<<< Dane tekstu >>>
Autor George Füllborn
Tytuł Izabella królowa Hiszpanii
Podtytuł Powieść historyczna
Wydawca Wydaw. "Powieść Zeszytowa"
Data wyd. 1939
Druk Drukarnia "Feniks"
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Isabella, Spaniens verjagte Königin oder Die Geheimnisse des Hofes von Madrid
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział XXII.
KRÓL LASÓW

W pobliżu starego miasta Burgos, które świecąc złoconemi wieżami, wisi na pochyłości Sierra de Ora, karlistowski generał Cabrera zgromadził swoje niemałe wojenne siły, aby mimo licznych porażek, niezmordowanie stoczyć z wojskami królowej jeszcze jedną walną bitwę, i po raz ostatni spróbować, czy nie uda się zdobyć Madrytu i tronu dla infanta Don Carlosa, wygnanego brata zmarłego króla Ferdynanda.
Cabrera, dla okrucieństwa swojego zwany „Tygrysem z Manztrazzo“ był to zarówno przewrotny i chytry jak i dobrze zasłużony generał, tak, że królewscy ciężkie mieli z nim zajścia, a zwycięstwa ich były zasługą jedynie znakomitej artylerji. Pragnący krwi tygrys, dotąd ciągle rywalizował z pragnącym zemsty Narvaezem, a straszliwie mordercze sceny były skutkiem tego współzawodnictwa. Teraz wyprawiony przez Narvaeza generał Concha, wyruszył z doborowem wojskiem królowej przeciw wciskającemu się Cabrerze, a prócz tego Komandor Prim, ulubieniec generalnego kapitana Narvaeza, wiódł do Burgos powierzony sobie pułk. Bitwa z karlistami miała być tak stanowcza i zawzięta, że księciu podobało się zalecanego sobie kilkakrotnie jako mężnego i zręcznego żołnierza Don Serranę z pułkiem kirasjerów wysłać do Conchy i Prima i tym sposobem zorganizować siłę, której by karlistowska armja oprzeć się nie była w stanie.
Na wzniesieniu Sierra de Ora, jak twierdza wyglądającem, ponieważ od strony miasta Burgos tylko wąską drogą można było tam dostąpić, rozwinął Cabrera rozległy swój obóz, przedstawiający dziki widok z jakiejś awanturniczej wojny.
U wejścia do wąwozu skalistej, nieuprawnej góry, widzimy za wystającemi miejscami poukrywane forpoczty wojska karlistów. Tu i ówdzie patrzą one uważnie na równinę i przez lunety na miasto Burgos.
Umundurowanie wojsk Don Carlosa jest bardzo liche i złożone po części z wyranżerowanej odzieży innych krajów. I tak widać tam ułanów w niebieskich kaftanach, czerwonych, w buty włożonych spodniach, i czapkach, podczas gdy piechota ubrana jest w siwe aż do kolan spadające płaszcze, ponszami zwane, a na głowach podobnie jak wojska królowej nosi czako. Za broń służą tym żołnierzom stare, politowania godne strzelby, pałasze złego wyrobu poszczerbione i pordzewiałe. Na nogach z powodu ostrych dróg mają sandały, a wielu z pomiędzy nich brakuje ulubionego przez hiszpanów czerwonowełnianego okrycia, zwanego Faja, którem kilkakrotnie okręceni ciepło utrzymują nogi żołądek i całe ciało. Także małe mieszki na wino, labota, które ma i chętnie pieści każdy żołnierz królowej, u karlistów rzadko widzimy. Za to huzary mają dobre konie, chłopom odebrane, a oficerowie używają wszelkich wygód i przyjemności, jakie im zapewnia żołd płacony przez pretendenta.
Artylerji w wojsku Cabrery wcale nie spostrzegamy.
Przez wklęsłe wejście, wejdźmy niepostrzeżeni do obozu.
Noc, forpoczty stoją, oparte na zakrywających je wydatnych miejscach skał, lub leżą na brzuchach wystawiwszy nad spadzistością głowy z ulubionemi powszechnie glinianemi fajeczkami; tu i ówdzie któryś z żołnierzy nuci pod nosem hulacką piosenkę, albo też miota przekleństwa na to, że ma służbę właśnie dzisiaj, kiedy król, jak karliści zwykli zwać Don Carlosa, ukazał się w obozie i pełną garścią rozdzielać każę pieniądze, wino, likwory i owoce.
Wchodzimy w ciemny wąwóz, zaledwie tak szeroki, że sześciu żołnierzy w jednym szeregu może nim postępować. Słyszymy w oddaleniu dziką wrzawę. Ścieżka doprowadziła nas na płaskowzgórze, oświetlone jasnym blaskiem księżyca; wpobliżu spostrzegliśmy gromadę namiotów. Na tem płaskowzgórzu wiatr wieje tak przejmujący, noce tak są zimne, że namiot jest niezbędnym dla żołnierza; rozbija więc go jak tylko sposobność mu dozwoli.
Rozłożona przed nami gromada może wynosić do dziesięciu tysięcy; wyobraźmy sobie miasteczko złożone z szarych namiotów, wznoszące się na wzgórzu, poprzecinane ulicami i placami, użyźniane ruchem wielkiej liczby markietanów i wiwandjerek, sprzedających także tabakę, puchero, likier, wino żołnierzom, czekoladę i cygara oficerom.
Każdy pułk stanowi oddzielną część miasta, w środku którego stoi namiot, odznaczający się od innych wielkością i ozdobami, należący do generała, strzeżony przez szyldwachów i urządzony z komfortem, tak powszechnie przez wyższych oficerów cenionym.
Przed jednym z namiotów wiwandjerek daje się słyszeć następująca rozmowa:
— Hej!... Niech żyje nasz król Don Karlos! Niech żyje! — wołał ochrypłym głosem piechur, podnosząc drżącą ręką szklanicę tak wysoko, że oblał winem i siebie i swego rozczerwienionego sąsiada.
Na stole, z desek grubych naprędce zbitych siedziało dwóch huzarów i jeden ułan. Rozognione policzki, wzrok rozpłomieniony, oznaczały gwałtowną namiętność, która nie dozwoliła im zwrócić uwagi na okrzyki koło nich rozlegające się. Grali w kości: łoskot kubków i głośne wiwaty dziwną tworzyły harmonję.
— Wina! — zawołał jeden z huzarów, który ciągle przegrywał i za każdym razem mniejszą liczbę punktów wyrzucał.
— Rzucaj tak, jak ja! — powiedział do niego szczęśliwy przeciwnik, dotknąwszy kubkiem, — znów wygrana, płaćcie huzary jeżeli jeszcze macie reale.
— Mamy ich więcej, aniżeli dla ciebie potrzeba, ty, łotrze, który chcesz, żebyśmy razem z kośćmi rzucali pieniądze. Wina! mówię, czy przeklęta wiwandjerka słuch straciła?
— Gniewacie się, bo za każdym razem przegrywacie! Samochwalcy, oszusty. Grać, a nie płacić...
— Milcz, psie, albo ci inaczej zapłacę!
— Cicho, głupcze! myślisz, że się boję was, oszusty!
— Oto odpowiedź! — wrzasnął jeden z huzarów i uderzył go pięścią w twarz tak gwałtownie, że krew trysnęła nosem i ustami. Był to znak ogólnej bitwy. W jednej chwili potworzyły się partje i w jednej prawie chwili jedna część miasta namiotowego była w wzburzeniu i w ruchu, ohydne przekleństwa, przeraźliwe krzyki pokrwawione głowy, pokłute bagnetami piersi, oto wynik tej gwałtownej kłótni.
Podobne sceny zdarzały się codziennie w obozie karlistów. Nie było w tem nic nowego, a w ostatnich miesiącach powtarzały się częściej jeszcze; tak, że cały oddział zbiegł i przyłączył się do królewskiej armji, z tej przyczyny, że nie wypłacano punktualnie żołdu, dla którego jedynie służyli Don Karlosowi.
Kto więcej płacił, kto mniej musztrami męczył, a zwłaszcza kto najmniej bić się kazał, temu najchętniej służono.
Jedno tylko utrzymywało w karbach jakiego takiego posłuszeństwa tę bandę łotrów, oszustów, próżniaków, a co najwyżej ludzi pragnących wyniesienia się nad drugich, a tym jedynym hamulcem była bojaźń Cabrery, a w ogóle cześć i poświęcenie dla niego.
Dziś jednak Cabrera znajdował się w swojej głównej kwaterze, a przy nim przebywał Don Karlos, za którego walczył i dla którego żył, dla którego tyle krwi bratniej przelano, a nie było jeszcze nadziei nawet, żeby mógł otrzymać tron upragniony.
Przejdźmy pomiędzy gromadą adjutantów i oficerów, którzy stojąc przed namiotem generalskim, na którym rozminięta chorągiew powiewała, rozmawiali półgłosem. Podnieśmy portjerę a znajdziemy się na czworobocznej w górę podnoszącej się platformie. Piękny dywan okrywał całą podłogę, obozowe łóżka stały około ścian, składane krzesła i stoły pośrodku; jednem słowem, znajdziemy się w bardzo wygodnie umeblowanym pokoju. Na jednym stole znajdowały się resztki wieczerzy, które domyślać się kazały, że skromnością nie grzeszyła, w czem utwierdzały kieliszki i napoi wypróżnione butelki. Na drugim stole znajdowały się rozwinięte mapy, rysunki i książki.
Przy tym stole dwóch mężczyzn w generalskich mundurach: jeden z nich suchy, nie młody, surowych rysów twarzy, z nosem orlim, był to Cabrera, mówił mało, ale myślał wiele i skutecznie. Wzrok jego dziki usprawiedliwiał nazwę, jaką mu nadano: Tygrysa z Mamtrezzo.
Przed nim z ręką opartą na mapie, stał mężczyzna średniego wzrostu, barczysty, niekształtnie zbudowany, i gdyby nie bogaty mundur, a na nim licznie porozpinane ordery możnaby go było uważać za zwyczajnego wieśniaka, a nie za infanta Hiszpanji. Twarz jego szeroka, z kościstemi policzkami, z grubemi wargami, czyni nieprzyjemne wrażenie, a przytem oczy szare, mało rozwarte, rzucają odrażające spojrzenie. Możnaby pomyśleć, że to jest brat jego Ferdynand IV, do którego z twarzy był podobny, tylko jeszcze pospolitszy, jeszcze bardziej przerażający. Ten brzydki barczysty pan o donośnym głosie, licznych orderach, był to powszechnie znany Don Karlos, którego w Madrycie i w królewskim obozie zwykle nazywano: królem lasów.
Jego rezydencja była po największej części w bandach w lasach, lub w niedostępnych górach.
— Najjaśniejszy panie, spodziewam się w tych dniach wojsk generała Olano, jego wysłannicy w dniu wczorajszym o tem przybyciu mi donieśli.
— A więc kochany Cabrero, za dni kilka zwyciężysz. Mówią nam, że wojska dumnej małżonki mego zmarłego brata składają się zaledwie z ośmiu tysięcy ludzi pod przewodnictwem mądrego i gwałtownego generała Concha. Ty, kochany generale i przyjacielu, jeżeli Olano nadejdzie, będziesz miał pod twojemi rozkazami dwanaście tysięcy żołnierzy. Losy nasze składamy w twoje doświadczone ręce. Po twojej działalności, rozwadze i energji, spodziewamy się wszystkiego. Skoro Concha będzie zwyciężonym, droga do Madrytu zostanie otwartą. Wieść niesie, że córka naszego zmarłego brata będzie wkrótce obchodzić uroczystość zamążpójścia. Byłby to wyborny figiel, gdybyśmy właśnie w dniu tym mogli znaleźć się w Madrycie.
— Nie mam zwyczaju przechwalać się, najjaśniejszy panie, — odrzekł surowy tygrys z Manztrazzo, — będziemy walczyć, a Cabrera nie znajdzie się między ostatnimi.
— Wiemy o tem — odparł Infant — i podał do pocałowania rękę generałowi. Cabrera jednak nie zrozumiał łaskawego pozwolenia króla lasów i położył swoją na podaną rękę, jak gdyby chodziło o nieme przyrzeczenie.
— Zostajemy przy tobie, zapraszamy się do ciebie, jako gość. Tak, tak, ukochany nasz rycerzu, przy tobie stoczymy tę walkę tak stanowczą. Próżnowaliśmy do tej pory, podczas kiedy ty ponosiłeś trudy obozowe, my zawiązywaliśmy stosunki dyplomatyczne, na które liczyliśmy bardzo wiele. Przedewszystkiem z pałacem...
Adjutant służbowy, wszedłszy z pośpiechem do namiotu przerwał mowę Infantowi.
— Co się stało, — zapytał Don Karlos krótko.
— Ojciec Rosa w towarzystwie drugiego mnicha, prosi o pozwolenie widzenia się z tobą, najjaśniejszy panie: przynosi on ważne wiadomości.
— Ojciec Rosa z Burgos? wyśmienicie! — zawołał król lasów, a przy tych słowach rozjaśniło się brzydkie jego oblicze. Wyśmienicie! wprowadź tych szanownych gości do naszego namiotu. Bardzo jesteśmy ciekawi, co nam zwiastuje tajemnicza ta wizyta i to wśród nocy.
Don Karlos chodził wzdłuż i wszerz słabo oświetlonego namiotu, na twarzy malowała się gniewliwa niecierpliwość z powodu oczekiwania. Cabrera, przeciwnie stał niepo — ruszony przy stole, jak gdyby go chęci dyplomatyczne Infanta bynajmniej nie obchodziły.
Odgłos kroków osób przybywających dał się słyszeć. Don Karlos stał milczący: oczekiwał z niepokojem tajemniczych podróżnych, a wzrok jego błyszczał niezwykłym ogniem.
Zza podniesionej portjery weszło dwóch pochylonych, uniżenie pokornych, zakapturzonych mnichów, — jeden z nich pozostał przy drzwiach; drugi zaś odrzuciwszy kaptur, zbliżył się do Infanta.
— Niech Matka Najświętsza czuwa nad moim panem, — odezwał się poważnym tonem.
— Dziękuję ci, szanowny ojcze, jakiż wyrok przynosisz mi od inkwizytorów? — zapytał z pośpiechem Infant.
— Ojcowie z Santa Madre, oświadczają naszemu panu wysoki szacunek, — odpowiedział wysoki, rumieniący się Rosa, którego tusza i cera świadczyły o dobrej kuchni w klasztorze, a lepszej piwnicy.
— A wyrok?
— Bracie Claret, powtórz słowa, które ci powierzono w pałacu Santa-Madre.
Mały, krępy, zezowaty mnich, zbliżył się z głębokim ukłonem.
— Wielcy inkwizytorowie, po długiej naradzie, polecili mi przynieść do Burgos następujące słowa:
„W Santa-Madre nic postanowić nie można, po jednem słowie usta ludzkie mogą się zamknąć i rozum ludzki odebranym być może“.
— I takie wyrazy poważono się wyrzec do króla! — z gwałtownością przerwał Don Karlos mnichowi: — Władcy pałacu Santa-Madre nadużywają władzy swojej.
— „Niebezpieczne nowatorstwa! — ciągnął dalej Claret, nie zważając bynajmniej na coraz gniewliwszy wzrok Don Karlosa, — są bardziej zawiłemi aniżeli się zdawać może obozowi w Burgos. Z pałacu Santa Madre, żadna pomoc spodziewaną być nie może“.
— Ha! chytry, podstępny wężu! — mruknął Don Karlos, uderzając gwałtownie w podłogę. Dywan przytłumił uderzenie, tak, że nikt go nie usłyszał. Jednak gniew Infanta dostrzegli dwaj mnisi i stojący za nimi Cabrera.
— W Santa-Madre myślą inaczej, aniżeli ja sądziłem, — powiedział ojciec Rosa. Wybacz mi te szczere słowa, najjaśniejszy panie.
— Dobrze! oświadcz tym wielkim inkwizytorom, że skoro tylko nogą stąpnę w Madrycie, najpierwszem dziełem mojem będzie oczyszczenie płomieniem ulicy Foburgo,
a mianowicie pałacu Santa-Madre. Udziel tej wiadomości, wielebny ojcze, twoim książętom inkwizycji, aby mogli uciec z Madrytu, skoro my do niego zbliżać się będziemy. Miałeś słuszność, drogi nasz Cabrero!
— W pałacu Santa-Madre starają się zdrowo patrzeć na rzeczy, Santa-Madre przeżyło królów i cesarzy, — wtrącił żywo ojciec z Burgos i skłoniwszy się, zaczął wychodzić z namiotu. Claret udał się za nim.
Król lasów roześmiał się szyderczo, po części z gniewu za doznane upokorzenie, a po części, ażeby ulżyć swemu zmartwieniu, którego powodem stała się wiadomość przed chwilą otrzymana.
— To jeszcze jeden powód więcej, żeby wynaleźć drogę do Madrytu. Czarne gniazdo mnichów musi być zniszczonem, przysięgam na Najświętszą Pannę. Oddamy je na pastwę płomieni, skoro tylko nogą stąpimy w stolicy ojców naszych.
Długo jeszcze przechadzał się po namiocie infant wzruszony, długo jeszcze namyślał się i naradzał z Cabrerą i za nadejściem dnia dopiero rzucił się w ubraniu na łoże, w celu chwilowego spoczynku. Olano kazał na siebie czekać więcej aniżeli osiem dni, jak to Cabrera sądził z otrzymanych od gońców wiadomości.
Don Karlos niecierpliwy nakłaniał do walki, rozmyślny i przezorny Cabrera, wyczekiwał do tygodnia, spodziewając się, że Concha uderzy na niego wpośród skał płaskowzgórza.
Wreszcie wydał rozkaz, ażeby następnej nocy wojska przeszły przez wąwóz na równinę i ruszyły na Burgos, po za którem to miastem Concha rozłożył się obozem.
Wojska przeszły przez wąwóz i nim noc zapadła, rozwinęły się na płaszczyźnie, która rozciągała się aż do Burgos.
Cabrera po porozumieniu się z infantem co do podzielenia wojska na kolumny, dowodził środkiem, należycie w linję bojową uszykowanym. Olano prowadził straż przednią, której jazda miała zająć Burgos od strony gór, natychmiast po zbliżeniu się lewego skrzydła. Cabrera prowadził korpus główny, walecznemu infantowi, który chciał być czynnym, przypadło dowództwo lewego skrzydła.
Wszystkie te szczegóły dokładnie znano w wybornie urządzonym obozie królowej. Concha, Prim i Serrano otrzymywali wiadomości o poruszeniach nieprzyjacielskiej armji, jak tylko kolumny uformowane zostały. Żaden podjazd, żaden głośniejszy sygnał obozu nie ożywiały, tak, ażeby zbliżający się nieprzyjaciel mógł sądzić, że co chwila w zasadzkę wpaść może, ani jeden strzał nie powitał podjazdowych oddziałów huzarskich, żaden podejrzany głos nie dał się słyszeć: armja króla lasów posuwała się z lekkiemi żarcikami niewstrzymanych huzarów.
Olano wydał rozkaz oficerom swoim, ażeby w największej cichości zbliżyli się i znienacka uderzyli na nieprzyjaciela we śnie pogrążonego, albowiem zastanawiało go, że nie był zatrzymanym przez żadną forpocztę, a nie mógł przypuszczać, że krystyniści byli przejęci takim spokojem i ufnością w siebie żeby widety ich w głębokim śnie pogrążone zostawić. Lewe skrzydło armji karlistowskiej rzucił on na prawe skrzydło nieprzyjaciół. Pomimo ciemności dostrzegł on już za pomocą perspektywy czarne zarysy nieprzyjacielskiego obozu i nadciągający środek pod dowództwem Cabrery.
W tem nagle zajaśniały na wzgórzu rozstawione działa, dały one znak bitwy, piorunujący znak, że wojska Izabelli nie były pogrążone we śnie; przeciwnie, zbliżenie się nieprzyjaciela zostało dostrzeżone najdokładniej i zdumiony napastnik został powitany gradem pocisków.
Krzykliwe sygnały odezwały się tu i ówdzie, razem z monotonnym grzmotem wystrzałów ręcznej broni, której ogień rozjaśniał ciemności, a pociski ze świstem przerzynały powietrze. Klątwy i krzyki dały się słyszeć w szeregach generała Olano.
Wszystko to stało się w ciągu jednej chwili.
Piechota Prima z bagnetem w ręku uderzyła na zachwiane szeregi karlistów. Trzymając się w największym porządku, zachowując najzimniejszą krew, tak jak ich dowódca wytrzymali i odpowiedzieli na strzały wojska Olany.
Cabrera przybywał śpiesznie z głównym oddziałem, nim się zupełnie rozwidni. Głównym i jedynym jego zamiarem było zgasić ogień artylerji, skutecznie rażący ze wzgórza napastujących. Dzielnem wykonaniem jego rozkazów zamiar ten został doprowadzonym do skutku. Skrzydło Olana mogłoby tego strasznego ognia uniknąć, gdyby Prim był je odparł; gdyż w tyłach wojsk królewskich mała tylko część dział mogła być czynną i rzucała kule po nad głowami szeregów wojska królewskiego.
Concha, gwałtowny i niecierpliwy, dostrzegł zaraz, że ze strony nieprzyjacielskiej była przewaga liczebna, i nie chciał czekać aż Olano zostanie popartym przez Cabrerę. Z niecierpliwością wysłał wszystkie wojska w ogień, poleciwszy, ażeby Serrano z swoim oddziałem nie zwlekał.
— Infant z prawem skrzydłem nieprzyjaciela nie jest jeszcze czynnym. Don Concha może się o tem przekonać, jeżeli chce, — mówił Serrano, patrząc w dal; — zdaje mi się najważniejszą rzeczą, zarezerwować na niego nasze lewe skrzydło.
— Generale Serrano, wykonaj więc natarcie na bok Cabrery, ażeby odciąć króla lasów; jeżeli nie skorzystamy z zamieszania, jakie sprawiliśmy w szeregach nieprzyjacielskich i z podniesionej odwagi wojsk naszych, musimy pozostać w bezczynności, a ta jest rzeczą, którą najbardziej nienawidzę.
Walka wkrótce rozpoczęła się na wszystkich punktach z wielką zaciętością. Concha z sztabem swoim znajdował się na wzgórzu zajętem przez artylerję, adjutanci przebiegli w różnych kierunkach, niosąc rozkazy dążące do wykorzystania słabości nieprzyjaciela.
Serrano współzawodniczył z Primem w zamęcie bitwy, a każdy z nich zachowywał zimną krew i ukazywał zdumiewającą odwagę, tym sposobem skrzydła armji pod ich dowództwem z wielkim skutkiem odpierały natarcie nieprzyjaciela, wtenczas właśnie kiedy środek armji zdawał się być zachwianym.
Concha coraz nowe wysyłał pułki, ażeby zastąpić ludzi strudzonych walką, artylerja Prima cudów dokazywała, a jej tylko działaniu przypisać wypada, że los bitwy przez dzień cały był w zawieszeniu.
Raz przewaga była przy wojskach królewskich, po tem znowu górę brali karliści podniecani świetnemi obietnicami infanta, jeżeli zwyciężą lub przynajmniej zajmą wzgórze.
Wieczór zapadać zaczął, zachodzące słońce już słabo tylko oświecało krwawy plac boju, działa milknąć zaczynały. Znużone wojska równe poniosły straty, przedewszystkiem należało pochować poległych i oddalić rannych. Karliści zbliżyli się do pagórka, na którym znajdował się Concha ze swoim sztabem i wysłali parlamentarza, prosząc o trzydniowe zawieszenie broni.
Pierwszy to raz Tygrys z Manztrazzo pozwolił sobie uczynić podobną propozycję, pierwszy to raz powstrzymywał rozstrzeliwanie jeńców krystynistowskich. Concha przyjął uczynione propozycje; albowiem oba wojska potrzebowały odpoczynku, oba obozy skłonne były do ustępstw. Nowe rozporządzenia wydano tu i tam, a po trzech dniach walka zawrzała na nowo.
Prowadzono ją z większą jeszcze zaciętością i z większym rozlewem krwi.
Prim rozpalał wojska swoje ognistą wymową i dawał przykłady męstwa, jakiego do tej pory nie widzieli, ale czy przykład ten zarówno podziałał na wszystkich?
— Musimy zwyciężyć, albo wyginąć co do jednego, — zawołał do swoich oficerów, podniecając ich waleczność przeciw nacierającym. Strzelał on osobiście tak zręcznie, nabijał tak szybko, że wszystkich do naśladowania przymuszał. Dla tego też wojska pod jego dowództwem najpierwej przełamali nieprzyjacielską linję.
Pomimo odniesionej korzyści, pomimo okrzyków zwycięstwa, bitwa stanowczo rozstrzygniętą być nie mogła; Concha bowiem zachowywał tyle ostrożności, że nie wysłał środka swego w właściwym czasie na poparcie Prima; tak, że te prawdziwie rycerskie wysilenia okazały się bezskutecznemi.
Nareszcie środek zachwiał się; z uczuciem zgrozy poczuł to baczny na wszystko Concha. Adjutanci ponieśli naglące rozkazy artylerji. Walka zawrzała straszliwie; strzały armatnie huczały coraz silniejszemi gromami. Dwanaście tysięcy karlistów, z których zaledwie dziesięć pozostało, rozpaczliwie walczyło z sześcioma tysiącami krystynistów.
Piechota Serrana rzuciła się gwałtownie na prawe skrzydło nieprzyjaciela; on sam na czele wybornie uzbrojonego pułku kirasjerów napadł na karlistowskich huzarów, znajdujących się pod dowództwem króla lasów.
— Bracia! los nam sprzyja, — zawołał Don Francisco, potrząsając błyszczącym pałaszem. Czy widzicie tę grubą postać w generalskim mundurze z orderami.
— To król lasów! — zawołali kirasjery. — Musimy dostać go żywcem, inaczej nie bylibyśmy godnymi nosić mundur królowej Hiszpanji. Śmierć karlistom!
Za chwilę straszliwa rzeź rozpoczęła się! Sam Seirano zadawał także ciosy, tak, że wkrótce wrąbał się w środek nieprzyjacielskich szeregów.
Lecz i żołnierze jego również gorliwie pełnili swoją powinność! Gdzie pałasz skutecznie nie działał, tam pomagały pistolety i Serrano z radością ujrzał, że nieprzyjaciel został odpartym. Nagle rumak jego spiął się gwałtownie i padł nieżywy: jeden z karlistów, raniony śmiertelnie, leżąc na ziemi wpakował mu w bok ostrze swojej szpady. Zaśmiał się szatańsko odniósłszy raz ostatni przed śmiercią ten dziki tryumf. Serrano poczuł, że rumak md nim pada, wtenczas, kiedy spodziewał się pokonać króla lasów kilku stanowczemi natarciami; musiał jednak z całem wysileniem wydobywać się z pod ciężaru upadłego konia.
W ciągu jednak kilku sekund dosiadł innego rumaka, którego mu podano, i z nową odwagą rzucił się tam, gdzie jego obecność najwięcej do zwycięstwa przyłożyć się mogła.
Huzarzy sformowali się na nowo, słyszał on jak infant rozmaitemi obietnicami sztucznie ich zapalał; walecznie przerżnął się przez cofających się żołnierzy, zawrócił ich grożąc im ostrzem swojego pałasza, a nakoniec stanął oko w oko, koń w konia na krwawym gościńcu z Don Karlosem.
— Poddaj się, — zawołał.—Sprawa twoja przegrana.
— Kto jesteś, podły służalcze niesłusznej sprawy? odpowiedział z zaciśniętemi zębami infant. Powstrzymaj się; zapominasz, że w żyłach moich płynie krew królów Hiszpanji.
— Nie zmuszaj mnie, ażebym odparł napaść twoją; zawołał Serrano, odpierając cios silny i zręczny króla lasów, że aż sam się zadziwiał, poddaj się generałowi Jej Królewskiej Mości, Franciszkowi Serrano!
— Zdrajco! śmierć tylko może mnie oddać w ręce twoje, dodał z wściekłością infant zadając tak silne ciosy, że przez chwilę zdawało się, iż powali Serranę; ale znalazł w nim godnego przeciwnika, który zręcznością i siłą odparł to silne natarcie.
Kirassyery tymczasem wykonali tak silne natarcie, że zmusili do odwrotu karlistowskich huzarów, wtenczas dopiero Concha był w możności wymierzyć ogień swoich baterji przeciw głównemu korpusowi Cabrery.
W tej chwili Don Franciszek zadał cios tak silny, że książę zachwiał się na siodle. Korzystając z chwili Scrrano zawołał, podnosząc znowu szpadę:
— Jesteś moim jeńcem, książę, pomnij, że życie twoje jest w moich rękach.
Zaledwie Serrano wymówił te wyrazy, kiedy jeden z nieprzyjacielskich huzarów, którego obecności generał nie zauważył w roznamiętnieniu walki zadał mu tak silny cios, że hełm spadł z głowy, a ostrze pałasza karlistowskiego żołnierza zagłębiło się dość mocno w czoło Serrany. Z strasznem przekleństwem spadł Don Franciszek zwyciężony. Król lasów, dziko się zaśmiawszy, cofnął się z niedobitkami swojemi, nie mogąc już dłużej wytrzymać natarcia dzielnych kirasjerów.
W godzinę bitwa została rozstrzygnięta.
Cabrera ze szczątkami wojska, nie w popłochu, ale w należytym porządku cofnął się w góry Sierra-Oca, gdzie zdołał ukryć się przed ścigającym go nieprzyjacielem. Smutne i krwawe trofea walki, gromadnie zalegały pole bitwy. Straszne spustoszenie! Stosy zabitych i umierających zalegały dolinę przy Burgos, gdzie się odbywała ta straszna bitwa, pokaleczone konie, pokaleczone ciała ludzkie, drgające jeszcze szczątki.
Tu karlista z urwaną przez armatnią kulę nogą, błagał o śmierć; tam znów gromadnie leżeli krystyniści polegli w zamęcie bitwy, a wszyscy znajdowali się w takiej postaci w jakich ich straszna śmierć zastała.
Ziemia nasiąkła krwią ludzką, ubita kopytami koni, przedstawiała ohydny widok spustoszenia.
Kiedy kawalerja ścigała ustępującego nieprzyjaciela, usiłując najwięcej szkody mu zadać, piechotnym oddziałom polecono nieść ratunek ranionym o ile tylko można. Sam Concha i jego oficerowie byli wzruszeni widokiem pola bitwy, przerażenie i boleść malowała się na ich twarzach, skoro dowiedzieli się, że na lewem skrzydle, generał Serrano ciężko raniony broczył we krwi własnej.
Uderzenie pałaszem, zadane ręką karlisty, który uratował króla lasów, głęboko zraniło głowę Serrany i spowodowało tak znaczny upływ krwi, że Prim, którego sprowadzono na usilne żądanie zranionego, znalazł go prawie bezsilnym i blady z żalu i oburzenia rzucił się z krzykiem głębokiej boleści w objęcia ranionego.
— Drogi mój Franciszku, zawołał w gwałtownem wzruszeniu: powiedz, powiedz jak się masz?
— Bardzo źle, drogi Juanie: łotr doskonale wymierzył: ale to najwięcej mnie boli, że wypuściłem infanta, który już był w moich rękach.
— Ty najwaleczniejszy z pośród nas, nie myślisz o sobie, o twoich cierpieniach, a tylko o tej stracie! Ale Najświętsza Panna będzie dla nas łaskawą. Oto lekarz. Doktorze przybywaj. Generał Serrano raniony, daj dowody biegłości twojej; ratuj mego szlachetnego przyjaciela.
Lekarz, człowiek młody jeszcze, w mundurze piechoty, zbliżył się do ranionego. Serrano leżał z głową opartą na ramieniu Prima, ciężko oddychając, pobladły, nad grobem prawie, ten dzielny rycerz, który z dobytym pałaszem przerzynał się przez szeregi nieprzyjaciół, ten piękny młodzian, który był tak odważnym w bitwie, który pogardzał śmiercią, szukał niebezpieczeństwa, leżał na ziemi, walcząc ze śmiercią, przy boku przyjaciela spoglądającego na bohatera, który ani jednego jęku, ani jednej nie wydał skargi, mimo straszne cierpienia, spowodowane zadanym ciosem. Lekki uśmiech ożywiał usta pobladłe, z których wychodziły przerywane wyrazy.
— Jakżeż miło... umrzeć dla królowej... i Hiszpanji!
Wyrazy te głęboko wyryły się w sercach wszystkich obecnych; bo każdy obywatel kocha ojczyznę swoją, gotów dla niej ponieść życie w ofierze.
Dla Hiszpanji! Wzniosłe to słowo wywołało powszechny zapał, bez wiedzy i chęci Don Franciszka; chciał on tylko wyrazić to, co dusza jego uczuwała, a stał się powodem ogólnego poklasku otaczających.
— Chwała generałowi Serrano! chwała bohaterowi Burgos!... rozległy się okrzyki na około, a sam Concha czuł jak łza rozrzewnienia popłynęła po jego strudzonej i zarosłej twarzy.
Lekarz zręcznie opatrzył ranę; nie dawał on jeszcze nadziei, że zdoła uratować ciężko ranionego generała, przygotowywał nawet niespokojnego Prima, że wyzdrowienie nie tak prędko nastąpi, ale jednak stan jego się nie pogorszy. Zalecił przytem największą spokojność i troskliwość. Chorego przenieść do Madrytu nie dozwalał.
Concha i Prim naradzali się nad tem jakim sposobem możnaby ranionemu zapewnić spokój i wygodę i jednogłośnie postanowili pozostawić go w klasztorze Dominikanów w Burgos, jako w miejscu ze wszech miar odpowiedniem dla ich najdroższego przyjaciela. Lekarzowi polecono, ażeby pozostał przy chorym i o stanie choroby codziennie zawiadamiał, gdyż wodzowie przedewszystkiem powinni byli kierować ściganiem uchodzącego nieprzyjaciela i korzystać z odniesionego zwycięstwa.
Serrano głosem osłabionym zatwierdził ten projekt, o którym Prim go zawiadomił; bezzwłocznie więc na noszach naprędce zrobionych zaniesiono go do klasztoru w Burgos, w którym przyjęto go chętnie z powodu znacznego wynagrodzenia pieniężnego, które za udzielenie rannemu gościnności dano.
Concha i Prim i inni dowódcy zajęli się prócz tego starannem umieszczeniem rannych, starając się, żeby im na niczeni nie zbywało; zabitych pochowano z honorami wojskowemi w wielkich grobach na równinie wykopanych.
Bitwa tak korzystnie stoczona czyniła karlistów na długi czas niezdolnymi do przedsięwzięcia nowej wyprawy. Prim w tym pamiętnym dniu tak świetnie się odznaczył, że Concha, w imieniu Narvaeza, który o wszystkiem został zawiadomionym, mianował go generałem na polu bitwy.
— Z tysiącem łudzi takich jak ty i Serrano, dodał Concha ściskając go w objęciach swoich, podejmuje się zawojować pół świata. Prośmy teraz Stwórcę aby przyjaciela naszego do zdrowia przywrócić raczył.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: George Füllborn i tłumacza: anonimowy.