<<< Dane tekstu >>>
Autor George Füllborn
Tytuł Izabella królowa Hiszpanii
Podtytuł Powieść historyczna
Wydawca Wydaw. "Powieść Zeszytowa"
Data wyd. 1939
Druk Drukarnia "Feniks"
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Isabella, Spaniens verjagte Königin oder Die Geheimnisse des Hofes von Madrid
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział XVI.
FABRYKANTKA ANIOŁÓW.

W bliskości Plazza Pedro, przedmieścia Madrytu, leżała wąska, odludna ulica prowadząca do Manzanaresu, szeroko w tej części miasta rozlewającego swoje czarne wody.
Brzeg z obydwóch stron nie jest brukowany, a w nocy panuje zupełna ciemność, gdyż te okolice nie są oświetlone. Idąc tym brzegiem, spotykamy małe, niskie, na wpół zniszczone domy, kryjówki manol i przestępców, którzy we dnie tam jakby umarli spoczywają, a dopiero z nastaniem nocy wysypują się stamtąd na znaczniejsze ulice miasta, wystrojone dziewczęta i obdarci rzezimieszkowie, dla prowadzenia swego występnego rzemiosła.
Ta obumarła, samotna okolica nazywa się Prado Bermudez, jakby przez szyderstwo dla odwiedzanego przez grandessę przepysznego Prada, leżącego w środku Madrytu.
To puste Prado Bermudez zawdzięcza prócz tego nazwisko i tej okoliczności, że ostatni tam leżący dom albo raczej stodoła jest własnością kata. Już od wieków było to dziedzictwo familji Bermudezów, w której krwawy urząd z ojca na syna spływał, skoro ten mógł złożyć dowody dostatecznej wprawy, a o tę wprawę starał się każdy ojciec, dając swemu następcy nietylko nauki i rady zebrane własnem doświadczeniem, ale robiąc z nim także rozmaite ćwiczenia, któreby każdego patrzącego mogły przejąć przestrachem i zgrozą.
Wejdźmy w to opustoszałe, nędzne domostwo, ażeby się tym ćwiczeniom przypatrzyć, a wtedy nas nie będzie dziwić ta zimna spokojność i niczem niewzruszona obojętność, z jaką stary Bermudez przyprowadzane mu ofiary zabijał.
Dziedzictwo kata było z jednej strony oblane czarnemi wodami Manzanaresu, a z trzech innych stron wysokim z desek ogrodzone parkanem. W nim znajdowały się szerokie, zaryglowane drzwi, które stary Bermudez sam otwierał i zamykał, kiedy kto do niego z jakiemś poleceniem lub interesem przychodził. Po za parkanem znajdowało się puste podwórze, na którem leżało mieszkanie kata, wygodnem urządzeniem, jak się zdawało, nic do życzenia nie zostawiające. Na wysokich, jasnych oknach stały doniczki z kwitnącemi kwiatami, a w pokojach znajdowały się miękkie fotele i staroświeckie kosztowne meble. Żadna rozkosz nie dawała się być mieszkańcom tego domu obcą, żadne żądanie nie zostawało bez spełnienia, a mimo tego czegoś im brakło, czego nie mogli za żadną cenę złota nabyć, czego temu przesądem i przestrachem otoczonemu domowi żaden przywilej, żaden wewnętrzny przepych nie mógł nagrodzić: sprawiedliwości, miłości i szacunku współobywateli. Kat zostawał zawsze wzgardzoną, odtrąconą i wzbudzającą postrach istotą; wyrobił też się w nim charakter surowy; nie łatwo mógłbyś znaleźć drugiego takiego majstra w jego krwawem rzemiośle, jakim był stary Bermudez.
Przeszedłszy przez tylne drzwi domu na drugie podwórze, dopiero się spostrzegało u kogo się znajduje. Pobryzgane w różnych miejscach kroplami krwi deski i belki rusztowania, stały poustawiane ze wzorowym porządkiem z jednej strony, a z drugiej stały teraz już więcej nieużywane koła do rozbijania kości, a nad niemi wisiało czarne sukno. Obok tego leżały postronki, drabiny, gładkie pieńki, dwukołowe wózki i inne wzbudzające nieprzyjemne uczucie przyrządy.
Tył drugiego podwórza zajmowała niska, szeroka budowla, dzieląca się na dwa oddziały. W pierwszym oddziale spostrzegamy sześciu brudnych i wstrętnych pracowników kata grających w karty. Ponure i brodate oblicza śledziły z dzikością za losem gry, i często musiała potężna, żylasta pięść mistrza zaprowadzić między niemi porządek i zgodę.
Drugi oddział służył za miejsce ćwiczeń dla wzrastającego syna kata; tu już od setek lat ojciec swego następcę wprawiał do krwawego rzemiosła. Także i stary Bermudez, którego mistrzowskie sprawienie się z generałami Leonem i Borsą widzieliśmy, miał syna, którego on jako swego następcę wychowywał, zaprawiając go i objawiając mu tajemnice rzemiosła, wszak można być równie dumnym będąc dobrym oprawcą, jak się jest dumnym — wszystko w swoim rodzaju! — będąc dobrym królem.
To ponure, niskie miejsce wydawało się jeszcze straszniejszem, będąc słabo oświecone lampą, palącą się bez przerwy dzień i noc u sufitu, gdyż w tem miejscu wystawiane były przez trzy dni ciała samobójców. W pierwszym dniu zjeżdżał się tu sąd dla spisania protokółu, drugiego dnia ciała mogły być przez krewnych i znajomych odwiedzane, a w trzecim zostawały własnością kata.
Bermudez udał się, prowadząc swego syna do tego ponurego miejsca. Pomocnicy umocowali na środku jeden z niskich pieńków, tak aby światło lampy wprost na niego padało i wlekli jednego trupa po drugim, kładąc jego głowę do otworu na ten cel wyżłobionego w pieńku, ażeby syn Bermudeza w obecności ojca na nich się wprawiał.
Oto jest straszliwe ćwiczenie w krwawem rzemiośle kata! A jednak było to konieczne, gdyż w przeciwnym razie byłaby godzina śmierci skazanych jeszcze straszliwszą, męczarnia jeszcze dłużejby trwała!
Stary Bermudez stoi niewzruszony pomiędzy swymi pomocnikami i drżącym synem; ciągle i wiecznie powtarza, że on jest tylko wykonawcą sprawiedliwości, nic więcej! Stary Bermudez wykonywał ją też bez drgnienia oka, i jakeśmy widzieli, z najzimniejszą krwią, bez żadnego wzruszenia; ale gdyby mu miliony ofiarowano za spełnienie jednego niesprawiedliwego zabójstwa, stary Bermudez odrzuciłby je ze wzgardą. Nigdy jeszcze ręka jego nie splamiła się żadnym złym czynem, nawet nigdy myśl nie powstała w jego głowie, nigdy nie czuł najmniejszej skłonności do popełnienia jakiegoś przestępstwa; on jest katem, ale ma prawy charakter. Ma on jedynego tylko syna, ale wszak i on był jedynym synem swego dawno już zmarłego ojca, jedną tylko miał siostrę, ona żyła jeszcze, żyła bardzo blisko niego, a mimo tego mawiał z żelazną spokojnością:
— Ja miałem siostrę!
Z posiadłości kata można widzieć małą wysepkę, ocienioną niskiemi palmami i drzewami aloesu wyrastającemi niby z czarnych fal Manzanaresu. Tam znajdowała się mała, ukryta między drzewami chatka. Na płaskim brzegu wyspy, pomiędzy krzakami było skryte małe czółenko. Nikt do tego ustronia nie zajeżdżał, nikt nie zwracał uwagi na małą, cichą wyspę. Prado Bermudez jest odludne, mała liczba jego mieszkańców miała dosyć zajęcia dla zapewnienia własnej egzystencji, i nie zajmowała się małą chatką na wyspie, kędy żyła jednooka kobieta, o której nigdy nie słyszano i której nigdy nie widziano, a której stosunki z drugim brzegiem i z ludźmi chyba się pod zasłoną nocy ułatwiały:
Ta stara, jednooka kobieta jest siostrą kata.
Marja Bermudez, teraz brzydka, zgarbiona starucha, była w swej młodości piękną, ujmującą dziewczyną. Podczas gdy jej brat ćwiczył się pod dozorem ojca w rzemiośle, otrzymała Marja staranne wychowanie. Pewien bogaty, pochodzący z dobrej familji młodzieniec rozkochał się w niej i ożenił się z nią nie zważając na stan jej ojca.
Młody, bogaty Nepardo zaślubił córkę kata i przeżyli kilka szczęśliwych lat ze sobą, kiedy zobaczyli ze smutkiem, że ich związek był bezdzietnym.
Stary Bermudez umarł, syn jego, który obecnie także już jest starcem, objął po nim jego urząd i pocieszał jak mógł siostrę co do przyjścia na świat potomka.
Marja Nepardowa jednak czuła, że w niej powstaje podejrzenie, które z dnia na dzień jak dusząca zmora, jak straszliwy polip wzrastało: że ją małżonek zdradza i że kocha inną kobietę.
Pewnej nocy czuła się być jakimś złym przeczuciem obudzoną. Nepardo dopiero co wrócił do domu; czekała dopóki on położywszy się nie zasnął twardo. Wtedy podniosła się pocichu, dysząca morderstwem. Czy to żądza krwi, czy jakiś wrodzony pociąg do morderstwa spłynął na nią z ojca, niewiadomo. Dosyć, że nie mogła się oprzeć jakiemuś obłędowi i zbliżywszy się na palcach do łoża niewiernego jej Nepardy, zadusiła go własnemi rękoma.
Wtedy uciekła do swego brata, kata Madrytu, i powiedziała mu z bezczelnością i przechwałką straszliwy czyn zemsty.
Policja zaczęte poszukiwać zbiegłej żony zamordowanego Nepardy. Bermudez widział już zbliżający się okropny dzień, w którym będzie zmuszony zawieść swą siostrę na Plazza Pedro: słyszał już rozlegające się około niego, straszliwe, szydercze słowa:
— Patrzcie, jak kat ścina własną siostrę!
Było to dla niego, nieugiętego Bermudeza ciosem, którego by nie mógł znieść, ale i ta kobieta, która się jego siostrą nazywała, która mogła bez wzdrygnięcia małżonka swego własnemi rękoma zadusić, ta hjena, nie powinna była ujść zasłużonej kary. Bermudez śpieszył pewnego wieczoru, późną godziną, owinięty płaszczem do zamku, podczas gdy pachołkowie policyjni czekali na podwórzu jego domu, dla zaprowadzenia morderczyni do więzienia, po jego powrocie. Niedawno przedtem król Ferdynand VII, który kata lubił i często go używał, obiecał mu spełnić jakąbądź łaskę, której zażąda; wtedy nic jeszcze nie miał do proszenia! Dzisiaj stanął nagle z prośbą przed okrutnym, oddanym zwierzęcym namiętnościom władcą.
— Upraszam jako o łaskę, rzekł on, ażeby kobieta, która zadusiła swego małżonka, nie poniosła śmierci na szafocie, ale żebym mógł ją ukarać wedle woli!
— Będzie twa prośba spełniona; ale jakże ją myślisz ukarać?
— Najstraszliwiej, ażeby sprawiedliwość na tem nie cierpiała. Tę kobietę jeszcze dzisiejszej nocy własnemi rękoma oślepię!
— Sprawiedliwie, zawołał król; ale któż jest ta kobieta?
— Córka mego ojca, odpowiedział Bermudez pochmurno.
Ferdynand siódmy, ten oprawca na tronie, z doskonałego konceptu swego brata głośno się roześmiał.
Tej samej nocy, po oddaleniu się policji, kazał Bermudez swoim pachołkom Marję Nepardową zaprowadzić do odludnego słabo lampą palącą się u sufitu oświeconego budynku, w którym ćwicząc się zaprzysiągł swemu ojcu wiernie i bez wzdrygnięcia sprawiedliwości służyć.
Stał on tam zimny i niewzruszony jak mściciel z drugiego świata, podczas gdy pachołkowie ciągnęli wyrywającą się z krzykiem hjenę, która jego rodzoną siostrą była, dobrze znanego jej miejsca.
Bermudez nie znał wtedy siostry; kobieta którą pięciu czerwono ubranych pachołków trzymało, była dla niego tylko Marją Nepardową, która swego małżonka we śnie udusiła, i która miała za to zasłużoną odebrać karę.
— Przywiąźcie ją do pieńka, twarzą do góry! rozkazał mocnym głosem.
Pachołkowie z podziwieniem spojrzeli na swego mistrza.
— Co ty chcesz ze mną zrobić? zlituj się, okrutniku! — zawołała Marja w śmiertelnej trwodze, starając się wyrwać wszystkiemi siłami z rąk straszliwych ludzi: mamże ja patrzeć jak ty topór na mnie spuścisz? mamże widzieć, jak mnie rodzony brat zabija?
Bermudez nie odpowiedział ani słowa; ręką tylko wskazał pieniek stojący na środku pod lampą, oświecającą to straszliwe miejsce. Pachołkowie obaliwszy krzyczącą kobietę na ziemię, przywlekli ją do pieńka, i włożyli jej szyję w wyżłobienie, tak, aby twarzą była obrócona do sufitu.
W tej chwili wszedł jeden dotąd nieobecny pachołek, zbliżył się szybko do mistrza i oddał mu długie, rozpalone do białości żelazo.
Straszny, konwulsyjny krzyk wydały usta Marji Nepardowej, która będąc rękoma oprawców jakby żelaznemi kleszczami trzymana, wiedziała dobrze co ją czeka.
— Niegodziwcze, chcesz mi oczy wypalić! krzyczała w najokropniejszym przestrachu.
Bermudez wziął od pachołka rozpalone żelazo, i trzymając za drewnianą rączkę, z żelazną spokojnością przystąpił do silnie trzymanej Marji Nepardowej i pewną ręką przyłożył żelazo do jej prawego oka. Okropny konwulsyjny jęk dał się słyszeć, a potem krzyk taki przeraźliwy, jaki tylko piersi ludzkie w ostatniej rozpaczy wydać mogą; sam nawet Bermudez był nim wstrząśnięty.
Czarna, zakrwawiona wklęsłość była w tem miejscu, gdzie przed chwilą śliczne czarne oko błyszczało. Ale dopiero połowa kary była wykonaną!
Zdawało się, że okropny ból udzielił nadludzkiej mocy Marji Nepardowej; udało jej się zerwać krępujące ją rzemienie, i już się chciała ostatniem wysileniem uwolnić, kiedy rozpalone żelazo po raz drugi kierowane Bermudeza ręką dotknęło jej lewego oka.
Boleścią, wściekłością i śmiertelną rozpaczą przejęty głos rozległ się; taki krzyk tylko warjaci w szaleństwie mogą wydać; oprawcy nie mogli oślepionej dłużej utrzymać; wyskoczyła, zapomniawszy, że jej najdroższy skarb człowieka, wzrok odebrano; po kilku krokach potknęła się będąc zewsząd otoczona ciemnością; po chwili zerwała się znowu otarła krople krwi spływające po jej twarzy, przyczem wydała urywany okropny krzyk boleści, i z wyciągniętemu rękoma, po omacku przebyła podwórze, furtkę, pędząc nad brzeg Manzanaresu. Dopiero teraz spostrzegła mimo okropnych boleści jakie cierpiała, że Bermudez nie trafił w lewe oko, że jego żelazo dotknęło się tylko niższej powieki i tę okropnie poparzyło; Marja Nepardo wydała, mimo tortur jakie jej ból sprawiał, okrzyk radości, że widzi jedno oko swoje ocalone.
Bermudez wyszedł z miejsca egzekucji ze spokojnością i zadowoleniem jak człowiek, który spełnił swoją powinność. Jednooka osiadła wkrótce po opisanej przez nas scenie na wyspie Manzanaresu naprzeciwko domostwa kata, i często dolatywał Bermudeza szalony, okropny śmiech. Marja Nepardowa zawiadamiała swego brata, że jeszcze żyje, że naigrawa się z niego, że jej lewe oko było mimo jego woli zostawione.
Dziesiątki lat od tego czasu upłynęły, śmiech przestał już się powtarzać. Bermudez był starcem, jednooka Nepardowa została starą, zgrzybiałą pustelnicą, żyjącą na wyspie z dala od ludzi, których się bała i nienawidziła. Ta niegdyś tak zachwycająca, śliczna Marja, była teraz obrzydliwą, wzbudzającą przestrach babą, z czarnym plastrem na prawem oku. Twarz jej była poorana zmarszczkami, a lewe oko otoczone blizną błyszczało z podełba chytrze i złośliwie. Ta jednak Nepardowa była znana w pewnych wyższych sferach Madrytu, pod dziwnem i tajemniczem nazwiskiem: nazywano ją fabrykantką aniołów. Ażeby się dowiedzieć skąd to nazwisko wzięło początek, musimy się przeprawić przez czarne wody Manzanaresu, do wyspy jednookiej kobiety.
Wieczorem, raz po wyjściu na plaski brzeg pokryty drzewami i krzakami, spostrzegamy w oddaleniu ukrytą w gęstwinie małą chatkę, niezgrabnie z gliny i kamieni ulepioną, pokrytą dachem z sitowia i trzciny. Przez drzwi stojące otworem spostrzegamy starą jednooką Nepardową zapalającą lampę, rzucającą zaledwie słabe światełko. W ciemnościach znajduje ona przyjemność, noc jest jej najulubieńszą porą: sprzyja zamiarom i postępkom takich istot, które się fabrykantkami aniołów nazywają.
Na ubogiem posłaniu ze słomy, leżącem około jednej ściany, spostrzegamy przy świetle, które rzuca paląca się lampka, trzy albo cztery wystające przedmioty, przykryte starą płachtą. Przystąpiwszy bliżej i odrzuciwszy przykrycie, poznajemy ze zgrozą, że temi wypukłościami są małe, wynędzniałe dzieci leżące na wpół zgniłym barłogu. Na ich zapadłych i pokrytych śmiertelną bladością twarzyczkach stoi wyraźnie wyryty wyrok: że niedługo spoczną snem wiecznym, że niedługo skończą się ich cierpienia. Ich wątłe, ze skóry i kości składające się ciałka, nie mają innego okrycia, prócz tej starej podartej kołdry, która zakrywając im twarze, nie daje nawet swobodnie oddychać. Stara Nepardowa nie miała nigdy własnych dzieci; zwykła mówić, że biorąc na wychowanie do siebie cudze dzieci, robi ze swej strony największe poświęcenie.
Zacne Donny odwiedzają starą jednooką, ażeby jej powierzyć natrętne dowody swoich błędów, ażeby oddanych jej na wychowanie biednych istot, które przez grzech swych matek życie otrzymały, więcej nie odebrać. One dobrze o tem wiedzą z góry; mimo to każda gorącemi słowy, ze słodkim uśmiechem na ustach, prosi o jak największe staranie i największą pieczołowitość dla powierzonego jej dziecka, wtykając przytem worek dobrze dukatami naładowany do ręki starej hjeny.
Z dzikim uśmiechem na swej wychudłej, straszliwej twarzy, obiecywała ona każdej ze swoich wielmożnych klientek, które mimo polecających słów i rozkazów, doskonale rozumiała, jak najstaranniejszą opiekę dla nowonarodzonego, a po pewnym czasie, ze smutną miną zawiadamiała przychodzącą do niej dowiedzieć się o swoje dziecko Donnę, że Najświętszej Pannie podobało się powołać je do liczby aniołów. Znowu dobrze napchany worek wynagradzał ją za tyle podjętych trudów, i ślad występku już był zmazany, nie egzystował więcej!
Sprawiedliwość wprawdzie pociągnęła do odpowiedzialności starą Nepardową, obwiniając ją o zniknięcie wielu dzieci, ale nie było dowodów, jakaś niewidzialna ręka ją uwolniła i mogła dalej bez przeszkody prowadzić na wyspie Manzanaresu czynność fabrykantki aniołów.
Jednooka postawiła lampę na kominie, znajdującym się w jednym kącie tej ubogiej chatki. Na lewo od niego spały nieszczęśliwe, oddane jej opiece dzieci, które miały niezadługo liczbę aniołów powiększyć. Na prawo wygodne łóżko, miękkiemi materacami wysłane, pokazywało, że jednooka lepiej o swoich wygodach umie pamiętać, i że nie ma ochoty powiększyć sobą liczbę furji piekielnych, do których już dawno tutaj na ziemi się liczyła. Drewniany stół i kilka słomą wysłanych krzeseł dopełniały zakrawającego na zbytek umeblowania tej chałupy. Sama była ubrana w brunatnego koloru płaszczyk i wypłowiałą jedwabną suknię, podarunek jednej z wielmożnych Donn.
Stara przyklękła na podłodze, zagłębiła swoje suche, kościste palce w szparę znajdującą się koło ogniska i wydobyła z niej woreczek, który zaczęła rozwiązywać przy migocącem świetle lampy. Pozostałe oko starej Nepardowej silniej zabłysło, na jej szkaradnej twarzy osiadł uśmiech zadowolenia, kiedy z niepozornego woreczka zaczęły jedne po drugim złocistym brzękiem spadać dukaty, które ona każdy z osobna brała na rękę i ważyła, pieściła je, cierpiąc przytem okropnie, że tylko jedno oko dla lubowania się swym skarbem miała.
— Czerwone złoto, czerwone złoto! mruczały jej bezzębne usta, czyste, prawdziwe, błyszczące złoto, za którem się wszyscy uganiają, które wszystkiem rządzi! A ty oprawco tam z przeciwka, ty nędzny Bermudezie, ty łajdaku, czem ty jesteś w porównaniu ze mną? — Żebrakiem przy wszystkich twoich egzekucjach? Ty masz do czynienia z dużymi i sprawiasz się prędko; ja zaś mam sprawę z małemi i męczę je powoli, na ostatek wychodzi to na jedno! Czerwone złoto, jakąż ulgę sprawiasz spragnionej duszy ludzkiej! Nigdy ona zupełnie tobą nie będzie nasycona, ciągle więcej, ciągle więcej cię mieć i lubować cię ciągle twym blaskiem, jest to największa rozkosz na świecie!
Jedno z nieszczęśliwych dzieci odezwało się tak żałosnym, tak uskarżającym się głosem, że każda inna ludzka istota byłaby nim do głębi poruszoną; ale stara czarownica tylko kołdrę wyżej na płaczące dziecko podniosła, ażeby przez to głos jego przytłumić.
— To chłopiec Donny Elpardos; mówią, że jego ojcem ma być pobożny ojciec Matteo, wszechwładny dominikanin; piękna Donna z dworu Marji Krystyny tylko z pobożnymi panami trzyma, i dobrze na tem wychodzi, otrzymuje bowiem z góry zgładzenie grzechu, który popełnia! No, Donno Elpadros, tej nocy pójdzie twój chłopiec do aniołów, nie mylę się wcale!
W tej chwili, kiedy jednooka chciała wrócić do komina, ażeby przy blasku lampy jeszcze raz przeliczyć i nacieszyć się złotem, zdawało się jej, że doszedł do niej jakiś hałas ze strony wody. Stanęła słuchając, i po chwili rozróżniła wyraźne uderzenie wiosła. Prędko pozbierała dukaty, zsypała do worka i przezornie schowała w szparze.
— Czółno płynie, będzie wizyta! One wszystkie wiedzą, że stara Nepardowa umie być użyteczną!
W istocie zbliżały się do chaty jakieś lekkie stąpania, a po chwili dał się słyszeć szelest jedwabnej sukni. Jednooka z ciekawością spojrzała na drzwi chaty i wyszła naprzeciw nowoprzybyłej, która szybkim krokiem zbliżała się do progu, niosąc jakieś zawiniątko na ręku. Była ona otulona w szerroką ciemnego koloru mantylę i miała twarz zasłonioną gęstym welonem, tak, że fabrykantka aniołów nie mogła jej dojrzeć. Tyle jednak stara zobaczyła, że od razu poznała, iż ma do czynienia ze znakomitą młodą damą, a jej kościste palce ściskały się na wspomnienie nowego złota.
— Marjo Nepardo, bogata i można Donna przybywa do ciebie ze zleceniem! rzekła przytłumionym głosem nieznajoma.
— Niechaj wszyscy święci mają cię w swej opiece, szlachetna Donno. Możesz bez obawy i przeszkody mówić, nikogo tu nie ma na tej wyspie, prócz mnie i tych miłych dziatek! mówiła jednooka z uprzejmą miną i wzbudzającym zaufanie głosem, podając nieznajomej stołek i zamykając drzwi za sobą.
Donna uchyliła cokolwiek mantyli i welonu tak, że można było obaczyć jej królewską postawę i nadzwyczaj delikatną cerę twarzy.
— Jeśli będziesz mi wierną i niegadatliwą, to twoje usługi na wagę złota opłacę. Oto weź tymczasowo to, co moim słowom więcej doda wiary! mówiła nieznajoma zimnym głosem, który okazywał, że do rozkazywania była przyzwyczajona.
Jednooka przyjęła bogaty dar z dziwnym chychotem i palcami drżącemi z radości.
— Rozkaż tylko, objaw mi twoje żądanie szlachetna Donno, a jakiekolwiek ono będzie, stara Nepardo je wykona! O, jakże jesteś wspaniałą! tyś od razu zgadła, czego stara samotnica pragnie i żąda! Co cię martwi, co ci jest na drodze, opowiedz mi wszystko wiernie, twoje żądanie, twoje nazwisko, wszystko, stara Nepardo jest milcząca jak grób!
— A więc słuchaj! Dziecko, które mam tu pod mantyllą, jest dziewczynką i...
— Mam wziąć na wychowanie? O, piękne, miłe dziecko! mówiła jednooka z dziką radością, sięgając po niemowlę: daj mi je!
— To dziecię jest mi droższe nad wszystko. Marjo Nepardo, oddaję je pod twoją opiekę nie dla tego, abyś się z niem tak obchodziła jak z temi podrzutkami, które tam w pół żywe na słomie leżą; tylko aby u ciebie, zdała od świata, dla mnie się wychowywało! Biada ci, jeżeli gdy ja znowu po dłuższym lub krótszym czasie zażądam, odpowiesz, że ono między aniołami przebywa! Biada ci, jeśli nie będziesz go jak oka w głowie strzegła! Jeżeli jednak uczynisz to, co ja ci rozkażę, to się możesz spodziewać, że cię bogata nagroda za twe trudy i starania nie minie.
— Stanie się stosownie do twego życzenia, szlachetna Donno! Ta dziewczynka jest mi odtąd drogą i spodziewam się, że będziesz ze mnie zadowoloną, kiedy po upływie jednego roku i jednego dnia, przybędziesz znowu dla odebrania go! odpowiedziała stara.
— Czy ją sama odbiorę, i kiedy ją odbiorę, o tem ci dzisiaj jeszcze nic nie mogę powiedzieć, ciągnęła nieznajoma dalej; tylko to jeszcze jedno zauważ sobie dobrze Marjo Nepardo! Widzisz ten pierścionek? nie zapomnij go, wpatruj mu się tak długo, dopóki ci się w pamięci nie utwierdzi: szmaragd otoczony brylantami, w pośrodku szmaragdu wyryta litera G. z królewską koroną u wierzchu.
— Litera G. z królewską koroną u wierzchu! powtórzyła z zadziwieniem stara jednooka, okazując oznaki największego szacunku tej, którą od tej chwili sądziła być bardzo wielką damą, a może nawet królową.
— Gdyby ktoś, ktokolwiek to był, ten pierścionek ci przyniósł to ma być dla ciebie znakiem że tego dziecięcia nie chcę więcej oglądać. Wszak rozumiesz mnie?
— O, słowo w słowo! Spuść się na to jaśnie wielmożna Donno, że stara Nepardowa wszystkie twoje rozkazy punktualnie wykona. Śmiem się jednak jeszcze spytać — jak mam to dziecię nazywać?
— Nazywaj je Marją, Marją Henryką! Jednak wołaj tylko na nią Marjo, to ci rozkazuję, nazwisko ojca nie powinno cię obchodzić, tyś powinna tylko znać moją wolę i ten pierścionek, któryś widziała! Nie zapomnij: szmaragd z koroną...
— I z literą G., dokończyła stara; moja pamięć jest jeszcze młodą jaśnie oświecona Donno!
Nieznajoma podała dziecko starej Nepardowej i wpatrywała się długo w śliczną dziewczynkę, która na nią niewinnie swemi dużemi oczami spoglądała.
— Do widzenia, Marjo Nepardo! odezwała się nakoniec zimnym głosem, dając jej piękną, jakby z marmuru wyrzeźbioną ręką znak pożegnania i odeszła śpiesznie za próg, podczas gdy jednooka, ze starości już i tak pochylona, robiła najniższe ukłony nieznajomej, chcąc ją odprowadzić za drzwi.
— Zostań! — odezwała się tamta nie chcąc być dłużej przez jednooką widziana.
Księżyc rzucał jasne światło na piękną i wysmukłą postać śpieszącej do brzegu nieznajomej. Powietrze w chacie było tak zepsute, że obejrzawszy się czy jednooka weszła już do chaty, odsłoniła na minutę welon, chcąc swobodnie odetchnąć świeźem powietrzem.
Księżyc rzucając jasne promienie przez korony palm oświecił cudownie piękną, jakby z marmuru wyrzeźbioną twarz nieznajomej.
— Hrabina genueńska, która przez kata żelazem piętnowana była, będzie was wszystkich mieć w swej mocy! wymówiła cichym, zaledwie dosłyszanym głosem; potem zapuściwszy welon, zbliżyła się szybkim krokiem do gondoli, która ją miała na drugi brzeg przewieźć.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: George Füllborn i tłumacza: anonimowy.