<<< Dane tekstu >>>
Autor George Füllborn
Tytuł Izabella królowa Hiszpanii
Podtytuł Powieść historyczna
Wydawca Wydaw. "Powieść Zeszytowa"
Data wyd. 1939
Druk Drukarnia "Feniks"
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Isabella, Spaniens verjagte Königin oder Die Geheimnisse des Hofes von Madrid
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział XXVI.
LABIRYNT.

Niespokojność księcia de la Torre nie uszła baczności królowej; to też przeszywała go głęboko przejmującym wzrokiem kobiety niedowierzającej kochankowi.
Jeszcze jednak Izabella nie wierzyła w ściślejszy stosunek Franciszka z ową piękną, nieznaną donną, którą dzisiaj po raz pierwszy widziała; łamała sobie głowę, nad odgadnięciem kim ona może być i jakim sposobem poznał ją Franciszek — przecież miała wkrótce wszystkiego się dowiedzieć, bo markiza wyprawiła zaufanego, który miał się udać za nieznajomą parą. Lecz gorącokrwistą królowę bardziej jeszcze niepokoiła okoliczność, że owa Henryka ukazała się w koliseum w towarzystwie bogatego dona, który jej nie spuszczał z oka i wpatrywał się w nią wzrokiem gorącej miłości.
Nakoniec po licznych w drodze powitaniach uradowanego ludu, i po bardzo skąpej rozmowie, ku większej radości Serrany, ekwipaż zajechał pod portyk zamkowy — król poprowadził małżonkę do jej pokojów — Serrano ujrzał się nakoniec uwolnionym z więzów, w ostatnich chwilach tak srodze go krępujących — ukłonił się — Izabella uśmiechnęła się pół przychylnie pół ironicznie, i spojrzawszy nań błyszczącem okiem, rzekła mu bardzo zrozumiale:
— Spodziewamy się widzieć was wkrótce w innem usposobieniu — bo cierpieć rywalkę, albo nawet dopuszczać myśli o niej, to męczarnia dla każdej kobiety, ale daleko większa tortura dla królowej, która was z gorącą namiętnością przenosi nad swojego małżonka — pamiętajcie o tem!
Serrano ukłonił się; w tej chwili jednak myślał tylko o sposobie odszukania Henryki i swojego dziecka.
Pośpieszył do swojego mieszkania i ze wzrastającą niecierpliwością oczekiwał Prima, który miał mu przynieść upragnioną wiadomość.
O, jakże dręczące są chwile takiego oczekiwania! Izabella również niezmiernie wzruszona chodziła po salonie tu i tam — nakoniec dały się słyszeć czyjeś kroki — nakoniec margrabina Beville przyniosła z biciem serca oczekiwaną wiadomość.
— Najjaśniejsza Pani, szepnęła Paulina, mimo starań połączonych z niebezpieczeństwem życia, niepodobna było w takim tłumie ścigać nieznajomej pary!
— Więc należało kazać halabardzistom, aby ten szalony tłum rozpędzili gołemi pałaszami! Czyliż tak złych mamy przyjaciół i sługi, że nawet tak drobnego życzenia nie mogą zadowolić? Dorpawdy, markizo, obok takich dowodów złej usługi, zapominamy zupełnie, że jesteśmy królową Hiszpanji! Dla oszczędzenia odrażającego tłumu, na wiatr puszczono usilne żądanie królowej. Ha, ha, ha! markizo, nigdy bardziej nie przeświadczyliśmy się, że tylko na siebie samą liczyć możemy!
— Najjaśniejsza Pani raczy się gniewać, a jednak ja odpowiedzi wysłańca zmienić nie mogę. Don Olozaga jest to szlachcic wielce gorliwie służący waszej królewskiej mości.
— A jeszcze gorliwiej tobie, margrabino!
— Don, z narażeniem życia, śpieszył za odjeżdżającą nieznajomą parą, która wsiadła do przepysznego powozu, ciągnionego przez cztery nieporównanie piękne konie...
— Mniemamy prawie, że owa donna ma nietylko większe i lepsze konie jak nasza stajnia! z dosyć jawną wzgardą wyrzekła królowa.
— Ale nie mógł jej dopędzić, zauważył tylko że czarna blada donna usiłowała zbliżyć się do powozu waszej królewskiej mości, a gdy się jej z powodu cisnącego się tłumu nie udało, opuściła już wyciągnięte ramiona. Towarzysz wsadził ją wtedy do powozu, dwaj strzelcy zrobili mu miejsce, i nim Don Olozoga mógł się dostać tam, gdzie donna usiadła, już nieznajomej pary nie było widać.
Izabella była rozdrażniona — jej oczy świeciły bardziej ponuro, niżby po ich błękicie spodziewać się można było.
— Takie to są przywileje królowej, rzekła cierpko, że na innych polegać musi, a najgorętsze jej życzenia od ich humoru zależą. O!... i gwałtownie tupnęła nogą. Młoda królowa niezmiernie była rozgniewana; potem udała się do buduaru, zamknęła drzwi i portjery, i padła na fotel stojący przy oknie ocienionem kwiatami.
„Gdyby to była prawda, rzekła sama do siebie, gdyby kobieta, którą on nazwał Henryką, była jego kochanką!...“
Prim widocznie był szczęśliwy jak Olozaga — po upływie kilku godzin, właśnie gdy półcień padał już na ulice stolicy, zapukał do mieszkania Serrany.
— Znalazłem, kochany przyjacielu! — zawołała radośnie.
— Mów — gdzie ona przebywa? — Niezwłocznie do niej muszę pośpieszyć! — zawołał Franciszek.
— Cierpliwości, wszystko to wymaga przedewszystkiem rozwagi i spokojności! A zatem naprzód... margrabina zaszczyciła tem samem zleceniem Olozagę, co ty mnie...
— Więc był posłany przez królową! — Niezawodnie — chociaż Olozaga razem ze mną przybył przed pałac krezusa, który zdaje się być opiekunem twojej Henryki, jednak w raporcie zdanym margrabiemu oświadczył, że jej nie znalazł! śmiejąc się wesoło powiedział Prim.
— Wybornie, a więc nikt ktoby jej mógł zagrażać nie wie o miejscu jej pobytu! Ale mówiłeś coś o jej opiekunie? Niezmiernie obawiam się, aby Henryka nie dostała się w ręce człowieka, który...
— Który co najmniej musi być jakimś wschodnim księciem. Tak, tak, mój przyjacielu ma pałac przy ulicy Granada, któryby ledwie książę de la Torre z takim przepychem i cudownym gustem urządzić zdołał!
Franciszek Serrano osłupiał — po raz pierwszy wpadł na myśl, że Henryka, ów czarownic piękny obraz jego pierwszej miłości, otoczona całym urokiem przeszłości, uwiedziona podszeptami innego człowieka, poszła za nim. O czem nigdy nie pomyślał, czego nigdy nie przypuszczał, o czem zapomniał goniąc za szczęściem i sławą, to stanęło teraz przed nim w straszliwej możliwości. Henryka mogła pójść za innym, mogła innego wysłuchać i wybrać — podobnie jak on! Czyliż dzisiaj była jeszcze piękniejszą i w swojej powadze jeszcze bardziej ujmującą niż przedtem!
— Byłeś w pałacu? — zapytał wahając się.
— Nie, widziałem tylko jak przed pałacem, wraz z towarzyszącym jej mężczyzną wysiadła, i jak oboje znikli.
— A potem...
— Potem zapytałem strzelca, kto mieszka w pałacu?
— I cóż ci powiedział? Widzisz, że ginę z niecierpliwości i obawy! nalegał Serrano.
— Pałac należy do Don Azza, grzecznie odpowiedział mi strzelec; mieszka w nim sam z Donną Henryką.
— Don Azzo? — szepnął zamyślony Franciszek; nigdy takiego imienia nie słyszałem!
— Wszak powiadają, że pierwotni królowie cyganów to imię nosili? Mnie się zdaje, że kiedyś o tem słyszałem! dopomógł Prim.
— Dziękuję, mój drogi Juanie, muszę się udać na ulicę Grenada!
— Pozwól, żebym ci towarzyszył!
Serranno namyślał się.
— To ci się zdaje nieprzyjemnem, ja zaś poczytuję sobie za obowiązek! Nie turbuj się, przeszkadzać ci ani wstrzymywać nie będę, chcę. być tylko blisko ciebie!
— Dlaczego? Uważam, że wiesz coś więcej odemnie.
— Przeczucie mówi mi, żebym cię wieczorem nie puszczał samego do tego dziwnego pałacu, do którego prowadzi czworo czy pięcioro drzwi — mówił Prim.
— Mój kochany towarzyszu, coraz bardziej czuję, że pcwinienieś mu zastąpić miejsce brata, który swoją czarną duszę w owej oberży w Sierra-Guadaramie wyzionął; pozwól niech cię uściskam, mój Juanie. A teraz śpieszmy na ulicę Granada; bo wiedz, że owa piękna, niegdyś tak kwitnąca Henryka, była moją pierwszą miłością, że miłość ta budzi się do nowego życia po długim śnie śmiertelnym, od czasu jak ją znowu ujrzałem! Weź to okrycie, a to drugie będzie dla mnie i ruszajmy!
Franciszk Serrano i Prim wyszli z zamku i wśród tłumu ludzi udali się na odległą ulicę Granada, na której wznosiły się liczne i wspaniałe nowe gmachy.
Nagle wystąpiła przebiegając przed nimi jakaś postać, owinięta czarnym płaszczem, i wbiegłszy pod cień domów znikła. Prim zdziwiony patrzał za przesuwającym się, i na jego widok ozwało się w nim jakieś szczególne wspomnienie, z którego jednak zaraz nie mógł sobie zdać sprawy, gdzie już spotkał tę pochyloną postać. Nic więc nie mówił Serranie, który spojrzenia swoje skierował ku wysokim oświetlonym oknom i balkonom domów, w których widać było postaci kobiet, przesuwające się wśród kwitnących granatów.
Dwaj przyjaciele zbliżyli się do rozległego, wysokiego, wspaniałego gmachu, który był najpiękniejszym z pomiędzy wszystkich innych na tej ulicy przez grandezzę zamieszkanych.
Sześć potężnych podwójnych filarów z białego marmuru, dźwigało szeroki, zwrotnikowemi roślinami zastawiony i ocieniony balkon. Pomiędzy temi sześciu filarami, schody z ozdobnie ułożonej mozajki wiodły do pięciorga drzwi na górze, jakby z przepalonego kruszcu wyrobionych. Przez otwory widziano w pierwszych drzwiach przecudny pawilon ogrodowy, w drugich ciemną noc, przez trzecie różnokolorowemi szybami oświetlony przysionek, otoczony kolumnowemi chodnikami, w środku którego z olbrzymiej czary marmurowej tryskała fontanna, rzucając różnobarwne kule, już to wysoko w górę, wreszcie opadając i rozpryskując się w milionowych kroplach rosy. Czwarte drzwi wiodły znowu do nieprzejrzanej ciemnicy, a za ostatniemi widać było błękitne powietrze, wyglądające jak bezchmurne niebo.
Był to pałac księcia bez szlacheckiego dyplomu i korony, króla bez kraju, ale niezmiernie bogatego, jedynego dziedzica swoich niegdyś możnych przodków z dalekiego państwa na Wschodzie.
Serrano i Prim zbliżyli się do przecudnego domu, którego wysokie okna w części były oświetlone; między zwrotnikowymi roślinami i palmami paliły się przyćmione lampy.
Zanim Don Juan mógł powiedzieć przyjacielowi, że przed tym właśnie gmachem dzisiaj wysiadła poszukiwana, zawołał nagle Serrano, patrząc w jedno z wysokich okien i dostrzegając w niem czarno ubraną postać kobiety:
— Henryka! tam stoi moja Henryka! patrzy, czy zawsze ku niej tęsknię!
Prim spojrzał także w górę, i spostrzegł stojącą w oknie bladą, z marzącem wejrzeniem Henrykę.
— Przez które drzwi widziałeś ich wchodzących? szybko zapytał Franciszek.
Prim namyślał się, potem zdawało mu się, że otworzyły się pierwsze, czy też środkowe drzwi; wreszcie musiał wyznać, że sam nie wie które.
W tej chwili Henryka dostrzegła obu okrytych płaszczami donnów. Franciszek wyciągnął ku niej ręce, ona go poznała, skinęła...
Nie czekając, nie tracąc ani chwili czasu, Serrano rzucił się do drzwi środkowych, prowadzących do matowo oświetlonej, kolumnowemi chodnikami otoczonej rotundy; otworzyły się łatwo, niecierpliwy stanął w chłodnej, przez wytryskającą fontannę orzeźwiająco owianej przestrzeni; szedł śpiesznie do drzwi po sztucznej mozaikowej podłodze, nie zważając na kosztowne porfirowej kolumny, w niezliczonych szeregach otaczające rotundę.
Drzwi zamknęły się za nim bez szmeru; znajdował się sam w rozległej przestrzeni, po której ponuro rozlegały się jego kroki, a nie pojawiał się żaden służący, żaden margrabia, któryby go mógł przeprowadzić, chociaż stukał swoim pałaszem.
Powodowany tęsknotą i pośpiechem obejrzał się w koło, i dopiero teraz spostrzegł, że pomiędzy filarami wszędzie rozmaite drogi wiodą do wnętrza pałacu.
Serrano zastanowił się, nie wiedział, dokąd się udać.
Nakoniec ruszył przejściem na wprost niego będącem, które zapewne musiało prowadzić na wyższe piętro. Dążył przez nie, a nie uważał, że ten korytarz zaginając się wielkim łukiem, prowadzi go do chaosu innych korytarzy; wybrał więc szybko ten, który uważał za najpewniejszy i nareszcie doszedł do schodów! Spodziewał się teraz, że się dostanie na górę, ale nagle to nowe przejście zaprowadziło go do przecudnego pawilonu ogrodowego, do którego można się było dostać przez pierwsze drzwi.
Zdziwiony wspaniałością takiego otoczenia, Serrano zatrzymał się. Krzaki cienistych palm i kwitnących drzew migdałowych, groty tu pachnącemi różami i bujnym jaśminem, tam wysokiemi, gęstemi płotami aloesu lub niskiemi palmami daktylowemi zapełnione, różnobarwne śpiewające ptaki w oświetlonym jak za dnia ogrodzie, wszystko teraz dopiero przekonało zdziwionego, że się znajduje w zaczarowanej części domu, przykrytej sklepionym dachem.
Zdawało mu się, że w głębi grot są wyjścia, śpiesznie zatem przeszedł obok krzaków i drzew do jednej ze sztucznie urządzonych kamiennych altan, ale nigdzie nie znalazł człowieka na ławkach i krzesłach; dostał się do jakiegoś wyjścia z groty, ale znalazł się znowu na korytarzu, który zakręcając się, zaprowadził go do innych przejść; wreszcie przez nie, już zmęczony, dostał się znowu do rotundy!
Przez chwilę stał i namyślał się, potem postanowił znowu szukać schodów wiodących na wyższe piętra, które gdzieś musiały istnieć. Wybrał inny kierunek między kolumnami i ruszył dalej! Znowu trafił na jakieś stopnie, i jeszcze raz zawiódł się, bez tchu zbiegł nadół i zrobiwszy kilka kroków znalazł się w rozległej przestrzeni napełnionej niebieskiem powietrzem; usiłował wzrokiem przeniknąć cudowną, nęcącą barwę, która go otaczała; zdysząły przebiegał po niej, trafił na zimny kamień, mający podobnież niebieską barwę i święcący jak matowy kryształ; obejrzał się, wszędzie gdzie padło jego oko, było błękitne niebo, a nawet droga, po której szedł, była zakryta!
Serrano czuł, że jakiś dreszcz przebiega po jego rozgrzanych członkach; mniemał, że marzy; zdało mu się, że jakieś piękne zwodnicze mamidło przeniosło go do jakiegoś labiryntu, w którym drogi nie znajdzie, w którym szukał, ale sam siebie zgubił.
— Henryko! Czyś to ty rzeczywiście była, coś mi się ukazała? A więc daj mi znak jaki! zawołał tak głośno, że słowa jego z hukiem odbiły się od niebiesko świecących ścian.
Żadnej odpowiedzi.
Po utrudzających poszukiwaniach, wynalazł nakoniec przejście, którem zdawało mu się, że wszedł i chciał teraz powrócić do kolumnowej rotundy, aby stamtąd dostać się na zewnątrz domu.
Franciszek Serrano kroczył przez coraz to nowe przejścia, potem znowu przez te same; nie znalazł wcale owych kolumn. Nakoniec przez jakieś ciągle w koło obracające się drzwi, dostał się do ciemnej przestrzeni, macał po ścianach; nagle usłyszał jakiś głos, szepczący, który zachwiał nim w pośród otaczającej go nocy. Stanął nasłuchując: musiał się zapewne mylić, bo jakżeby ów okrutnik, o którym wiedział że umarł, mógł się ukazać znowu tutaj, gdzie on spodziewał się zbliżyć do swojej Henryki?
Franciszek Serrano zwątpił o własnych zmysłach; mniemał, że dostał się do jakiegoś zaczarowanego pałacu, w którym rozmaitego rodzaju strachy broniły mu przystępu do tak blisko przebywającej kochanki!
I w istocie był to przecudny pałac, wykonany przez słynnego budowniczego Madrytu jako próba jego sztuki. Miał on swojemi salonami, przejściami, rotundami, ogrodem, naśladować ów bajeczny labirynt na wyspie Krecie; udało się też budowniczemu utworzyć dzieło, jakiemu pod względem bajeczności, przepychu, zręczności, wyrachowania i zestawienia, w żadnej części świata nie ma podobnego.
Miał on nadzieję, że ten cudowny pałac nabędzie na własność młody król albo książę Montpensier; bo rzeczywiście, aby go posiadać, potrzeba było mieć monarsze bogactwa.
Wielcy panowie małżonkom swoim robili podobne ślubne podarki, ale zamiast nich znalazł się nakoniec szczególny cudzoziemiec, który gdy mu ten pałac przypadł do gustu i smaku, kupił go od budowniczego i zapłacił zań czerwonem złotem i drogiemi kamieniami.
Tym krezusem był Azzo, zajął on pałac wraz z czarno ubraną damą i nieliczną służbą dworską.
Trudności, jakie nastręczało każdemu przychodniowi wejście i wyjście z tego pałacu, były dla młodego krezusa rzeczą bardzo pożądaną; tym sposobem bowiem, niepowołani nagle przeszkodzić mu nie mogli, a przytem pewien był, że Henryka, której strzegł jak oka w głowie, niespodzianie nie może wyjść z pałacu.
Otoczył on ukochaną książęcym przepychem, przewidywał najmniejsze jej żądanie, i miał tylko jedyną myśl, jedyną nadzieję: że z czasem ją dla siebie pozyska i owego Franciszka z jej wspomnień wymaże.
Ale nadzieje Azza były daremne!
Henryka gardziła wszelkim przepychem. Ciążyło jej złote więzienie w pałacu, lecz się pocieszała tem, że ją oko Franciszka wyśledzi, nosiła czarne suknie, bo dusza jej była w żałobie, nietylko po utraconym kochanku, ale po jego i jej dziecku.
Liczna służba i pokojówki oczekiwały na jej rozkazy, Azzo zbliżał się do niej jedynie z dowodami miłości i wzruszającej dobroci; ale ona ciągle przejęta była żalem i boleścią i codziennie tylko pytała:
— Czy znalazłeś mojego Franciszka?
Azzo zawsze to samo odpowiadał:
— Zapomnij o nim... wysłuchaj mnie!
Widzieliśmy, że raz w przejeździć po ulicach Madrytu, Aja, i Józef stanęli tuż przy ich powozie, że doszedł ich szyderczy, tryumfujący śmiech, a Henryka na widok okrutnika przytuliła się do Azza.
Później czyhający Józef, niepostrzeżenie pod zasłoną nocy, wciskał się często do pałacu i nakoniec wynalazł jedno z wejść, które prowadzić musiało przez labirynt do mieszkania pożądanej. Jeżeliby nie zdołaj jej żywej dostać w moc swoją, to ta, która go odrzuciła, która nim wzgardziła, powinna była umrzeć z jego ręki... umrzeć także musiał znienawidzony, który zwał się jego bratem, a któremu wszelkie szczęście sprzyjało!
Nadszedł dzień walki byków. Azzo, nie przypuszczając aby tam: mogło nastąpić spotkanie, zrobił niespodziankę swojej pięknej niewolnicy i wynajął lożę, a Henryka z radością pośpieszyła na widowisko, bo głos wewnętrzny mówił jej, że tam znajdzie swe szczęście.
Dlatego oczy jej błądząc szukały po rozległej, ludźmi napełnionej przestrzeni, aż nakoniec z głośnym okrzykiem radości w jednej z lóż postrzegła tak długo poszukiwanego... Rozkosz napełniła jej duszę, ożywiła ją nowa nadzeja i najchętniej byłaby pośpieszyła przycisnąć do wezbranego serca swojego ukochanego Franciszka, którego najgorętsze przysięgi do niej należały.
Lecz musiała czekać... musiała walczyć z dręczącym ją niepokojem, bo Azzo powiedział, że przed końcem widowiska Franciszek nie będzie mógł opuścić loży królowej i do niej się zbliżyć
Nakoniec wszyscy się podnieśli... a teraz już Azzo nie mógł powstrzymać dłużej gwałtownie z jaśniejącem okiem przeciskającej się przez tłumy, i z trudnością za nią podążał... Nakoniec miała go przed sobą, nakoniec oko jej na nim spoczęło... a jednak znowu ją od niego odłączono!
Omal nie zemdlała. Ale Azzo pocieszał ją zapewnieniem, że Franciszek niezwłocznie postara się ją odszukać. Sam oświadczył, że skoro do pałacu wrócą i on ukochaną już będzie miał znowu w złotem więzieniu, to uda się do zamku i powie mu gdzie Henryka przebywa. Ale w duszy jego powstał zamiar walczenia ze współzawodnikiem i zakończenia raz na zawsze sporu z piękną kobietą.
Nadszedł wieczór; wzruszona dobrocią Azza, bo nie myślała, że on ma zamiar poszukiwanego wezwać do walki, stanęła u okna i oczekiwała pięknej godziny, w której ujrzy znowu ukochanego. W tem nagle spojrzawszy w dół na ciemnawo księżycem oświetloną ulicę, spostrzegła dwóch płaszczami okrytych donów, z których jeden spoglądał ku niej w górę.
„Mój Franciszek... to on!“ radośnie zawołały jej usta... wyciągał do niej ramiona, tęsknotą gnany, przybywał.
Jeszcze chwila, a mogła po tak długiem, strasznem rozłączeniu spocząć nakoniec w jego objęciach!
Nie mówiąc nic żadnej ze swych kobiet, żadnemu służącemu, czego pragnie, czego szuka, powoli wyszła ze swoich pokojów... śmiertelną trwogą gnana wypadała z jednego przejścia w drugie, bo Azzo zawsze ją tylko przez nie wśród ciemności przeprowadzał.
Wreszcie zatrzymała się i namyślała, w którym kierunku szła od tak dawna... tak, to musi być tutaj... bo przez ten korytarz szła z Azzem!... Pośpieszyła więc nim pragnąc dostać się do schodów... nadaremnie! W ciemnej otaczającej ją nocy rozpoznać nie mogła, i po labiryncie sal i przejść zawsze w to samo miejsce wracała, i znowu naglona nadzieją, wysilający i nowy śmiały bieg rozpoczynała.
Tęsknota gnała ją ze śmiertelną trwogą... Franciszek musiał już wejść do pałacu... Szukał jej jak ona jego! Pot wystąpił jej na czoło, serce biło gwałtownie, drżąc z niecierpliwości widziała bezwładność swoich usiłowań w dostaniu się na dół do ukochanego.
Jeszcze raz musiała wydobyć ostatnie siły i w ciemności szukać skrytego wyjścia z tego strasznego labiryntu... tęsknota dodawała jej odwagi, wołała:
„Muszę cię znaleźć albo sama zginę, mój Franciszku! Biegła w przeciwnym kierunku... nakoniec chwyciła za drzwi około siebie obracające się... i wydała radosny okrzyk, — nakoniec znalazła ukryte wyjście. Ostrożnie macając rękami, przestąpiła te drzwi, a potem powoli szła trzymając się ściany.
Nieprzenikniona ciemność otoczyła samotną.
Dziękowała Najświętszej Pannie, gdy się nakoniec dostała na pierwszy stopień schodów, prowadzących na dół, gdzie spodziewała się znaleźć Franciszka. Lewą ręką trzymała się ściany lub galeryj, a prawą wyciągnęła przed siebie, aby zstępując ze schodów o cośkolwiek się nie uderzyła.
Serce jej biło gwałtownie i głośno. Już się dostała na przedział ciemnych schodów... wtem nagle lodowaty dreszcz przebiegł po jej ciele. Macając ręką dotknęła jakiegoś przedmiotu i chwyciła za czyjąś głowę.
Przestrach wstrząsnął samotną... myślała, że padnie... mniemała, że się myli, bo któżby mógł się wcisnąć do labiryntu jej pałacu!
Henryka stała nieruchoma... ręka jej, nie mogła o tem wątpić, spoczęła na głowie człowieka.
Okropna chwila dla słabej kobiety, która pozbawiona pomocy, otoczona ciemnością, nagle ujrzała się naprzeciw niewidzialnego, skurczonego i przyczajonego nieprzyjaciela...
Czyżby Azzo miał tu strzedz jej kroków?
To była rzecz niemożliwa, bo we własnym pałacu nie byłby się wciskał w kąty.
— Tyżeś to, piękna gołąbko? — wyrzekł z nagła jakiś głos, który przestraszył Henrykę i zachwiał nią aż do głębi... Nie mogła pojąć jakim sposobem nastąpiło to spotkanie... mniemała, że się stała igraszką jakiejś haniebnej pomyłki...
Ale głowa pod jej ręką wyprostowała się i podniosła...
Henryka czuła tylko, że traci zmysły, że jej członki drżą...
— Józef — zaledwie wyrzekła zesztywniałemi ustami, i samotna padła wśród ciemności bezprzytomna na ręce strasznego prześladowcy.
— A więc nakoniec jesteś moją, biała gołąbko, zupełnie moją!... O! ty wiesz dobrze jak cię pożądam!
W tej chwili usłyszano, że ktoś nadchodzi. Józef zatrzymał się na schodach ze swoim łupem... ktoś szedł korytarzem poniżej stopni.
— Kto tu przemówił? — zawołał głos z dołu.
Józef namyślał się, co mu wypada czynić; pragnął wiedzieć, kto był ten przeklęty, który mu w tej przyjaznej chwili przeszkadzał... zgrzytnął zębami i chciał rzecz do tego doprowadzić, by mógł w ciemności ujść od nadchodzącego, lecz ten wydobył pałasz i zawołał:
— Odpowiedzi żądam, kto tu dopiero przemówił?
Po twarzy Józefa przebiegł szatański uśmiech... nie mylił się: stojący na dole był to... jego brat!
— O co pytasz i czego chcesz, chłopcze? — zawołał nagle, złożył Henrykę na schodach, z wielką szybkością również wydobył szpadę i nie tracąc chwili, napadł na nieprzyjaciela... Oto odpowiedź, ona ci wystarczy!
— Tu cię mieć pragnąłem, bracie mojej duszy! — silniejszym głosem zawołał Józef. — Odbierz teraz co ci się należy!
Franciszek Serrano wprawdzie odpierał jego razy, zasłaniając głowę, lecz tak się przeraził, że potrzebował chwili namysłu.
— Czy jesteś widmem, czy też wyrzutkiem piekła, który zabitemu Józefowi Serranie głos i jego krwawe postępowanie wydarłeś? — zawołał nakoniec Franciszek.
— Ja jestem ten sam Józef Serrano! Broń się, albo twoja ostatnia godzina wybiła. Jeden z nas umrzeć musi!
Franciszek mimowoli wymówił jakieś zaklęcie, bo jakkolwiek rzeczywiście nie wierzył w widma i zjawiska, w chwili jednak, gdy w pośród ciemności natarł nań zabity Józef, trwoga prawie go pozbawiła wszelkiej władzy.
— A więc jesteś żywym szatanem! — szepnął i szczęśliwym trafem odparł cięcie nieprzyjaciela.
Pałasze szczękały; walka odbywała się w ciemnem przejściu pałacu do otwierających się drzwi; raz po razie padał z wielką szybkością. Józef miotał przekleństwa.
— Ej, chłopcze! omal mnie nie zabiłeś. Masz wprawę, ale zapominasz, że walczysz z niezranionym — wołał Józef śmiejąc się wesoło.
Obaj cisnęli się ku światłu, raz jeden był bliskim drzwi, to znowu drugi; nakoniec Józef dostał się do jaśniejszego przejścia, pragnąc na wszelki przypadek dojść do rotundy. Franciszek ścigał go, pałasze ścierały się, razy z równą zręcznością zadawano i odpierano; na koniec dosięgali ciemno oświetlonej rotundy.
I zręczne cięcie, jakiego tylko nikczemnicy używają dla zranienia mocniejszego przeciwnika, z szybkością błyskawicy padło na odwet szatańskiemu łotrowi, ale ręka jego z pałaszem zwisła, a Józef zręczny jak kot, odskoczył w tył i pośpieszył ku otwierającym się drzwiom; z tryumfującym uśmiechem na bladej od namiętności i zniszczonej twarzy, zbliżył się do schodów i schylił się pragnąc porwać upragnioną.
Wtem zaklął okropnie, Henryka znikła!... Rozwścieczony, ale obawiający się żeby go nie schwytano, wypadł przez rotundę, pragnąc dostać się na ulicę.
Prim widział uciekającego z wydobytym pałaszem; pełen więc trwogi pośpieszył do rotundy, gdzie między filarami znalazł ranionego w głowę i mocno krwią zbroczonego Franciszka.
— Przez Wszystkich Świętych! domysł mój sprawdził się!... Co to się stało, mój Franciszku?
Raniony powoli przyszedł do przytomności.
— Gdzie jest ten szatan Józef? On mnie prawie zabił!
Prim zdziwiony i stroskany spojrzał w twarz przyjaciela.
— Musisz się oprzeć na mnie, rzekł pomagając Franciszkowi; potem dodał ciszej: Przekleństwo! on ty malignie!
Z trudnością zdołał wyprowadzić z pałacu skrwawionego i prawie bezprzytomnego i przywołać jeden z dwukołowych fiakrów, którym przewiózł przyjaciela do zamku. Ku wielkiej jego radości, nie spotkali nikogo w drodze.
Prim zaniósł go na łóżko i pozostał przy nim, dopóki niespokojny i o Józefie mówiący Franciszek nie zasnął.
Wtem nagle przed nadejściem nocy królowa przysłała po generał-kapitana, z którym w pilnej sprawie chciała pomówić.
Adjutant przyniósł widocznie mocno przerażonej Izabelli odpowiedź, że książę de la Torre jest raniony.
„Przecież książę podczas czterech ostatnich godzin nie był znowu w Burgosie?“ — rzekła chwilowo ostrym, lecz ciekawość i obawę zdradzającym tonem. — „Właśnie myśleliśmy dzisiaj o dekoracji dla walecznego księcia!“


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: George Füllborn i tłumacza: anonimowy.