<<< Dane tekstu >>>
Autor George Füllborn
Tytuł Izabella królowa Hiszpanii
Podtytuł Powieść historyczna
Wydawca Wydaw. "Powieść Zeszytowa"
Data wyd. 1939
Druk Drukarnia "Feniks"
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Isabella, Spaniens verjagte Königin oder Die Geheimnisse des Hofes von Madrid
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział XXIX.
EL NUDO ESCURRIDIZO.

Dwa lata upłynęło od powyżej opowiedzianych wypadków.
Zanim powrócimy na dwór, dla przypatrzenia się zmianom i następstwom owej okropnej nocy, i zanim się przekonamy czy i jakim sposobem Henryka uszła prześladowań ścigającego ją szatana, musimy czytelnika naszego poznajomić z kilku nowemi osobami, w dalszym biegu wypadków znaczenie mającemi.
Prawie o milę od Madrytu, tam gdzie bukowe i kasztanowe lasy bujnym gąszczem rozciągają się aż do równiny Sierra Guadarrama, leżą na brzegu lasu zapadłe, opuszczone zwaliska. Sądząc po ich rozległości, zapewne w dawnych wiekach było to zamczysko z wielu bocznemi domami; dowodzą tego potężne reszty ścian, zgruchotane filary i dziko w wysokich kupach leżące gruzy. W zeszłych wiekach istniały najdziwniejsze rozmaitego rodzaju wieści o początku tego odległego zamczyska i o jego upadku; nas obchodzić będzie tylko jedno mniemanie, iż ten maurytański zamek dawniej niż przed wiekiem zostawał w posiadaniu niejakiego hrabiego Teby, granda z najdawniejszych rodzin hiszpańskich, który za jakąś złą usługę, tak na siebie ściągnął gniew króla, że z kraju umykać musiał, a zamek jego wraz ze wszystkiemi budowlami i domami, działami i burzącemi machinami zniszczony został.
Zwaliska tej starożytnej budowli w maurytańskim stylu odtąd służyły za bezpieczne schronienie nocnym ptakom, żebrakom, cyganom i złoczyńcom.
Lecz w ostatnich latach unikano rozległych, złowrogich murów, ponieważ szeroko i daleko rozniosła się wieść, że tam goszczą nieczyste duchy.
Nadchodzi wieczór, dwaj jezdni pędzą właśnie po wąskiej, ze wzgórza na dolinę wiodącej ścieżce, i zbliżają się ku gęsto ocienionemu brzegowi lasu, przy którym w niewielkiej odległości wznoszą się zwaliska zamku Teba. Powstrzymują bieg koni, aby nie prędzej zdążyć do owych zwalisk, aż za nadejściem nocy.
Jeden z dwóch jeźdźców ma na twarzy czarną maskę, nosi spiczasty kapelusz hiszpański z małą czarną opaską, bogato haftowany półpłaszczyk i ozdobne rękawiczki na niewielkiej ręce, w której lekko i z wdziękiem trzyma wodze swojego andaluza.
Jadący za nim towarzysz, który widocznie ma dla niego największe uszanowanie, ale nadto ma obowiązek torować drogę, nie ma maski, lecz również małą, czarną opaskę na hiszpańskim kapeluszu, która bynajmniej nie bije w oczy, bo Hiszpan zawsze lubi stroić się ee wszelkiego rodzaju szarfy i wstążki. Ma on na sobie haftowany, czarny półpłaszczyk aksamitny i takież krótkie spodnie, przy kolanach także czarną opaską przymocowane. Na małej, kształtnej ręce ma czarne rękawiczki, siedzi na czarnym, dumnym arabie, słowem wygląda tak, że go słusznie czarnym jeźdźcem nazwać można.
Drzewa rzucają cień coraz dłuższy i ciemniejszy, a nagle, zaledwie tarcza słoneczna dosięgła horyzontu, jawi się w górze księżycowa szyba i swoje łagodne ułudne światło miękko jak czarowną tkankę roztacza po wzgórzach i dolinach krajobrazu. Srebrzystemi nićmi obleka on błonia i przyćmionym połyskiem powłóczy brzeg lasu i stare, wypróchniałe pni kasztanów.
Tajemniczy to, ale zarazem nadzwyczaj przyjemny widok, kiedy dwóch jeźdźców raz w cieniu drzew, drugi raz przy świetle księżyca, pomyka na pięknie zbudowanych, parskających rumakach, silną ręką powstrzymywanych. Dodajmy do tego widne w dali, przy niepewnem świetle, części zwalisk Teby i inne zębate powyłupywane mury.
Obaj jeźdźcy skierowali swoje konie wprost do tych murów, i zdawało się, że sprowadza ich tam jakiś cel tajemniczy.
— Spojrzyj-no tam, hrabio Munosina, przemówił jadący przodem don, bo obaj byli nimi bez wątpienia: wszak to jakieś dziecko, jakaś ludzka istota, stoi tam skulona w pobliżu drugiego muru?
— Przebacz, szlachetny panie, odpowiedział drugi jeździec, tylko co hrabią Munosiną nazwany: zdaje mi się, że to skrzywiona, skarłowaciała palma, która stąd widziana, wygląda zupełnie jak skulony człowiek!
— Podejdźmy bliżej, wszak z drogi nie zboczymy! Zawsze jeździliśmy przez las do zwalisk Teby i nie mieliśmy nigdy sposobności przypatrzyć się zjawiskom z tej strony, ale nie dowierzam zupełnie twoim słowom, hrabio Munosina.
To co obaj jeźdźcy spostrzegli w pobliżu muru oświetlonego niepewnym blaskiem księżyca, rzeczywiście w takiej odległości dziwne wywierało wrażenie.
Kto się zbliżał do zwalisk Teby, napotykał najprzód kupę olbrzymich kamieni, słupów, kamiennych stopni, wysoko w pośród gruzów i wapna nagromadzonych.
Tę pustą kupę w jednem miejscu zasłaniał wyższy, to znowu dalej rozszarpany mur niezwykłej grubości, na którym można jeszcze było dostrzedz ślady bogatych sztukaterji, przy oknach i drzwiach wchodowych.
W wielkiej odległości od tej pierwszej części zwalisk, znajdowano olbrzymie szczątki starego maurytańskiego zamku. W wielu jeszcze miejscach trzymały się ściany na dwadzieścia stóp wysokie, u góry zębate i poszczerbione, nietylko przez burzące machiny, ale nadto nadwyrężone zębem czasu, który wszystko pochłania. Ale tych głównych podstaw olbrzymiego zamku, składających się z razem spojonych ogromnych kamieni, ów niezmordowany ząb mimo swojej potęgi skruszyć nie mógł, bo mu się oparły, i wprawdzie u góry pokruszone i gruzem pokryte, wznosiły się w swojej siwej barwie niezmienne, w pośród nocy, jak niewzruszone dzieło wymarłej generacji. Filary frontowego budynku wraz ze swojemi ostrołukami padły i zaległy wejście tak, że przez nie nikt do zburzonych wewnętrznych zwalisk dostać się nie mógł.
Uszedłszy przy tych długich, pustych murach jakie tysiąc kroków, przybywało się do zawalonych bocznych wież, trudnych już teraz do rozpoznania, bo one jako dumne dźwignie chorągwi i herbów, do szczętu były zniszczone, i od wielu, wielu wieków stanowiły chaos kamieni, schodów, ścian i łuków, w którym węże i jaszczurki miały swoje kryjówki w którego wilgotnym cieniu rozkoszowało się wszelkie pełzające robactwo.
Tuż pod tym pustym, prawie jak dom wysokim murem, stał ów niski skurczony cień, który hrabia Munosina przy bladem świetle księżyca wziął za karłowatą palmę.
Obaj jeźdźcy zbliżając się do szerokich i długich zwalisk, nieprzerwanie mierzyli wzrokiem ów dziwny, niski cień; a jadący przodem, ów który był w masce i którego towarzysz nazwał „szlachetnym panem“, nie mógł sobie przypomnieć, aby go kiedykolwiek widział, chociaż znał dobrze każdą wystającą część, każdy pogruchotany filar zwalisk Teby.
Z nagła ten niski cień zaczął się poruszać, wyprostowywać i wreszcie znikł z oczu obu jeźdźców, tak niespodzianie, szybko i przebiegle, jakby się pod ziemię zapadł.
— Przez wszystkich świętych! to jakaś nieczysta sprawa! zawołał zamaskowany jeździec; dał ostrogę dziko wspinającemu się koniowi i poskoczył ku części wysokiego muru, w której tak nagle znikł mały, niski cień.
Nic nie wskazywało, aby w wysokiej kupie kamieni mógł się znajdować otwór, w który wślizgnął się ów cień; nigdzie nie można było dopatrzyć jego śladu, chociaż także i hrabia Munosina nadbiegł szybko, szukając kryjówki w słabo oświetlonych zwaliskach.
— Rzecz niepojęta! mruczał wracając na miejsce w którem stał cień.
W tej chwili w pośród nocy księżycowej jakiś na pozór wiekowy człowiek wystąpił z pobliskiego zagłębienia w murze, otwierając znajdujące się tam drzwi, w pośród zwalisk zaledwie dające się dostrzedz. Musiał on już znać obu jeźdźców, chociaż ci go jeszcze nie spostrzegli, bo szybko ku nim podszedł dla potrzymania im koni i przywitania ich głębokim ukłonem, zdejmując swój spiczasty hiszpański kapelusz z czarną opaską.
— Niech Najświętsza Panna będzie z wami dostojny panie, i z wami także, panie hrabio! rzekł pokornie.
Był to zaledwie czterdziesto-letni człowiek, ale można go było uważać najmniej za sześćdziesięcio-letniego. Chodzi zgarbiony i uszedłszy kilka kroków gwałtownie kaszle. Pełne zmarszczek oblicze jego ma siwo-żółtą barwę, usta ma blade, włosy po części białe; tylko żywe oczy dowodzą, że wewnątrz człowiek ten młodszym jest niż się na pozór wydaje. Ręce ma długie i niezgrabne.
— Dajże pokój, stary Frazco, rzekł do niego pierwszy jeździec, nie pozwalając aby skulony mu pomagał; mój dobrze wyuczony Hito stoi jak mur, skoro z niego zsiadłem, a w cieniu tam z tyłu sami poprowadzimy nasze konie. Oszczędzaj twoich nieszczęśliwych członków!
— Przeklęta niech będzie Santa-Madre! mruknął stary Frazco.
— Czy bracia opaskowi już się zgromadzili? spytał pierwszy jeździec, prowadząc konia do ukrytego kąta w murze. Ale hrabia uprzedził go, odebrał cugle dostojnemu panu, i poprowadził oboje zwierzęta w głęboki cień muru, a potem poszedł za panem ku ukrytym za wystającym murem drzwiom, do których się zbliżyli.
— Panowie opaskowi już się zgromadzili, odpowiedział Frazco. Po raporcie mam dostojnemu panu udzielili jeszcze poufną wiadomość!
— Dobrze, mój stary Frazco, otwórz!
Nacisnąwszy ukrytą sprężynę, przewodnik z łatwością otworzył ukośne, zagłębione drzwi, a zamaskowany i za nim hrabia weszli teraz w wąski korytarz, z trudem wykuty w wieżowym murze, i sprawiający niebezpieczne wrażenie, bo zdawało się, że za najmniejszem poruszeniem cała masa kamieni spadnie i zasypie zanadto im ufających. Korytarz ten prowadził w dół, a więc do głęboko położonych sal byłego zamku Teba.
Stary zamknął drzwi za sobą i poszedł za obu panami, którzy teraz na zakręcie zbliżyli się do muru blisko na dziewięć stóp wysokiego a potem, postępowali po dobrze wyrównanej drodze, nad którą już żadne mury niebezpieczeństwem nie groziły.
Nagle, zamaskowany mający podobnie jak i hrabia u boku szpadę i w otworze kaftana pod półpłaszczykiem złotem wysadzany pistolet, znikł z oczu postępującym za nim i skierował się ku szerokiemu wyłomowi tego wewnętrznego muru, poczem znalazł się w rozległej, czworograniastej przestrzeni, rozwidnionej jedynie bladem światłem księżyca, spadającem z jasnego, mocno błękitnego nieba, na tę u góry zupełnie otwartą starożytną salę.
W tej dziwnej sali, ograniczonej dziko poszczerbionemi, zapadłemi murami, do której wiódł jedynie wyżej opisany przystęp, oczekiwało na nagle przybyłego liczne zgromadzenie poważnych, szanownych mężów. Mimo znacznej ich liczby, tak cichą wiedli grupami między sobą rozmowę, że nadchodzący ani jednego jej słowa nie słyszeli. bogaty hiszpański ubiór prawie ich wszystkich, przekonywał, że obecni są to sami grandowie i znakomici, wysokie stanowiska zajmujący donowie. Większa ich część nosi siwiejące brody, ale są między nimi i młodzi członkowie, wszyscy zaś mają na kapeluszach małe opaski.
Wchodzący, za którym tuż postępował hrabia Munosina, oddaje swój półpłaszczyk usłużnemu Frazce i teraz dopiero widzieć można dziwną ozdobę, wiszącą na szyi „dostojnego pana“ i spadającą na okrywający pierś jego aksamitny kaftan, jest to łańcuch z pereł, na którym świetnie od ciemnego aksamitu odbija wielki złoty krzyż zawieszony na czarnej pętlicy. Wszyscy obecni w tej chwili odkrywają głowy i w milczeniu nisko kłaniają się pozdrawiającemu ich w przechodzie właścicielowi krzyża, który nie zdejmuje z twarzy czarnej maski. Chód jego poważny, ale pełen wdzięku, tak, iż wnosząc z jego układu i bujnego wzrostu, poznać w nim można prawdziwego i wysokiego rodu szlachcica. Zbliżył się nakoniec do wzniesienia, urządzonego nakształt stopni przy ścianie leżącej naprzeciw wejścia zupełnie odpowiadającego dziko nagromadzonemu otoczeniu i zrobionego dziwacznie z dwóch na sobie położonych kamiennych płyt.
Na ten szczególniejszy tron wstępuje właściciel wielkiego, świecącego krzyża, a hrabia Munosina pozostaje na boku przy stopniach.
Ktoby w tej chwili, niespodzianie i nie dla poznania celu i zamiarów tego poważnego zgromadzenia był je obaczył, miałby wszelki powód do przerażenia się ponurym widokiem, jaki ono przy niepewnem światełku bladego księżyca przedstawiało; mniemałby mimowolnie, iż go przeniesiono w ubiegłe czasy, w których istniały dobrze zorganizowane towarzystwa zbójców i morderców, i w żadnym razie zgromadzenia tego w zwaliskach Teby nie uważałby za dobre.
A jednak cele, do których dążyło tajemne towarzystwo el nudo escurridizo, były boskie i piękne!
Istniało ono od ostatnich lat trzech, w których inkwizycja znowu wszystkich przerażać zaczęła i, coraz większą siłą i rozwojem, ścisłe służąc prawdziwej wierze, wiodło walkę na śmierć lub życie z obrzydłem zaćmieniem ducha i z umęczeniem ciała, jakiego owi ludzie błędnej wiąry dopuszczali się dla rozszerzenia swojej potęgi po całej ziemi.
Towarzystwo latającej pętlicy walczyło w ukryciu mieczem, słowem, wszelkiemi środkami, jakie w nieograniczonej mierze miało pod ręką, a walczyło przeciw mordercom i złoczyńcom, którzy pozornie pod opieką praw i pod maską religji, od wieków popełniali bezkarnie najstraszliwsze zbrodnie i teraz je na nowo popełniać zaczęli. Związek Latającej Pętlicy poprzysiągł był śmierć inkwizycji.
Pierwiastkowe to tajemne towarzystwo znakomitych i bogatych hiszpanów, było raczej związkiem zemsty za przewinienia, których rząd nie karał, bądź dla braku dostatecznych dowodów winy, bądź też z powodu, że ci, którzy się ich dopuścili na osobach lub własności, zajmowali wysokie stanowiska, po większej części w hierarchji duchownej.
Po dokonaniu poprzednio tajnego śledztwa, siepacze tego towarzystwa karali winnych na publicznej drodze, latającą pętlicą, czyli duszącem lasso, z doskonałej plecionki, które nawet z dosyć znacznej odległości zręcznie winnemu na szyję zarzucali, dusząc oniemiałego, aż póki ducha nie wyzionął.
Od tego strasznego, cichego narzędzia mordu, niespodzianie spełnianego na wskazanym złoczyńcy, którego duszono bez przelania kropli krwi, wspomniane towarzystwo przybrało nazwę Latającej Pętlicy.
Oto dokładny opis owego lasso, które znała cała Hiszpanja i którego się obawiała.
Na cienkim, zręcznie ukręconym, a około dziesięciu łokci długim stryczku z końskiego włosia, znajduje się w jednym końcu ołowiana kulka, wielkości małego jabłka, silnie do tego końca przytwierdzona, drugi zaś koniec zaokrągla się w kształcie mocnego pierścienia, a niosący to mordercze narzędzie okręca nim całą rękę aż do ramienia. Na przedzie, przy ołowianej kulce, znajduje się na wpół ukryta, na wpół jakby na szyderczą ozdobę przyczepiona czarna kokarda.
Skoro siepacze tajemnego związku otrzymali rozkaz ukarać winnego, można było być pewnym, że ten za kilka godzin już żyć przestanie, ci bowiem siepacze zręcznością i wytrwałością przewyższają familiarów i zbirów inkwizycji.
Wybrany do wykonania wyroku, skoro niewątpliwie poznał skazanego, czy to on szedł, czy też na najszybszym koniu jechał, natychmiast zarzucał mu na szyję ołowianą kulę z kokardą, ta przelatywała przez mą, lecz nagle pociągnięta, gdy ofiara dalej pędziła, z taką, siłą okręcała się trzy łub cztery razy około szyi trafionego, iż ten w tył padał i przez ściągającego tę pętlicę siepacza bez krzyku uduszony bywał. Siepacze po krótkim przestanku z łatwością zdejmowali gałkę i pętlicę z szyi zmarłego i kara była spełniona.
Wkrótce od tego lasso, zwanego el nudo escurridizo, i całe tajne a straszliwe towarzystwo przybrało ogólną nazwę Latającej Pętlicy (kokardy); a jego sława, strach wywołująca, doszła nietylko do stóp tronu, lecz i do pałacu Santa-Madre! Od dwóch prawie lat stał na czele tego związku ów dostojny pan, którego widzieliśmy wstępującego wraz z hrabią Munosiną do zwalisk Teby, tajemnego miejsca zebrań członków Latającej Pętlicy. Nazwiska jego nikt nie znał, nikt nie wiedział, kto jest wielkim mistrzem, kto nosi wielki krzyż. Pod nazwiskiem Don Ramiro wyświadczył on związkowi tak wielkie usługi, i tak rozumną przemową i radą wprowadzał go na coraz to szlachetniejsze tory, iż jednogłośnie wybrano go mistrzem, tembardziej że miał nawet wpływ u stóp tronu.
On to poprzednio odbywane potajemnie w pośród murów Madrytu zgromadzenia przeniósł do zwalisk Teby, mając do nich niejakie prawo własności; on starego Frazkę, najzagorzalszego przeciwnika inkwizycji, mianował strażnikiem zwalisk, a stary Frazco był jedynym z braci Latającej Pętlicy, który znał właściwe nazwisko dostojnego pana.
Ale ta tajemnica spoczywała w nim jak w grobie.
Don Ramiro na zebraniach występował zawsze w masce, a nikt nie śmiał żądać widzenia jego rysów lub zbadania ukrytej w nim tajemnicy. Jedni mniemali, że twarz jego odznacza się jakimś wstrętnym znakiem, inni twierdzili, że władza wielkiego mistrza tem większą jest, iż on niewątpliwie obok wysokiego stanowiska w związku silny wywiera wpływ na najwyższe osoby w Hiszpanji, co dozwala mu nazwisko swoje jak największą pokryć ciemnością.
Hrabia Munosina był to bogaty członek grandessv, miał pyszny dom wiejski nieopodal od miasta na drodze do zwalisk Teby leżący, i dla tego prawie zawsze wraz z wielkim mistrzem, w oznaczonych dniach, na tygodniowe obrady przybywał.
Wróćmy teraz do zgromadzenia, skupionego w zapadłych murach u stóp dziwnie sztucznego tronu, dla przekonania się, że tam więcej stanowiono jak na lśniącym złotem tronie królowej na zamku w Madrycie, otoczonym pochlebcami i jezuitami.
— Pozdrawiam was bracia Latającej Pętlicy; mimo małej maski przemówił wielki mistrz tak wyraźnym i donośnym głosem, iż łatwo można sobie wytłumaczyć wielki wpływ jego. Kto z was ma do złożenia ważny raport, albo cierpką skargę do zaniesienia, niech przystąpi i mówi, abyśmy winnego karą naszą ścigać i dotknąć mogli! Najświętsza Panna sprzyja naszemu związkowi, bo z dnia na dzień wzrasta jego potęga i wpływ! Walczmyż zatem i nadal jednomyślnie przeciw szatanowi inkwizycji.
— Tego pragniemy, ozwały się wszystkie usta.
A Frazco mruknął znowu:
— Przeklęta niech będzie Santa-Madre!
Wtem z pośród obecnych przystąpił bliżej tronu, poważny, dumny Hiszpan. Jego krótki półpłaszczyk, spadający mu z ramion, był bogato haftowany, spinała go kosztowna klamra. Pod nią świecił amulet z niezwykle wielkich brylantów. Twarz miał długą, pełną śladów zbliżającej się starości.
Zdjął kapelusz i ukłonił się wielkiemu mistrzowi.
— Henryk del Arore przybliża się ze skargą, rzekł zginając kolano, głosem drżącym od troski. W ostatnich dniach włos mój pobielał bo wiedzcie Don Ramiro i wy wszyscy szlachetni panowie, którzyście się tu zgromadzili, że mi porwano moją córkę Dolores?
— Opowiedz cały bieg rzeczy, Don Henryku del Arore! z powaga przemówił wielki mistrz.
— Słuchajcie wiec i sądźcie! Pałac mój jest zaledwie o tysiąc kroków oddalony od kościoła Antocha. Mieszkam w nim wraz z moją córka Dolores, o której mówią ludzie, że jest piękna! Ale ona więcej cnotliwa niż piękna.
Codziennie chodziła na msze do bliskiego kościoła Antocha. często spowiadała się przed młodym księdzem którego widzieć nie mogła, który jednak musiał rzucać na nią pożadliwem okiem!
Przed kilku dniami, okryta zasłona, wieczorem wyszła z pałacu, powiedziawszy służącej, że idzie do spowiedzi do kościoła Antocha! Czekałem powrotu mojego dziecka, czekałem z trwoga godzin kilka: wtem onanowało mnie złe przeczucie i szybko pobiegłem do kościoła! Szukałem wszędzie, żadnego miejsca nie opuściłem, pośpieszyłem do konfesjonałów; w jednym z nich siedział ksiądz, a z boku klęczała kobieta; pełen nadziei i radości czekałem, aż spowiadająca się powstanie, bo zdawało mi się, że poznałem w niej Dolores, ale to nie była ona! Niech mi Najświętsza Panna przebaczy przekleństwo, jakie ze strwożonych ust moich wyszło! Pospieszyłem do drugiego konfesjonału, był próżny! Jakaś staruszka klęczała niedaleko i odmawiała różaniec!
— Jak dawno klęczycie tu, dobra kobieto? spytałem pełen trwogi.
Stara podniosła wzrok na mnie i dostrzegła moją ojcowską trwogę.
— Od czterech godzin, panie! odpowiedziała.
— A nie widzieliście tu młodej donny przy tym konfesjonale?
— Owszem panie, piękna młoda donna, zaledwie dwudziestoletnia.
— Gdzież ona się podziała? Zaklinam was powiedzcie, złotem opłacę waszą odpowiedź, namyślcie się! zawołałem.
— Młoda donna? Czekajcie, signor: gdzież to ona się podziała? powiedziała stara namyślając się. Czekajcie, to tak było! Ksiądz, u którego się spowiadała, podczas gdy klęczała i modliła się, wyszedł z konfesjonału i oddalił się, a ona poszła za nim.
— I dawno się to stało?
— Zaledwie przed godziną!
— Poszła za nim, to być nie może, staruszko! Przypomnijcie sobie lepiej, — powiedźcie, ona poszła za nim? zawołałem zdumiony.
— Zaledwie o pięć kroków za nim, szła lekko oświetlonym bocznym korytarzem ku portykowi!
— Przez wszystkich świętych! a czy nie znacie tego księdza?
— Znam panie, to był szanowny ojciec Morino!
— Młody wielki inkwizytor z Santa-Madre! objaśniające rzekł Don Ramiro.
— On to był! przejmującym głosem zawołał grand. Wybiegłem z kościoła Antocha; gdzież się podziało dziecię moje, kiedy do mojego pałacu nie wróciło? Czy słyszycie panowie — ojciec Morino mi je porwał!
— Za pozwoleniem waszem, Don Henryku del Arore, zabrzmiał z pośrodka zgromadzonych głos głęboki: a jeżeli wasza córka Dolores dobrowolnie poszła za księdzem?
— Wtedy przebiję ją własnym sztyletem! zawołał dumnie prostujący się ojciec. Raczej trup jak księża malona!
Nie, nie, panowie, jeszcze nie skończyłem mojego raportu! Pędem pośpieszyłem przez ulice — pytałem spotykanych tu i ówdzie o księdza i o młodą zakwefioną donnę — nakoniec jakaś żebraczka przy świętym obrazie powiedziała mi, że widziała tę parę. Słyszała jak ksiądz mówił do donny: „Chodź za mną; jeżeli pragniesz być wierną Najświętszej Pannie, przyniosę ci święty amulet z klasztoru dominikanów!“ Lodowaty dreszcz przebiegł po mnie! Pędziłem więc znowu przez różne ulice, aż nakoniec zdyszały dostałem się do klasztoru przy ulicy Foburgo — i z przerażeniem spostrzegłem w tej chwili, jak moja nic nieprzewidująca córka prowadzona przez Morinę znikła w bramie! Leciałem raczej niż biegłem — wściekle biłem pięścią w ponownie zamkniętą bramę — groźnym głosem żądałem, aby mnie wpuszczono i przywoływałem moje dziecię! Wzięto mnie za szaleńca i zagrożono mi włożeniem Sanbenito...[1]
— Przeklęta niech będzie Santa-Madre! mruknął w tej chwili ponuro jakiś głos.
— Moje dziecię — moją Dolores porwano! zakończył stary Henryk del Arore swoją skargę.
— A za trzy dni przypada uroczystość świętego Franciszka! upominające wyrzekł zamaskowany wielki mistrz związku.
Wszyscy obecni poważnie pochylili głowy i spojrzeli po sobie; wszyscy wiedzieli, co znaczy tych słów kilka!
W nocy po dniu świętego Franciszka, ojcowie inkwizycji wyprawiali sobie wielką ucztę!
— Don Henryku del Arore — za trzy dni będziesz miał na powrót swą córkę żywą lub umarłą! powiedział wielki mistrz.
Schylony grand wyprostował się — mimo niepewnego światła, które księżyc rzucał na salę, można było dostrzedz troskę na twarzy nieszczęśliwego.
— Niech się dzieje wola wasza, Don Ramiro, — żywą lub umarłą, jakkolwiek względem mojej córki rozporządzicie!
Henryk cofnął się do wielkiego koła zgromadzonych; w tej chwili z jego środka zabrzmiał jakiś głos:
— Na dzień świętego Franciszka jeszcze jedną ofiarę mają na oku!
— Wymieńcie ją! odpowiedział wielki mistrz.
— Jest to młoda, piękna kobieta, mieszkająca u Marji Nepardowej! Familjary kręcą się po Manzanaresie — piękna kobieta i jednooka mają być zawleczone do Santa-Madre!
— Jednooka nie warta żadnej litości, odezwał się poważnie inny głos: jest to morderczyni dzieci!
— Była nią — ale od czasu jak owa piękna obca kobieta u niej mieszka, zmieniła rodzaj życia! powiedział pierwszy głos.
Wielki mistrz przerwał tę rozmowę, obracając się do stojącego przy nim hrabiego.
— Miałeś rozkaz hrabio Munosina, wywiedzieć się o tej Marji Nepardowej, ponieważ nam doniesiono o jej bezprawiach — cóżeś widział?
— Jednooka na wyspie nie ma żadnego dziecka, ale mieszka przy niej młoda kobieta, głośno i poważnie odpowiedział zapytany. Inkwizycja kazała sobie dostawić obie te kobiety, aby dostać ową obcą, ładną. Oskarżyciel mówił prawdę!
— A zatem i jej dopomódz potrzeba! rzekł wielki mistrz, i po cichu wydał rozkazy hrabiemu Munozinie; z głębi niepewnie oświetlonej sali przystąpiło do Don Samira dziesięciu krzepkich, młodych Hiszpanów, a tymczasem związkowi, oddawszy ukłon, pojedynczo opuszczali skryte, szczególniejsze miejsce swoich zebrań. Ci dziesięciu, młodzi i śmiali ludzie, ubrani byli w krótkie ciemne kurtki, w śpiczaste kapelusze z małemi czarnemi opaskami, w czerwonych, szerokich pasach na biodrach, w krótkich aksamitnych spodniach po kolana i w białych, mocno obcisłych pończochach i sandałach, tak, że ich lekkiego chodu prawie słychać nie było. Każdy w prawej ręce trzymał straszną latającą pętlicę.
Z uszanowaniem skłonili się dostojnemu panu i hrabiemu, i otrzymali krótki, stanowczy rozkaz; żadne słowo nie wyszło z ich ust, oddali znowu ukłon pełen prawie wdzięcznego ruchu, na znak, że wszystko zrozumieli i że nic przeciw temu nie mają do nadmienienia.
Zdawało się, że przejęci byli duchem znakomitego, miłego a jednak tak rycerskiego mistrza. Skinął on swą małą, delikatną ręką na znak pożegnania, a jednak ta ręka tak silnie umiała trzymać niebezpieczne wodze, i tak wielką potęgę wywierała!
I hrabia Munosina oddalił się także po głębokim ukłonie, zostawiając dostojnego pana wraz ze starym Frazką w zapadłej sali zamku Teby. Gdy pragnąc wsiąść na konia, przechodził przez korytarz zawalony gruzem i przez ukryte drzwi, właśnie dziesięciu ludzi uzbrojonych w latające pętlice, na pysznych i wiatronogich arabach, jakim podobne posiadała tylko królowa, jechało brzegiem ciemnego kasztanowego lasu ku drodze publicznej.
Munosino wsiadł na koń, a przypominając sobie widziane poprzednio cudowne zjawisko, opuścił cudnie oświetlone księżycem zwaliska Teby.
— Kto wie, co to był za krążący tu w koło djabeł! mruczał; dosyć że to nie była ludzka istota.
Nagromadzone szczątki, głęboki ich cień, dziwne ich kształty, ich połamane i pokruszone obręby, przy bladem świetle księżyca i wśród nocnej ciszy, wywierały dziwnie ponętne, tajemnicze, a przytem tak dziko starożytne wrażenie, że w pobliżu ich człowiek mimowolnie przejęty był trwogą, a jednak przypomniał sobie miłe bajeczne obrazy. Zwaliska Teby, równie historyczne jak cudnie piękne, skoro je tak jak dzisiejszej nocy oświetlił księżyc, przedstawiały czarowny widok, którego się nigdy nie zapomina, skoro go się raz widziało.
Gdy hrabia Munosina przejechał około ostatniej kupy gruzów, zbliżył się ku cieniowi lasu i właśnie potrząsając głową jeszcze raz obejrzał się za tym cieniem skulonym, który mu się wydał błąkającym się djabłem, z pośrodka dziko nagromadzonych gruzów, powoli nasłuchując i rozglądając się powstała zachwycająca, jasnowłosa główka dziecięca, tak pewna i nieulękniona, jakby z miękkich poduszek, na których nie grozi żadne niebezpieczeństwo, i wkrótce ukazało się dziecię ułudnie uśmiechające się.
Gdyby teraz hrabia Munosina był powrócił, byłby widział, że tem duchowem zjawiskiem, które poprzednio oszukało jego i dostojnego pana, jest czarowna, pięcio- czy sześcio-letnia dziewczynka; tak piękna, iż ją za małą nimfę wziąć można było. Dzikie lecz naturalne zwoje jasnych włosów spadały jej na prześliczny grzbiet, krótka z hiszpańska skrojona sukienka ubierała jej delikatne członki ściśle do nich przestające małe trzewiczki osłaniały jej nóżki, radośnie wyciągała nagie ręce wysoko w górę, i tańczyła już to w cieniu zwalisk, już oświetlona blaskiem księżyca, równie zręczna i szczęśliwa jak dziecię Elfów.
— Nie znaleźli mnie, nie znaleźli! — wołała uradowana, tańcując, a dźwięk jej głosu był równie zabawny, miły i ponętny, jak cała jej księżycem oświetlona postać.
— Co też na to powie dobra matka Juanna i ojciec, ten kochany ojciec Frazco! — zawołała radośnie.




  1. Szkaplerz z żółtego sukna, w który inkwizycja ubierała skazane osoby.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: George Füllborn i tłumacza: anonimowy.