Izabella królowa Hiszpanii/XXVIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor George Füllborn
Tytuł Izabella królowa Hiszpanii
Podtytuł Powieść historyczna
Wydawca Wydaw. "Powieść Zeszytowa"
Data wyd. 1939
Druk Drukarnia "Feniks"
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Isabella, Spaniens verjagte Königin oder Die Geheimnisse des Hofes von Madrid
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział XXVIII.
OKROPNA NOC.

Podczas gdy wyżej opowiedziany wypadek odbywa się w pałacu Azza, hrabina genueńska, otulona długą, ciemną kapą, w masce i czarnej zasłonie na twarzy, wyszła również bez towarzysza z zamku, a przekonawszy się, że jej nikt nie widzi i nie ściga, przez rozmaite ulice i uliczki udała się do kościoła Antocha. Miała tam podwójną schadzkę, i wybrała na nią bardzo stosowne miejsce!
Kościół Antocha leży na placu mocno ocienionym drzewami oliwnemi i kasztanami, który przecinają dwie szerokie, wieczorem nie zbyt uczęszczane drogi: jedna wiodąca do głównych drzwi czyli portyku, a z głębokiego cienia jego filarów i ozdób można dostrzedz każdego nadchodzącego, samemu nie będąc widzianym; druga zaś do równie ciemnego bocznego, którego drzwi były zamknięte.
List bez podpisu, który otrzymał Azzo, zapraszał go do głównego portyku — zaufanego zaś Joachima, którego Aja, z pierścieniem mającym na sobie królewską koronę i literę Q. po porwane dziecko wysłała, oczekiwała w bocznym portyku.
Gdy się zbliżała ku filarom po małych, w kształcie mozaiki ułożonych kamykach, nagle stanęła i obejrzała się w koło. Zdało się, że słyszy czyjeś kroki — szybko więc i zręcznie poskoczyła z cienia pod cień filarów, i nie myliła się, bo ulicą zbliżał się po cichu jakiś człowiek, skierował się na plac pomiędzy drzewa i widocznie zdążał w kierunku portyku, w którym stała genueńska hrabina. Serce jej biło ze wzruszenia, nagle usta jej wydały głos zadowolenia.
— To Joachim, spodziewałam się go, ale nic nie niesie! Na wszystkich świętych, nic nie niesie! Ginę z niecierpliwości, gdzie jest dziecię? szeptała straszna kobieta błyszcząc oczami.
Powiernik zbliżył się i nakoniec wszedł pod filary.
— Co się stało? dla czego sam przychodzisz?
— Przebacz, jw. pani...
— Nędzniku — gdzie jest dziecko? cicho spytała śmiertelnie strwożona Aja.
— Wprawdzie mi jw. pani powiedziałaś, że za pierścień dostanę od Marji Nepardowej dziecko, ale ona mi go nie dała! — powiedział Joachim.
— Odmówiła wydania dziecka? zawołała rozgniewana Aja. Czyż ta hjena nie czytała listu, który ci wraz z pierścieniem wręczyłam?
— Pierścień jej oddałem, a list...
— No i cóż list? co się stało z listem? widzisz, że ginę z niecierpliwości i wzruszenia.
— Przebacz jw. pani, list wypadł mi z gondoli w wodę! Przebacz jw. pani, nie mogłem go schwycić, bo rzeka uniosła go i zatonął.
— Łotrze! i tylko pierścień oddałeś Nepardowej? w najwyższem oburzeniu zawołała Aja.
— Uważałem, że ona już ten pierścień znać musiała, tem bardziej więc byłem przekonany, że postępuję według woli jw. pani!
— I cóż ci powiedziała? — Mów prędko!
— Kiedy się upomniałem o dziecko, jednooka obrzydliwie się roześmiała. Powiedz tylko swojej pani, że już dobrze sprzątnięte, krzyknęła mi w ucho, dobrze sprzątnięte, ciągle powtarzała. Twoja pani już wie, podziękuj pani za podarunek: dziecko już od dawna dobrze sprzątnięte!
— A więc ona je zamordowała! — szepnęła Aja, — przeciw mojej woli! i wszystko cobym na tem dziecku zyskać mogła, teraz stracone! Że ja też tobie nikczemny szelmo ten interes powierzyłam!
— Wszakże zawsze wierny byłem jw. pani?
— Widzę to dzisiaj, obłudniku! Dla czego nie skoczyłeś do wody za listem? Przecież wiedziałeś, jak ci go strzedz poleciłam?
— Zdawało mi się, że pierścień jest rzeczą ważniejszą, a zresztą na coby się przydało, gdybym skoczył za listem? Już dawno sprzątnięte, to własne słowa Nepardowej.
— Ta jednooka hjena nie prędzej się uspokoiła, aż i to dziecię, podobnie jak wszystkie inne poświęciła, i, sądzi, że mi ten wyświadczyła usługę! — rzekła Aja, pogardliwem skinieniem odprawiwszy Joachima. Ta fabrykantka aniołków ma zapewne w tem upodobanie; skoro będzie można, muszę się z nią widzieć potajemnie. Ach! nakoniec tam w cieniu drzew zbliża się Azzo do głównego portyku! Tak, to on!
Stary zegar na kościele Antocha głucho zapowiedział godzinę dziesiątą. Azzo był punktualny! Nie domyślając się wcale co zaszło w jego pałacu, uczynił zadość tajemniczemu zaproszeniu, które mu przyobiecywało ważną wiadomość, i zbliżył się ku ciemnym filarom; na chwilę zatrzymał się, i aby lepiej wszystko widzieć, podniósł nieco swój hiszpański kapelusz i ujął za zatknięty u pasa pistolet. Ponieważ nikt naprzeciw niemu nie przychodził, zdawało mu się zatem, że go w jakąś zasadzkę schwytać chciano. Wtem z cienia drzew przystąpiła ku niemu mocno zasłoniona i okryta donna; z uśmiechem więc odjął prawą rękę od pistoletu, bo biała, pięknych kształtów ręka skinęła, aby za nieznaną sobie donną udał się pod cień filarów, by się dowiedzieć, jaki miała do niego interes.
Serce Aji dziką uderzyło namiętnością, gdy nakoniec ujrzała się tak blisko pożądanego Azza!
— Kto jesteś piękna donno, która mnie tu wzywasz, aby mi powierzyć jakąś tajemnicę? spytał po cichu. Gęsta zasłona zakrywa mi twarz twoją...
— Jestem twoim cieniem, dziki Azzo; idę za tobą wszędzie, choć o tem nie wiesz i chociaż nie domyślasz się mojej niewypowiedzianej namiętności!
— Powiedz mi zatem twoje nazwisko, skoro znasz moje!
— Dowiesz się o niem, ale wiedz pierwej, że moim być musisz choćbyśmy oboje śmiercią przypłacić to mieli! Tak cię kocha kobieta, która dotąd pogardzała miłością innych! Zapomnij o Henryce!
— Co mówisz, nieodgadniona? Ja żyję tylko dla Henryki! wyznał zdziwiony Azzo, wpatrując się w zasłonioną kobietę.
— Zapomnij o Henryce, ona już do ciebie nie należy!
— Henryka przebywa w moim! pałacu!
— Przed godziną była tam, w tej chwili już jej tam nie ma!
Przerażony Azzo cofnął się o krok w tył.
— Pójdź za mną, a zobaczysz, gdzie ona jest! — mówiła dalej Aja, i wystąpiła z pomiędzy filarów na drogę wiodącą ku ulicy. — Wreszcie wierz moim słowom i mojej przysiędze, że żywego lub zmarłego posiadać cię muszę!
Niezmiernie zaciekawiony Azzo, mimowolnie udał się za zakwefioną przewodniczką; sądził, że ma do czynienia z warjatką! Aja pochwyciła go za rękę i poprowadziła na ulicę. Dobrze obliczyła.
Pobliską poprzeczną ulicą, wiodącą na ulicę Foburgo, zbliżał się po nocy okropny orszak. Na przodzie kapitan de las Rosas konno, za nim również konno oddział halabardników. Za nimi, przez parobków inkwizycji podtrzymywana i szarpana, prawie omdlała Henryka za nią trzech księży, a przy nich sześciu familiarów z pochodniami; drugi oddział halabardników zamykał orszak.
Aja wyciągnąwszy rękę wskazała straszny orszak, przed którym znajdujące się jeszcze na ulicy pospólstwo ze strachem ustępowało.
Azzo osłupiałym wzrokiem spojrzał na okropne widowisko, które jakby na rozkaz zagadkowej kobiety, nagle się przed jego oczami przesunęło. Mniemał, że go uwodzi jakaś okropna mara; nie mógł wierzyć w możliwość, w prawdę tego, co widział przed sobą.
— Zapomnij o Henryce, ona już do ciebie nie należy! rzekła zakwefiona, ciągle na orszak wskazując.
Azzo zadrżał — jeżeli mu ukochaną porwano, jeżeli ją rzeczywiście uprowadzono...
Pośpieszył więc ku okropnej procesji, poznał, że to byli ludzie, nie zaś żadne mary, ujrzał jak ciągniono jego Henrykę...
Tak, to była ona, dłużej wątpić o tem nie mógł.
I wyrwawszy się gwałtownie z rąk trzymającej go Aji, rzucił się ku familiarom, topornikom i księżom, głośno wołając Henrykę po imieniu.
Napróżno halabardnicy zastawiali mu drogę, a orszak śpieszniej iść zaczął. Azzo nie wiedział co zaszło i dokąd prowadzono Henrykę, a jednak musiał mieć jakieś wyjaśnienie. Bez tchu prawie w śmiertelnej trwodze wrócił do zakwefionej donny, która go tu przyprowadziła, która wszystkiem władać zdawała się.
— Kto jesteś, straszliwa? Dlaczego uprowadzają Henrykę, kochankę mojego serca? — zawołał w rozpaczy.
— Bo stała na mojej drodze! — odpowiedziała zakwefiona; — ona musi umrzeć, bo ty musisz być moim.
— Niechże wiem, kto jesteś, ty straszliwa, któraś się z piekła wyrwać musiała! — w najwyższem oburzeniu zawołał Azzo.
Ręką chwycił tajemniczą donnę, szybkim ruchem zerwał z niej zasłonę i maskę i cofnął się, bo spojrzał w zimne jak marmur oblicze szatana, który go mierzył pożerającym i zarazem straszliwie groźnym wzrokiem.
— Aja! — wyszeptały usta zbladłego.
— Ona pójdzie za tobą aż na koniec świata, ona cię musi posiadać żywego lub umarłego!
— I to porwanie mojej najpiękniejszej i najświętszej, jest twoim dziełem, furjo.
— Henryka umrze, bo mi zawadza.
— To i ty umrzyj, szatańska kobieto! — zawołał Azzo, pokonany gniewem, drżącą ręką wyrwał pistolet z fal, kurek spadł, proch błysnął, strzał rozległ się głucho po bezludnej ulicy.
— To pierwsza oznaka miłości, — z pośród dymu zawołał głos; — nienawidź mnie pierw, potem nauczysz się kochać.
To był głos Aji, straszliwa znikła w ciemności, a Azzo dręczony bólem i trwogą, powrócił śpiesznie do pałacu, szukając tam wyjaśnienia rzeczy.
Nikt mu go dać nie umiał; słudzy i strzelcy wiedzieli tyle tylko, że donnę Henrykę uwięziono i uprowadzono.
Dokąd ją uprowadzono, gdzie się kryje Aja, którą dzisiaj nagle znowu obaczył? Chciał ją wyszukać, aby dobrocią lub przemocą wymódz na niej ocalenie ukochanej.
Lecz wszelkie jego poszukiwania były nadaremne; tej nocy kosztowny jego pałac był mu więzieniem, bo wszystko przypomniało mu utraconą.
Udajmy się teraz za ponurym orszakiem na ulicę Foburgo.
To co zaszło, tak dotknęło i uderzyło Henrykę, że wszystko z sobą robić pozwoliła, i bezwłasnowolna, prowadzona i szarpana przez siepaczy inkwizycji, postępowała za strasznym orszakiem. Wkrótce przejęła ją drżąca trwoga, bo nie mogła niczem usprawiedliwić okropnego zarzutu zamordowania własnego dziecka; ale wnet jej czysta i niewinna dusza dodała jej nowej odwagi do zniesienia wszystkiego.
Siepacz i mnichy w pośród straszliwego światła pochodni otaczający ją, przejęci żądzą i chęcią mordu, z pod oka patrzali na nią, cisnęli się do niej, szamotali nią, aby dotknięciem jej członków skalać ją plugawemi rękami; słowem mieli ją całkiem w swojej mocy, skoro się za nimi zamknęły drzwi klasztoru. U tych drzwi kapitan de las Rosas oddał uwięzioną inkwizycji, dla wybadania jej co do zarzutu strasznej zbrodni, o którą Henrykę obwiniono.
Była już prawie północ, gdy orszak zbliżył się do muru klasztornego, w którego cieniu stał zgarbiony, przez orszak niepostrzeżony i płaszczeni owinięty człowiek, który wszystko mógł widzieć dokładnie co się działo w klasztorze. Człowiek w czarnym płaszczu i kapeluszu, bladego oblicza, szatańsko zaśmiał się, gdy ujrzał Henrykę w pośród orszaku.
— Jak się gołąbka chwieje i drży! — mówił sobie po cichu, aby go zbliżający się do drzwi kapitan nie słyszał. — Czekaj no, głupiutka, tu cię wkrótce ułagodzą! Czyby nie postarać się dostać do klasztoru? Mógłbyś się trochę zabawić, ujrzawszy jak ją poczciwemu Mutarze na małą próbę oddadzą, ale to nie uchodzi, te przeklęte pochodnie!
Kapitan usłyszał uderzenie w dzwon, przy drzwiach oddał nieszczęśliwą Henrykę w ręce ojców, do których ciało pięknej kobiety teraz zupełnie należało, i którzy przedewszystkiem zamierzali jak najprędzej ofiarę swą wtrącić do Santa-Madre.
Jak tylko się drzwi za Henryką zamknęły, a oddział wojska oddalił się i przelękła obejrzała się po strasznym dziedzińcu klasztornym, ozwał się znowu dzwon wzywający wszystkich na mszę północną. Ojcowie, mnisi i familiary połączyli się z braciszkami klasztornymi dla wspólnego bez wyjątku znajdowania się na mszy, a uwięzioną pozostawiono w pośród siepaczów. Ci zgasiwszy pochodnie, prowadzili półgłośną rozmowę, która zgrozą Henrykę przejęła.
— Co ty myślisz o tej utrzymance, Emilio? — patrząc na uwięzioną, przytłumionym głosem rzekł jeden z tych gburów. — Niezły to kawałek pieczeni dla Mateusza na dzień św. Franciszka.
— I cóż mi zrobią? gdy ją sobie zaciągnę do klasztornego ogrodu! — odpowiedział drugi; — wszakże ona nie pierwsza musiałaby się na to narazić.
— Zacznij, my ci pomożemy! — wtrącił trzeci, i zbliżył się do cofającej się z przestrachem Henryki, chcąc ją żartem pogłaskać po bladej twarzy.
— Ha, ha! widzicie jaka skromna! Poczekaj, Emilio cię od tego odzwyczai, a Mutaro ci dowiedzie, żeś wcale niełaskotliwa — ha, ha! — troszkę ognia pod podeszwy, a zaraz inaczej zaśpiewasz!
Henryka z osłupiałym wzrokiem spojrzała na pomocników kata inkwizycji, którym jak sądziła pozostawiona była na pastwę — wstrząsała się cała przejęta zgrozą na widok obrzydliwych, pospolitych, nikczemnych twarzy tych parobków, szyderczo na nią strzelających oczami, bo nigdy jeszcze nie widziała tyle razem typów napiętnowanych dzikością i zwierzęcością, nigdy tyle odstręczających postaci ludzkich.
Msza się skończyła mnisi ukazali się w swoich celach, a ojcowie poszli na radę do Santa-Madre — czyliż ją chciano rzeczywiście oddać na pastwę obrzydliwym parobkom, którzy w pośród nocnej ciemności, coraz to bliżej przystępowali do niej z brudną przemową i przymileniami?
Henryka obejrzała się patrząc czy nie mogłaby się dokąd schronić przed tem straszliwem otoczeniem, bo ani prośby, ani błagania, ani wstydu ci ludzie nie znali, tkliwość i wszelkie inne szlachetne uczucia były dla nich obce.
Wtem przez kolumnadę wiodącą do klasztornego ogrodu nadszedł jakiś mnich czyli posłaniec. Henryka dziękowała Najświętszej Pannie, bo chociaż nadchodzący, mógł być wykonawcą najsroższych względem niej rozkazów, jednak przynajmniej uwalniał ją od sąsiedztwa tych rechocących szatanów! Chciała pośpieszyć naprzeciw niemu.
— Ha ha, otóż nadchodzi twój przyjaciel Mutaro! — szyderczo zawołał jeden parobek.
Imię to Henryka już raz słyszała wymówione przez obrzydłego siepacza; struchlała więc słysząc je ponownie. Przeczuwała, że ten Mutaro to kat inkwizycji, i nie zawiodła się, bo w nadchodzącym ujrzała człowieka w czarny kaftan ubranego, zamaskowanego, z czarnemi rękawiczkami na ręku, tak, że od stóp do głowy, nie okazując żadnego rysu, tą straszną barwą był okryty.
— Gdzie jest grzesznica? ponurym, lodowatym głosem przemówił Mutaro.
Pomocnicy rzucili się na Henrykę, pochwycili ją i przywlekli przed czarnego mistrza.
— Zawiążcie jej twarz! zawołał i rzucił czarną chustkę czatującym na to parobkom, którą zarzucili na twarz bezsilnie broniącej się i opierającej Henryki, tak, że ją całkiem czarna noc otoczyła. Potem chustkę mocno obwiązali sznurkiem w koło szyi nieszczęśliwej ofiary, tak, iż prawie oddychać nie mogła, a tymczasem szukające obrony jej ręce, w swoich żelaznych pięściach przytrzymali jak w śrubach.
Henryka mimowolnie o pomoc zawołała.
— Ściągnijcie sznurek mocniej; to łotrzyca opiera się! wyrzekł straszliwy kat inkwizycyj.
Ucichło wołanie Henryki, bliska śmierci wszelkich sił dobywała, walcząc z szyderczo obejmującymi ją i łatwo zwyciężającymi parobkami. Nie wiedziała dokąd ją ciągniono, nadaremnie opierała się, bo i cóż pomogły wysilenia delikatnej istoty przeciwko wyszukanie krzepkim i dzikim pomocnikom kata? Wlekli ją i musiała znieść wszystkie ich najobrzydliwsze i najbezwstydniejsze żarty.
Mutaro, zamaskowany naczelnik tych szatanów, szedł naprzód. Henryka spodziewała się, że zaprowadzoną zostanie przed sędziów, przed ludzi, lecz nakoniec po wilgotnie zimnem powietrzu, jak też po mokrych schodach to na dół to znowu przez rozmaite przejścia w górę prowadzących, poznała, że jest straconą dla świata, że ją wiodą do głębokich Więzień Santa-Madre, o których ze zgrozą opowiadano, że nie ma nad nie nic straszniejszego na świecie!
Inkwizycja po śmierci Ferdynanda VII publicznie zniesioną została, a naród wierzył i spodziewał się teraz jeszcze, że przyrzeczenie sprawdzi się; mamy jednak przed sobą straszliwy dowód, że ta plaga Hiszpanji nietylko ciągle potajemnie dopuszczała się mordów, ale że nawet młodociana królowa Izabella, podżegana i zaślepiona udręczeniem zazdrości, nie powstydziła się wydać w szpony inkwizycji rywalki, której się obawiała, aby być pewną, że ta już więcej dróg jej krzyżować nie będzie.
Santa-Madre był to milczący grób.
Nakoniec klucze zabrzękły, parobcy zawlekli sztywną, bezwładną Henrykę do małej, wilgotnej, ciemnej izdebki, zerwali chustkę z jej głowy i położyli ją na garści przegniłej, mokrej słomy. Mutaro zamknął drzwi i klucz z nowym numerem oddał odźwiernemu pałacu, aby nowej ofierze zaniósł suchego chleba i wody. Gdy kat i jego parobcy obowiązku swego dopenili, odeszli wszyscy ciągle nikczemnie dowcipkując do chat swoich znajdujących się tuż zewnątrz murów.
Ciemna noc zaległa w Santa-Madre i na ulicach. Zimny Wiatr sprowadził za sobą grube krople deszczu, czarne chmury pędziły po nocnem niebie i zupełnie zakryły kiedyindziej jasno świecący księżyc, który Hiszpanie wolą niż słońce. Tak burzliwa i nieprzyjemna noc rzadko kiedy przytrafia się w Madrycie; zdawało się, że niebo gniewa się na to co się tam działo.
Północ od dawna już przeszła; na opustoszałych ulicach rzadko już tylko postrzegano opóźnionego przechodnia, w brunatną burkę lub płaszcz otulonego, który wyszedł z kawiarni i spiesznie dążył do mieszkania, smagany deszczem i przy gasnącem od wiatru skąpem świetle latarni.
Ponura ciemność zaległa ulicę Foburgo, a nocni marzyciele unikali jej teraz tembardziej, że wiatr gwizdał na rogach domów i wył w leżącym po za murami klasztorze. Kroplisty deszcz bił w okna, wściekle poruszał zasłonami z drzewa lub słomianych plecionek, któremi okna niektórych domów były zasłonione.
Tuż pod murem klasztornym przesuwały się dwie czarnymi płaszczami okryte postaci; idąca przodem nie zważała wcale na deszcz i burzę, ale druga gwałtownie się wstrząsała — gorąca hiszpańska krew podwójnie czuje takie niezwykłe zimno.
— Czy wiesz na pewno, że Topete już na nas czeka? cicho powiedział idący na przedzie do zdążającego tuż za nim drugiego.
— Kiedyśmy się obaj przemykali przez plac Pedro, Topete aby liczba nie uderzała w oczy, udał się drogą przez Puerra del Sol.
Obaj więc pod zasłoną ciemnej nocy, w której zaledwie o trzy kroki widzieć można było człowieka, szli dalej pod murem — zbliżyli się do zabudowania zagłębionej bramy.
— Kto idzie? — zawołał pierwszy z nich pół głosem, bo zdało mu się, że z tego zabudowania wyjrzała czyjaś głowa.
— Pst, massa książę, Hektor tu być! Ostrożnie i cicho, mnich od bramy dopiero wychodził na dwór! — szepnęła czarna głowa.
— Wybornie, Hektor Topetego stoi na czatach! — półgłosem rzekł Franciszek Serrano, bo on to był pierwszym z dwóch otulonych płaszczami.
— I gdzież się podział braciszek odźwierny?
— Do swojej izby poszedł spać! odpowiedział murzyn, bardzo zadowolony, że go użyto do nocnej przygody, bo pamiętał zawsze o ważnej nocy, w której wraz z gwardzistami królowej na niebezpieczeństwo był narażony.
— Więc twój pan ciebie tu na czatach postawił? cicho rzekł drugi, podsuwając się ku Hektorowi, ale idąc tuż za Franciszkiem.
— Na czatach, massa Prim, które wszystko słyszą i widzą.
Don Juan mimowolnie roześmiał sią, bo i jemu obecna wyprawa szczególniejsze sprawiała zadowolenie, gdyż Prim właśnie należał do rzędu ludzi, którzy im więcej widzą nastręczających się trudności i niebezpieczeństw, tem większą maja ochotę do awantur. Poklepał wiec po ramieniu wiernego murzyna, którego wraz z Serraną chętnie widział, i zapytał:
— Czy dawno tu już jesteś, Hektorze.
— Od kwadransa — tu na zewnątrz nic nie było do widzenia.
Serrano po cichu zawołał Prima.
— Tam przy bocznym murze stoi Topete, — szepnął Franciszek: — śpieszy, noc jakby umyślnie sprzyja naszemu przedsięwzięciu.
Wnet powitali się trzej przyjaciele.
— Oto sznurowa drabina, oto kneble, powiedział Topete. I rozłożył pod murem przyniesione przedmioty. Sztylet ma każdy z nas za pasem, a zatem nie odkładajmy... Ale Jeszcze coś: zdaje mi się, że gdy szukałem najwygodniejszego miejsca w murze, ktoś mi niby chciał pokazać drogę i niby jakiś człowiek przesuwał się w tem miejscu w klasztornym brodzie.
— To zapewne jakiś rozkochany mnich, który za długo siedział u swojej signory, mniemał Prim: zawsze jednak bądźmy ostrożni. Czy potem nic nie słyszałeś?
— Nic nie słyszałem ani widziałem, ale któż z was panowie wstennie pierwszy? spytał Topete, z łatwością przymocowawszy do wierzchołka muru sznurowa drabinę znajdującemu się na niej hakami,.
— Czyż się jeszcze potrzebujesz pytać? Wiesz, że los wybrał na to Serranę i mnie. Ty pozostaniesz tutaj; za danym znakiem pośpieszysz nam na pomoc, przyjmiesz Henrykę, i postarasz się, aby nam nikt nie przeszkadzał! mówił cicho Prim do herkulesowej postaci przyjaciela, który miał wielką ochotę spróbować swoich sił na drzwiach i katach Santa-Madre.
Tymczasem Franciszek Serrano wszedł był na mur po mocnej, wybornej drabinie — gdy zbliżył głowę do wierzchu i chciał zajrzeć w ogród klasztorny, na dole jakiś człowiek skoczył w krzaki; musiał słyszeć rozmowę trzech przyjaciół, a Serrano nie mógł wśród ciemności dostrzedz, słyszał tylko, że ktoś przebiegł, ale nie zważał na to.
Usiadł na murze i czekał na Prima, aby potem drabinę przerzucić na drugą stronę.
— Dobrego powodzenia! szepnął Don Juan, dostawszy się do Franciszka; a teraz spuśćmy się do osławionego ogrodu Santa-Madre.
Obaj przyjaciele bez trudu dostali się na miękką, wilgotną ziemię.
Prim ani licząc na to, miał dzisiaj sposobność otrzymać od króla niektóre poufne wiadomości o inkwizycji; szedł więc ostrożnie pomiędzy krzakami tudzież między pniami i migdałowemi drzewami, a Franciszek za nim, trzymając gotowe kneble.
Zbliżyli się do szerokich kamiennych stopni, prowadzących do wejścia pałacu. Drzwi środkowe, które jak wiemy — przez ciemne krużganki wiodły do pokoju ojców, były jeszcze otwarte, ojcowie zatem byli jeszcze zgromadzeni. Ostrożnie i po cichu Prim uchylił czarne drzwi, ale w tej chwili pochwyciła go czyjaś pięść...
Ciemność i niespodziany nagły napad sprawiły, że zawsze na wszystko gotowy, odważny towarzysz broni Serrany szybko i ostrożnie cofnął się krokiem w tył, czuł na swojem gardle pięść niewidzialnego nieprzyjaciela.
— Oho! szepnął, i nie tracąc chwili rzucił się na stojącego za drzwiami.
Serrano spostrzegł, że Prim stacza bójkę, szybko więc zrzucił płaszcz, aby mieć wolne ręce — lecz gdy chciał przyjacielowi przyjść z pomocą, ten już tak mocno ścisnął napastnika i tak mu szczelnie zamknął usta, że Franciszkowi pozostało tylko włożyć mu kneble w usta a potem związać ręce i nogi.
— To odźwierny, szepnął Prim; przedewszystkiem musimy odebrać mu klucze.
Przerażony braciszek klucznik, który chwytając wchodzącego, nie spodziewał się wcale, aby to był obcy przybysz, bo do klasztoru nikt się nie mógł dostać, w bramie nie zameldowawszy się, ujrzał się nagle pokonanym przez dwóch obcych ludzi, których wspólnym siłom podołać nie mógł, a teraz jeszcze knebel, który mu Serrano w usta włożył, nie pozwolił mu wołać.
Wściekle przewracając oczyma, musiał patrzeć, jak mu nieznajomi zabierali klucze, jak go zanieśli za filajr, a potem napalili skrytą latarkę, za pomocą której wkrótce znaleźli drogę do piwnic.
Nie ulegało wątpliwości, że Henrykę zaprowadzono do tych podziemnych cel; więc ostrożnie dostali się przyświecając sobie do wilgotnych piwnic w Santa-Madre.
Gdy pomocnicy kata złożyli nieszczęśliwą kobietę na zgniłej słomie, odeszli. Henryka po straszliwej przygodzie nakoniec odetchnęła i przyszła do siebie — była sama, była uwolniona od towarzystwa tych gburów; potem klękła i modliła się, pozostając długo na wilgotnej podłodze swojego żadnem światłem nierozwidnionego więzienia, z rękami w niebo wzniesionemi!
Nagle przeraziły ją tak wzruszającym tonem odmawiane modlitwy, że się zerwała na równe nogi i twarz w obu dłoniach ukryła; ten głos boleści powtarzał się, Henryka zwróciła się w kierunku, z którego pochodził, ale otaczająca ją ciemność i grube mury w koło nie dozwoliły jej iść za tym okropnym jękiem; słyszała tylko wyraźnie, ze wydawała go kobieta, strasznie dręczona.
Ale teraz zdawało się, ze ten wzruszający głos rozlegający się nocą po torturowych izbach w Santa-Madre, wywołał wszystkie duchy umęczonych; bo z góry dało się słyszeć skomlenie, jakie zwykle wydaje konający, z innej strony jakieś rzeżące stękanie wychodzące jakby z gniecionych piersi; tam znowu ozwał się długi, okropny jęk, oddający cały ból aż na śmierć męczonego człowieka...
Henryka oglądała się to tu, to tam, ale w pośród otaczającej ją ciemnej nocy nic nie mogła rozróżnić. Okropne drżenie wstrząsało nią całą, oczy jej wyszły na wierzch, zęby mimowolnie szczękały jak w febrze, wyciągnęła ręce jakby dla obrony, bo jęki słyszane z góry, z dołu, tu i tam, były w stanie przywieść ją do szaleństwa.
Henryka miała słuszność; bo kto był w tych męczeńskich izbach więziony, tego wnet napadły furje obłąkania, wywołanego nieprawdopodobną do opisania okropnością miejsca.
Strwożona, powoli, krok za krokiem przyczołgała się nieszczęśliwa do słomianego legowiska pod ścianą, przycisnęła się do niego i skurczyła na wilgotnej ziemi, — owiewało ją grobowe powietrze, zimny pot występował na czoło, bała się oddychać, a mocno wytężonym wzrokiem patrzała w nieprzeniknioną ciemność, w pośród której ze wszech stron dochodziły ją okropne jęki torturowanych, a na swoje nieszczęście umrzeć nie mogących.
Każda chwila zdawała się jej godziną, rozpacz wstrząsała jej członkami, a śmierć wśród nocy spędzonej w tych izbach męczeńskich byłaby dla niej dobrodziejstwem. Wtem nagle zdało się gorączkowo nasłuchującej, że w dali w podziemnych korytarzach słyszy powolne kroki.
Może to siepacze znowu nadchodzą? Może teraz na nią przyszła kolej cierpieć męki, przy których nieszczęśliwe ofiary takie głosy wydają?
Henryka nie myliła się: kroki zbliżały się do tej części ogromnego sklepienia, w której znajdowała się jej cela; zdało się jej nawet, że przez wąziutką szparę we drzwiach widzi słabe światełko. Henryka mimo wiedzy odmawiała gorącą modlitwę, duszę swoją polecała opiece Najświętszej Panny, modliła się także za utracone dziecię i za Franciszka, którego jednego tylko na tej ziemi kochała, dla którego żyła...
Wtem jakieś przytłumione wołanie jak głos Boga słychać było coraz bliżej i bliżej, poskoczyła, słuchała.
— Henryko, czy jesteś w której z tych cel? zawołał ktoś półgłosem. Henryko daj nam jaki znak!
— Tu, tu, mój Franciszku! zawołała śpiesząc do drzwi, przez które przebijał się teraz jaśniejszy promień światła; uradowana, z mocno bijącem sercem poznała dobrze wołający ją głos, bo była w stanie rozpoznać jego głos wśród tysiąca innych.
Franciszek próbował całej wiązki kluczów, aby otworzyć drzwi oddzielające go od Henryki; nakoniec trafił na właściwy, który się obrócił w zamku, rozwarły się ciężkie więzienne drzwi, i udręczona kobieta, wylewając łzy radości, padła w objęcia Franciszka.
— Nie ma czasu, śpieszcie się! nalegał Prim, chociaż na widok tak wzruszającego powitania i jemu oczy wilgotnieć zaczęły, — nie mamy chwili do stracenia — pomyśl tylko, co będzie jak znajdą odźwiernego! dodał po cichu nagląc znowu połączonych do pośpiechu.
Słowa jego poskutkowały — szedł więc naprzód niosąc ślepą latarkę, za nim śpieszył Franciszek z Henryką przez krużganki sklepienia, z którego jaskiń i coś ciągle jeszcze wychodziły to słabsze, to znowu silniejsze jęki męczonych nieszczęśliwych. Henryka trzymała się jego ręki.
— Nie zapominajmy o tych nieszczęśliwych! ocal ich także, podobnie jak mnie przy pomocy Najświętszej Panny ocaliłeś! wzruszającym głosem prosiła Henryka.
— Nie mogę, chociaż bardzobym tego pragnął, bo ich nie ocalimy, a siebie zgubić możemy. Przez wszystkich świętych, śpieszmy się, prędzej! I Franciszek silniej ujął rękę ukochanej.
Prim śpieszył ze światłem ku schodom.
— Grożą nam największe niebezpieczeństwa; jeżeli tej nocy nie dostaniemy się na wolność, wtedy będziesz zgubiona, mówił Franciszek Henryce i prowadził ją coraz prędzej przez wilgotne krużganki, w których obok izb męczeńskich, znajdowały się cele, czyli dobrze zawarowane więzienia dla nieszczęśliwych ofiar, co się dostały do pałacu Santa-Madre.
Nakoniec dostali się do przestrzeni kolumnowej, do której wchodziło się przez wysokie drzwi.
Prim stał i słuchał, przez ostrożność zgasił światło, i zbliżył się do przejść prowadzących na wyższe piętra. Zdało mu się, że słyszy zbliżające się kroki i głosy.
— Nie ociągajcie się, dalej! szepnął przyjacielowi, stojącemu wraz z ocaloną przy drzwiach wychodowych, ja tu zostanę na straży i dla obrony, aż zmiarkuję, żeście się do muru dostali; nie ociągajcie się!
Franciszek niechętnie pozostawił przyjaciela samego w pałacu grożącym tysiącem niebezpieczeństw, lecz potem powiedział sobie, że przedewszystkiem Henrykę trzeba przeprowadzić w bezpieczne miejsce.
Klucznik leżał jeszcze po za filarami mocno zakneblowany, a całą przestrzeń w koło pokrywała nieprzenikniona ciemność.
Franciszek, prowadząc ukochaną, zbliżył się do wielkich drzwi, otworzył je ostrożnie i po cichu, zimny nocny wiatr owionął go, Henryka stała na stopniach wiodących do klasztornego ogrodu.
Jeszcze kilka minut, a będzie ocalona!
Ciężkie drzwi powoli zamknęły się za nimi, a tymczasem Prim pozostał jeszcze w okropnym pałacu, dla zasłonienia ucieczki i przekonania się, że z wyższych pięter nie grozi rzeczywiście niebezpieczeństwo z powodu zbliżających się kroków.
Serrano trzymał mocno rękę drżącej ze wzruszenia Henryki, bo się ciągle lękał, aby mu jej nie odebrano. Zbiegli szybko po schodach, zimny deszcz zmoczył ich, a lodowata burza wiała bezustannie w ogrodzie ciemną nocą pokrytym. Zdążali po wilgotnych ulicach w stronę wysokiego muru, przy którym stała sznurowa drabina.
Henryka jeszcze nie miała czasu podziękować Franciszkowi za tak niespodziewane ocalenie, dotąd zaledwie mogła uścisnąć jego rękę i szepnąć mu słówko o niewypowiedzianej swojej miłości, bo on ciągle nakłaniał ją do jak największego pośpiechu, a wkrótce mająca być ocaloną musiała mu ulegać, bo poznała nieprzeliczone okropności w Santa-Madre; po za murem łatwiej znajdzie się sposobność na podziękowanie i na wzajemny uścisk gorącej miłości!
Uciekający zbliżali się już ku miejscu, w którem powinna była wisieć sznurowa drabina, ale z powodu ciemności. Serrano nie mógł go poznać z dala, wybrał więc kierunek, w którym wraz z Primem wszedł był do pałacu.
Nakoniec doszedł do muru, ręką po nim macał szukając drabiny, ale zdziwił się, bo dotykał tylko wilgotnego muru a nigdzie drabiny znaleźć nie mógł.
Ze śmiertelną trwogą szukał dalej; nadaremnie przytłumionym głosem przyzywał Topetego! burza i mury nieprzepuszczały jego głosu na zewnątrz, u głośniej wołać nie śmiał, aby się nie zdradzić.
— O jakież zimne powietrze! narzekała Henryka, wśród takiego deszczu i wiatru nieokryta ani płaszczem ani inną zasłoną i orząca od zimna, bo pomocnicy Mutary nie zostawili jej nawet welonu, którym pierwej otulała twarz i szyję.
Franciszek spostrzegli, ze zziębnięta Henryka nie ma żadnej obrony od zimnego deszczu — chciał jej dać swój płaszcz i dlatego sięgnął do swoich ramion — ale teraz dopiero przypomniał sobie, że z obawy, aby mu w ruchach nie przeszkadzał, zrzucił go był w ogrodzie przed drzwiami pałacu.
A jednak trzeba było koniecznie okryć Henrykę, bo dłużej tak czekać nie mogła na wynalezienie drabiny, gdyż cała się trzęsła
— Postój przez chwilę tuż pod murem, rzekł przejęty i obawą współczuciem, ja pobiegnie na powrót ku schodom i przyniosę ci mój płaszcz a zarazem zawołam Prima, bo on tam dłużej czekać nie powinien.
Gdy dwaj przyjaciele przedtem dostali się do pałacu i nakoniec znaleźli piwniczne cele wcisnęła się za nimi powoli i zdradziecko jak kot jakaś czarna postać. Człowiek ten w długim płaszczu, podobnie jak Franciszek, w spiczastym hiszpańskim kapeluszu, niezmiernie bacznie i z wielkiem zajęciem przypatrywał się tajemnym czynom obu szlachciców, słuchał gdy zniknęli we wnętrzu domu, i szatańska rozkosz zabłysła mu na twarzy, gdy usłyszał, że Serrano i Prim zdobyli klucze!
— Coby to było, gdybyś teraz na trwogę uderzył? mruknął przekonany o swojej przewadze. Obaj byliby zgubieni w przypadku gdyby nie tak łatwo mogli się z powrotem wydostać chociaż królowa szalenie kocha pięknego księcia de la Torre... Nie, Józefie! byłby to głupi pośpiech! Nietylko musisz tych złodziejów Henryki zapakować do tej mysiej jamy, ale także i gołąbkę zdobyć dla siebie, — nic nadto łatwiejszego! Niech ci zacni panowie własną skórą przypłacą, me darmo śledziłem ich postępowanie.
— A teraz prędko do roboty.
Gdy Józef ostrożnie wielkie drzwi otworzył i po ginących w dali krokach obu szlachciców poznał, że uwolnią Henrykę — namyślał się w jaki sposób najlepiej plany swoje do skutku doprowadzi.
Tryumfujący uśmiech rozjaśnił jego blade, rudobrode oblicze: powziął dobrą myśl! Szybko i bez szelestu pośpieszył do muru, łatwo znalazł miejsce, przez które Franciszek i Juan dostali się do ogrodu, a drabina stanowiąca dla nich jedyną drogę do odwrotu, wisiała jeszcze na swojem miejscu!
Korzystając z wycia burzy, która nie dozwalała, aby Topete usłyszał co się dzieje, chytry Józef za pomocą gałęzi wyjął z muru oba żelazne haki, a drabina opadła na ręce trzymającego ją i szyderczo śmiejącego się szatana, który tym sposobem obu szlachcicom i pięknej nienawidzonej, chociaż pożądanej Henryce przeciął odwrót! Spieszył ze swoim ciężarem po cichu w pobliżu muru, i szukał dalej innego miejsca w którem mógłby znowu przytwierdzić drabinę i dostać się na ulicę Foburgo, tak aby go nie spostrzegł Topete, stojący w rogu klasztornego muru.
Drugą część jego wybornego planu, stanowiło dostanie Henryki w moc swoją.
Ale gdy właśnie chciał zawiesić drabinę na murze niedaleko bramy, nagle i zawczasu jeszcze przypomniał sobie, że w pobliżu bramy stoi na straży murzyn Topetego i w każdym razie go przywoła, albo się do niego zbliży, skoro on na mur wejdzie! Musiał więc szukać lepszego, pewniejszego punktu, ale Józef nigdy się nie kłopotał, skoro chodziło o spełnienie złej myśli.
Szybko więc zaniósł drabinę w krzaki i tak ją zręcznie rzucił w ich środek, że i w biały dzień nawet trudnoby ją było tam dostrzedz, a tem trudniej wśród ciemnej burzowej nocy.
Potem ciągle ostrożnie nasłuchując, posunął się o kilka kroków ku kolumnowemu przejściu, a następnie ku okratowanym oknom dolnych cel, w których mieszkali bracia gospodarze i braciszek odźwierny.
Józef widocznie znał dobrze położeniu i urządzenie tych izb. Słuchał więc po cichu pod oknami, ostrożnie wyciągnął szyję, aby zajrzeć do wnętrza cel, i przekonał się, ze w pierwszej dolnej od wejścia, odźwierny leżał na łóżku i mocno zasypiał, o czum go przekonała zagaszona mała lampa, której używał każdy brat udając się na północną mszę i wracając do cel.
Józef podsunął się pod zawsze otwarte wejściu do klasztoru. Mnisi nie bali się zrabowania skarbów, których nie mieli, a prócz tego wiedzieli, ze silna brama w murze jest zawsze bezpiecznie zamknięta.
Podsuwający się w tej chwili dowiódł im, że było co w klasztorze do skradzenia, i że mur nie jest jeszcze dosyć wysoki, iżby się na jego bramę spuszczać można było!
Po ciemnych korytarzach klasztornego zabudowania burza wyła głośno i złowrogo; w pośrod więc tego łoskotu mógł spokojnie zbliżyć się po flizach do celi brata odźwiernego.
Szybko dostał się do drzwi, schylił się, odźwierny był je przymknął! Ale przy drzwiach tych cel nie było zamków, lecz tylko guzik, za pomocą którego można je było zamykać za sobą i odmykać.
Józef czekał chwili, w której burza gwałtownie zahuczy, aby korzystając z szelestu otworzyć swobodniej drzwi zaskrzypieć mogące. Dobrze wyrachował, bo przy odmykaniu dał się słyszeć pisk i skrzyp, aż przestraszonemu Józefowi włosy powstały na głowie. Wściekły, zacisnął zęby, bo ten odgłos obudził braciszka odźwiernego, który usiadł na swojem twardem posłaniu, stojącem pod ścianą celi, i spojrzał ku wejściu.
— Niegodziwa noc! mruknął, gdy Józef znowu prędko nieco drzwi przymknął, a zatem on nic widzieć nie mógł. Ale przebiegły wykonawca swoich czarnych zamiarów tylko o tyle je przymknął, aby potem gdy się braciszek odźwierny na drugi bok przewróci dla dalszego snu, mógł je bez hałasu znowu otworzyć.
Józef czekał niecierpliwie, aż odźwierny przechowujący klucz od bramy znowu wulgarnie i mocno zacznie oddychać; potem powoli i ostrożnie tak otworzył drzwi, iż mógł wejść do celi. W koło niego tak było ciemno, iż wciskający się zaledwie zdołał rozróżnić dokładnie łoże i postać śpiącego mnicha.
Gdzie odźwierny chował klucze? To pytanie zajmowało teraz Józefa, z wytężonym wzrokiem rozpatrującego się po celi.
Gdyby się braciszek nagle przebudził, gdyby się obrócił i spostrzegł go na środku celi!
Mimo to zdobycie klucza było rzeczą tak ważną, a Józef tak zgrabny i zwinny, że pewien był, iż mu się uda spełnienie tego złodziejstwa.
Lecz nadaremnie błyszczącem, wybornem okiem rozglądał się po małej celce, szukając pożądanego przedmiotu: nigdzie nie mógł znaleźć zapewne niemałego klucza!
Nagle na twarzy Józefa zabłysło zadowolenie. „Mnich ma klucz pod głową“, powiedział sobie, i nie tracąc czasu, aby się sam nie przeląkł tak śmiałego kroku, zbliżył się do łóżka odźwiernego, aby wsunąć rękę pomiędzy twarde poduszki, na których spoczywała głowa śpiącego.
— To będzie znowu arcydzieło, mistrzowska sztuka! mówił sam do siebie, przystępując cicho i powoli do poduszek i podnosząc rękę.
Powoli i zgrabnie wsunął miękkie palce pomiędzy drzewo i twarde poduszki — powoli szukające palce wciskały się się coraz dalej... śpiący mnich poruszył się — Józef skurczył się, ale ręką ani drgnął! Gdyby odźwierny leżąc był pochwycił ledwie oddychającego Józefa — kto wie czyby tego śmiercią nie przypłacił...
Lecz hrabiowskiemu bratu Franciszka szczęście sprzyjało we wszystkich jego zamiarach.
Braciszek odźwierny zaraz potem zasnął snem mocnym i spokojnym.
Palce Józefa ostrożnie posunęły się naprzód — nagle zadrżał radośnie — dotknął zimnego żelaza upragnionego klucza!
Chodziło teraz o to, jak wciągnąć klucz z pod poduszek mocno do drzewa przylegających? Potrzeba było na to przezorności, wytrwałości i zręczności Józefa, aby wykonać to arcydzieło biegłości w palcach. Powoli ujął ręką za ucho klucza i przyciągał go ku sobie.
Czas naglił — jeżeli Franciszek i Prim już z podziemi powrócił i on się z nimi spotka w klasztornym ogrodzie. Ale i na ten przypadek Józef był należycie przygotowany: nie mogli oni już uprowadzić Henryki, bo z pułapki wymknąć się nie mieli którędy!
Nakoniec ręka z kluczem zbliżyła się ku końcowi poduszki i w tejże chwili trzymał go w garści tryumfujący Józef. Powoli posunął się ku drzwiom, które był uchylił, wyskoczył na korytarz, ale pierwej bez łoskotu zamknął drzwi za sobą, tak aby chłodny wiatr nie obudził mnicha: wreszcie podsłuchując pośpieszył ku wyjściu, a stamtąd do ogrodu. Ciemności i szum burzy tłumiły jego szybkie kroki: pomiędzy krzakami zbliżył się do miejsca muru, z którego usunął sznurowana drabinę, i przyglądając się wszystkiemu swojem błyszczącem okiem, stanął ostrożnie na czatach.
Gdy Franciszek opuścił Henrykę, aby przywołać Prima i przynieść płaszcz, ona, trwożona i drżąca stała czekając tuż pod murem; od czasu jak w piwnicznych sklepieniach słyszała straszliwe jęki i narzekania, zupełnie straciła odwagę — ciemność panowała wszędzie.
Nagle zdało się jej, że Franciszek wraca, miał płaszcz zwinięty, ale ku zdumieniu Henryki, przychodził bez Prima.
Zbliżył się do niej szybko i rzekł nalegając, ale bardzo cicho:
— Chodź tutaj za mną!
Drżąca widziała zdziwiona, że Franciszek nie okrywszy jej przyniesionym płaszczem szybko naprzód wzdłuż muru podążał — ale powiedziała sobie, że z powodu spiesznej ucieczki zapomniał włożyć na nią chroniącego od zimna okrycia.
— Czy znalazłeś drabinę? — spytała nakoniec z cicha.
— Już nie potrzebna, chodź za mną — mam. klucz od bramy! — szeptem odpowiedział idący naprzód.
Henryka na chwilę zatrzymała się — zdało się jej, że przemawiający do niej głos, jakkolwiek stłumiony, nie należy do Franciszka — a jednak to musiał być on.
— Ale gdzie jest twój przyjaciel Don Juan? — spytała.
— Dostanie się za mur po drabinie.
Henryka jakkolwiek bliska upragnionego oswobodzenia, zatrzymała się jednak słysząc te słowa swojego przewodnika; usiłowała mimo panującej ciemności, rozpoznać szybko przesuwającą się przed nią jego postać; jakiś dziwny domysł, może wywołany tonem głosu, przejmował ją i strachem napełniał, odkąd zdawało się jej, że słyszy głos Franciszka i widzi jego postać tak podobną do głosu i postaci brata.
— Franciszku, szepnęła zatrzymując się — nim dalej pójdę, muszę cię pierwej widzieć!
Przyszli tuż pod bramę.
— Prędko na ulicy obaczysz mnie i uściskasz! — spiesznie odpowiedział, wkładając powoli i zgrabnie klucz w stary wielki zamek mocnych drzwi. Podczas gdy go obracał, Henryka dręczona niepewnością i zdecydowana przystąpiła ku niemu, jej drżąca ręka szybko sięgnęła do jego kapelusza, który mu śmiałym ruchem zerwała z głowy właśnie w chwili gdy się drzwi obróciły na zawiasach.
Z ust Henryki wybiegł krzyk okropnej trwogi, gdy nagle poznała zanoszącą się od śmiechu twarz i rude włosy Józefa; kolana się pod nią uginały, szeroko rozwarte oczy osłupiały, jakby ją uwodziła jaka piekielna mara, bo niegodziwiec, silnie ją schwyciwszy, z uśmiechniętą miną, chciał ją teraz przez otwór na ulicę wyprowadzić! Spodziewał się, że z ukochaną swego brata, która nie mogła się doczekać za murami klasztornymi nie tak prędko zdoła poznać zdrajcę, że pierwej przesunie się z nią obok murzyna; chodziło mu teraz jedynie o pośpiech i odwagę. Ale krzyk Henryki zwrócił nietylko uwagę Hektora, lecz zapewne doszedł Franciszka i Prima; nie udało mu się zatem porwać w tej chwili szybko pożądaną, a przytem mógł się napewno dostać w ręce swoich nieprzyjaciół, którzy teraz byliby z nim na zawsze skończyli.
Wszystkie te myśli przebiegły po główne prędko decydującego się Józefa. Zrzucił płaszcz, oburącz pochwycił gwałtownie opierającą się Henrykę i podniósł ją, pragnąc w ten sposób przenieść na ulicę Foburgo. Wśród ciemności nieprzyjaciele mogli go nie dostrzedz.
Strwożona Henryka uczuła, że ją prześladowca porwał, siłą nadaremnie walczyła przeciw Józefowi, który głowę jej na swej piersi złożył i tym sposobem dostał się do wyjścia.
Hektor mimo burzy usłyszał krzyk, a woląc biegać tu i tam z powodu zimna, pośpieszył do głębokiego obudowania bramy, którą niespodziewanie znalazł otwartą. Mniemał, że któryś z przyjaciół jego pana zdobył klucz i z uratowanym ciężarem wybiegł na ulicę, owszem nawet chciał unoszącemu przyjść w pomoc i zanieść mu płaszcz, gdy wtem usłyszał błagania nieszczęśliwej kobiety.
Wkrótce napotkał Józefa, ale przestraszony cofnął się, bo mniemany umarły w pośród tej okropnej nocy stanął z nim oko w oko; miał wrażenie, że ten ohydny zdrajca powstał z grobu, aby znowu odegnać od jego panów ich upragnioną zdobycz.
Hektor trzymał w ręku szpady, które jego panowie zostawili mu, aby w przejściu przez mur nie przeszkadzały; bez namysłu zatem wydobył jedną z nich i natarł na Józefa.
Ten okropnie zaklął, postawił na ziemi swą zdobycz ale w lewej ręce tak mocno trzymał jej suknię, że się mu żadną miarą wyrwać nie mogła, prawą zaś także sięgnął po szpadę.
Teraz nastąpił przerażający koncert szczęku broni mieszanego z wyciem burzy, tak, że bez ratunku będącą Henryka padła na kolana i modliła się.
Walczący ciągle trzymał ją mocno za suknię; wtem usłyszawszy zbliżające się głosy, zapewne Prima i Serrany, tak silnie natarł na niewprawnego murzyna, który sądził, iż walczy z duchem, że ten z jękiem upadł na Józefa, czując głęboką, śmiertelną ranę w ciele.
W tej chwili broniący się puścił Henrykę. Z okrzykiem radości i bez namysłu, pomimo ciemności pobiegła natychmiast w ulicę Foburgo.
Józef z trudnością odrzucił od siebie padającego nań olbrzymiego murzyna, potem spostrzegł, iż z klasztornego ogrodu zbliżają się szybko ku otwartej bramie postacie Prima i Serrany.
— Przekleństwo! ona mi się wymknęła, ale jeszcze ją pochwycę! zawołał ze złością zgrzytając zębami, i ruszył w kierunku, w którym tylko co Henryka uciekła.
Hałas, łoskot kroków po flizach, a także i szczęk broni, obudziły braciszka odźwiernego i kilku innych mnichów, którzy rozmarzeni i drżący od zimna wyszli na dziedziniec klasztorny. Widzieli oni jeszcze Prima i Serranę, których z powodu ciemności nie mogli rozpoznać, jak przez otwarte drzwi wychodzili na ulicę, i przeżegnali się, gdy usłyszeli huk trzech jeden po drugim strzałów.
Franciszek, Topete, który szybko nadbiegł, i Prim, posłali swoje kule za uciekającym z niesłychaną szybkością nieprzyjacielem ich sprawy, którego nazwiska jeszcze nie wiedzieli; pochylili się nad zranionym murzynem i wyciągnęli go z obrębu bramy, którą braciszek odźwierny, ze strachu ani słowa wymówić niezdolny, szybko znowu zatrzasnął na zamek.
Franciszek i Topete pochylili się nad murzynem.
— Kto napadł na ciebie? ciekawie zapytali żądając wyjaśnienia, a Prim tymczasem pozbierał szpady. Gdzie jest donna, którą chcieliśmy uratować? gdzie Henryka, która niedawno tyła z nami, a teraz nagle znikła bez śladu?
Hektor ręką wskazał w stronę ulicy, którą uszła Henryka i którą Józef pośpieszył za nią.
— Co, ona przed tym obcym uciekła? zawołał zdziwiony Franciszek; potem nagle przeczuwając co zaszło, zapytał:
— Jeżeli poznałeś tego obcego, to powiedz nam jego imię?
— Józef, wyjąkał murzyn i krwią zafarbował ulicę.
Trzej rycerze spojrzeli po sobie zdumieni; zdawało się, że każdy z nich nic nie mówiąc święcie poprzysiągł, iż człowieka, który im przygotował nowe nieszczęście, za pierwszem spotkaniem niezawodnie ukarze śmiercią.
Topete z prawdziwie głęboką boleścią spojrzał na Hektora, który padł dzisiaj ofiarą tego niegodziwca i właśnie w tej chwili ostatnie wydał tchnienie.
Ale Franciszek zaledwie doznawszy chwilowej rozkoszy oglądania swojej Henryki, znowu został z nią rozłączony! Dręczyła go przytem obawa, aby Józef nie dopędził uciekającej bez celu, jak też przekonanie, że teraz na wieki rozstać się musi z Henryką i swem dzieckiem, że ich na wieki utrącą...
Podczas gdy nasi trzej rycerze wkrótce potem czekali na szarzejący poranek, aby zabitego Hektora mogli przenieść do pałacu Topetego, Henryka ujrzawszy się nakoniec wyswobodzoną od wstrzymującej ją silnej pięści Józefa, uciekła wśród ciemności, bez celu i nadziei znalezienia gdziekolwiek przytułku. Musiała się ukrywać, bo inaczej dostałaby się w ręce akwizycji i naraziła na najokropniejsze męki, bo królowa obwiniła ją o zabójstwo własnego dziecka.
Furje trwogi i zwątpienia gnały nieszczęśliwą, która nakoniec nieomylona zmysłem widzenia, słyszała i widziała obejrzawszy się, goniącą za nią postać Józefa. Wyczerpując wszystkie siły, pędziła przez okryte nocą ulice, przez Plac Pedro, przez ulicę Toledo, potem przez inne puste place i uliczki zamieszkane przez nierząd i zbrodnię, nakoniec dostała się na plac Bermudez. Bez tchu, z rozpuszczonym włosem, nic nie słysząc ani widząc, dążyła dalej. Już tylko kilka kroków przedzielało Józefa od niej, już się cieszył, że tak łatwo umknął przed prześladowcami, a pożądaną za kilka chwil znowu pochwyci, już drżące usta Henryki wydały przerażający krzyk, który się głośno rozległ wśród nocy — wtem nieszczęśliwa nagle znikła z przed oczu Józefa szukających jej z wytężeniem, i nigdzie jej znaleźć nie można było.
Józef z szeroko rozwartemi oczyma stanął nad brzegiem szumiącego Manzanaresu.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: George Füllborn i tłumacza: anonimowy.