju — ostrzega o tem obie strony.
— O massa! (panie), to źle wygląda, kiedy trzydziestu walczy przeciw trzem! mówi murzyn łamanym hiszpańskim językiem.
— I do tego trzydziestu karlistów przeciw trzem królewskim, Hektorze! odpowiada pełno brzmiącym głosem zajadle rozgniewany jego pan i wpada na wzgórze, tak, iż kapelusz jego z białem piórem widać z daleka.
— Na świętą Pannę, to nie kto inny jak Topete, kapitan korwety królowej! woła Prim, na którego w tej chwili nacierają karliści; białe pióro to mi mówi! Odwagi, przyjaciele: to Topete i jego murzyn!
Pewni zwycięstwa karliści pochwycili strzelby, pragnąc teraz kolbami tłuc trzech Oficerów królowej, aby ich uczynić niezdolnymi do boju; ich generał Cabrera z żyjących może jeszcze korzyść jakąś wyciągnąć. W tem nagle z tyłu ich dają się słyszeć strzały, dwaj z radujących się trafieni padają na ziemię; przerażeni zaledwie mają czas obejrzeć się, bo znowu pada kilka strzałów i znowu ginie dwóch upojonych zwycięstwem karlistów.
Trzej gwardziści zyskują na czasie, na nowo nabijają swoją broń i strzelają do nacierających. Oblicze Prima rozjaśniło się, Olozaga uśmiecha się, a Serrano widzi, że ludzie Józefa nagle się cofają.
— Białe pióro — Niebu niech będą dzięki! woła Prim, i zaczyna równie jak pierw niby maszyna szybko nabijać i strzelać do przerażonych karlistów. Oszczędzajcie oficerów i tego tam czerwonego Józefa; karta się odwróciła, teraz musimy ich żywcem dostać w ręce!
Józef zgrzytając zębami spostrzegł rozpaczliwe położenie swojego wojska i przegraną, już teraz niezawodną! Przekonał się, że nie może wcale liczyć na zniechęconych karlistów, którzy z nagła ujrzeli się z dwóch stron otoczonymi i jeden po drugim padali, chociaż broniąc się dawali jeszcze ciągle ognia przeciw nowym napastnikom. Miał on nadzieję, że w pośród powstającego straszliwego zamieszania, niepostrzeżony ujść potrafi, bo siebie za wszelką cenę ocalić musiał, chociażby inni aż do ostatniego człowieka polegli; cóż go to obchodziło, że ich do zguby doprowadził? Raz tylko jeszcze pragnął przycisnąć swoją strzelbę, raz jeszcze wymierzyć ją przeciw znienawidzonemu Franciszkowi! Jeżeli mu szczęście sprzyjać będzie, to przed ucieczką wyświadczy przysługę miłości, której spełnienie nad wszystko przekładał!
Topete i jego murzyn strzelali z Primem na wyścigi, ale ich strzały nie były tak pewne jak jego, bo najprzód padł koń Hektora, a potem ogier Topetego, trafione kulami broniących się karlistów. Dwaj potężni ludzie teraz jeszcze gwałtowniej uderzyli na cofających się nieprzyjaciół.
W tej chwili ujrzał Serrano, że brat w niego celuje; odskoczył na bok i rzucił się na niegodziwca, który przybliżył się do drogi, po której przedtem z oddziałem swoim przyczołgał się. Karliści, w szeregach swoich mocno przerzedzeni, zaczęli uciekać bez ładu, trzymali się tylko jeszcze dwaj oficerowie wraz z kilku ludźmi.
Serrano silną pięścią pochwycił nikczemnego Józefa; za jednym zamachem miał znienawidzonego w swojej mocy, odepchnął go i spojrzał w bladą, drżącą twarz brata, który skrycie szukał sztyletu.
— Gdzie ukryłeś Henrykę, niegodziwcze? zawołał nań Franciszek. Wyznaj, albo na Najświętszą Pannę, ta kula cię nie minie!
Zamiast odpowiedzi, Józef ze znaną nam kocią zręcznością zbliżając się do brata, wydobył sztylet i błysnął nim w powietrzu.
— Oto moja odpowiedź, nienawistny! mruknęły jego usta. Ale Franciszek przygotowany był do takiego postępku Józefa, schwycił grożącą mu rękę nieprzyjaciela i całą siłą zatrzymał ją w swojej.
— Teraz skończony między nami rachunek! poważnie rzekł Franciszek. Miej się na baczności, łotrze, bo teraz poczytuję sobie za obowiązek, za dzieło boże, zagasić na wieki iskrę twojego życia. Lecz pierw musisz mi wyznać, gdzie ukryłeś nieszczęśliwą Henrykę i moje dziecię!
Józef jeszcze raz zezem obejrzał położenie walki. Przekonał się, że większa część jego ludzi w krwi się broczy, że kilku tylko uciekło, a i tych jeszcze w drodze dosięgały kule Prima i Topetego, i że obaj oficerowie mają zamiar złożyć broń, musiał więc przyzwyczaić się do myśli zostania jeńcem królewskim, a nadto jeńcem własnego brata!
— Wyznaj, złoczyńco, gdzie jest Henryka i dziecko? podniesionym i groźno nakazującym głosem powtórzył Franciszek.
— Jeśli o nic innego nie idzie, ze zjadliwą wewnętrzną złością mówił Józef, to cię do nich zaprowadzę!
— A gdzie je ukryłeś? Czy tam na dole pod namiotami?
— Broń Boże, są w lesie w jaskini, po tamtej stronie gór Guadarama! z wyrachowaną spokojnością i uległością rzekł Józef, bo obmyślił plan tak zdradziecki, a dla siebie tak wyborny, iż mu serce z radości skakało, a powierzchownie rozpacz udawał.
— A więc w jaskini w lesie, tuż koło Madrytu, tam gdzie do ciebie strzelałem, nędzniku?
— Gdzie brat strzelał do mnie — z wyrachowanem brzmieniem głosu powtórzył Józef, aby wzruszyć Franciszka, którego dobre serce znał i na którego szlachetność liczyć zaczynał; tak jest, tam oni są ukryci! chodź ze mną do tamtych dwóch jeńców.
— A więc tam nas zaprowadzisz, mówił Franciszek, Józef wiedział, że zwłoka albo nieposłuszeństwo w tej chwili byłoby szaleństwem, bo prócz tego wymierzono przeciw niemu cztery czy pięć strzelb, których kule byłyby go w takim razie pewno dosięgły. Szedł więc obok brata ku miejscu, gdzie murzyn pilnował obu oficerów, a Topete i Prim, widocznie od dawna znajomi, serdecznie się ściskali.
— Otóż białe pióro znowu w porę zeszło się z czarnem! mówił Prim, mimowolnie ręką ocierając z oka łzę radości. Niech mnie djabli porwą, już testament chciałem pisać! Pójdźcie tu, Olozago i Serrano, musicie także poznać dzielnego kapitana Topetego, bez którego teraz już wszyscy trzej bylibyśmy na drodze do wieczności, albo w niewoli u osławionego Cabrery. Uściskajcie się, jesteśmy terasz serdecznie spokrewnionymi towarzyszami broni! zawołał Prim, a olbrzymi Topete z uśmiechem silnie wstrząsnął delikatną dłonią Olozagi, a następnie młodego Serranę, którego odwagę wielokrotnemi okrzykami zadowolenia podziwiał, szczerze do piersi przytulił.
— Serdecznie spokrewnieni, a nawet jak widzę krwią spokrewnieni! zawołał Topete, gdy na swojej piersi ujrzał wielkie krople krwi, które jak się potem przekonał, z Serrany wycisnął. Jesteś raniony, młody przyjacielu!
— On nawet na to nie uważał, powiedział Prim. Zaprawdę, Franciszku, ty jesteś właśnie taki jak ja! kiedy walczę, najmniej myślę o sobie!
Teraz dopiero spostrzegł Serrano, że kula przebiła mu suknie i sprawiła mu ból kolący, który wprawdzie uczuł, ale nań nie zważał. Prim zerwał z niego przedziurawiony mundur, kula trafiła w wielki topaz, który Franciszek jako amulet od królowej otrzymał; medalion spłaszczył się tak silnie, iż niektóre ostre jego części w ciało na piersiach weszły, ale kula siłę swoją straciła.
— To zrządzenie Nieba, poważnie rzeki Olozaga; ale obejrzyjmy niezwłocznie i oczyśćmy ranę.
Serrano zaniemiał: amulet królowej ocalił mu życie, bo gdyby go nie nosił, gdyby kula weszła mu w piersi, teraz może oddawałby ostatniego ducha.
— Cud! — szepnął, podczas gdy Olozaga delikatną, zgrabną ręką wyjmował okruchy z piersi i szybko przyniesioną wodą chłodził ranę. — Dziękuję, królowo Izabello!
Nikt słów tych nie słyszał, nikt nie domyślał się, jaka tajemnica pokrywa to cudowne ocalenie i amulet; nie domyślał się nawet sam Serrano, jak ciężkie następstwa ta chwila za sobą sprowadzi!
Podczas gdy murzyn z nabitą bronią pilnował trzech jeńców, Prim i Topete udali się do wsi, aby dostać koni dla powrotu do Madrytu, bo dłuższy pobyt na miejscu, mógłby ich znowu oddać w ręce Cabrery, sprowadzonego przez zbiegłych karlistów, którego wojska jak opowiadał Topete, zaledwie o pięć mil oddalone, u stóp Sierry leżą do wymarszu gotowe. Nakoniec sprowadzono osiem potrzebnych koni, a Serrano nie użalał się na ból, można więc było nie przedłużać niebezpiecznego pobytu.
— Prosimy panów, zawołał Olozaga podskakując do swoich jeńców i z wielką grzecznością ukazując im przeznaczone dla nich konie, towarzyszyć nam i wstrzymać się od wszelkiego zamiaru ucieczki, bo ten, niestety! zmusiłby nas uciec się do środków, nie bardzo dla obu stron pożądanych! Panowie będą łaskawi podaniem ręki zaręczyć mi za swoje słowo honoru!
Obaj oficerowie armji karlistów uczynili to, Józef wzbraniał się. „Zapominasz, czcigodny panie, że my z musu idziemy z panami!“ rzekł do Olozagi, który pogardliwie nań spojrzał, „że nienaturalną byłoby rzeczą, nie korzystać z chwili sprzyjającej ucieczce!“
Pdczas gdy Olozaga obrócił się do murzyna, Hektora, którego olbrzymia postać jako strażnika, w pobliżu niemieć baczne oko na Józefa, mruknął tenże: ruchomie stała, aby mu powiedzieć, że szczególniej ma.
— Podanie ręki nic nie znaczy, uciekać nie chcemy, ale chcemy się zemścić i was zgubić!


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: George Füllborn i tłumacza: anonimowy.