<<< Dane tekstu >>>
Autor George Füllborn
Tytuł Izabella królowa Hiszpanii
Podtytuł Powieść historyczna
Wydawca Wydaw. "Powieść Zeszytowa"
Data wyd. 1939
Druk Drukarnia "Feniks"
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Isabella, Spaniens verjagte Königin oder Die Geheimnisse des Hofes von Madrid
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział XXX.
EUGENJA DE MONTIJO.

Gdy don Ramiro dostojny pan, z wielkim, złotym krzyżem na piersiach, pozostał sam wraz ze starym Frazką, w rozległej sali zwalisk, która jeszcze dziwniej wyglądała, bo jej zdruzgotane, niezdobne mury wśród księżycowej nocy stały ponuro w swej siwej barwie, zbliżył się do wielkiego mistrza stary rządca czy odźwierny tajemnego związku.
— Dostojny panie, mam dla was jeszcze jedną wiadomość, — rzekł skulony Frazco, wiadomość arcyważną — tu przerwał mu kaszel.
— To mów, — odpowiedział don Ramiro, biorąc z rąk kaszlącego swój półpłaszczyk i zarzucając go lekko na ramiona.
— Hrabina i donna Eugenia są tutaj! — szepnął Frazco.
Wielki mistrz, mimo maski na twarzy, ucieszył się; tak go ta wiadomość mocno obeszła. Donna Eugenia tutaj? — powtórzył, i w tych słowach odbiło się całe szczęście kochającego serca.
— W przejeździć do Paryża ze swoją dostojną matką hrabiną de Teba! — rzekł zgarbiony starzec.
— Gdzie one są? muszę je widzieć, muszę z niemi mówić! — zawołał mocno wzruszony, przedtem tyle spokojny dostojny pan, który przybrał nazwisko don Ramiro.
— Sama hrabina JW. panie jest w Madrycie, donna Eugenia zaś przybyła dzisiaj wieczorem do zwalisk swoich ojców, aby pomówić ze starym Frazką i szaloną Juanną, głównie zaś aby mnie zapytać, czy i kiedy może was widzieć. Tego wprawdzie nie powiedziała, ale słyszałem i zrozumiałem wszystko.
— Znasz ludzi! — rzekł z uśmiechem dostojny pan.
— Nie napróżno się człowiek zestarzał. Donnę Eugenię wasza dostojność musi widzieć, dla uwierzenia moim słowom! Jest ona jeszcze piękniejsza, niż wówczas gdyście z młodocianą rozkwitającą córką de Teba...
— Jeszcze piękniejsza niż wówczas? — przerwał don Ramiro staremu, zanim tenże mógł wspomnieć o czasie, przed ośmiu laty.
— Donna Eugenia nie przybyła tu sama. O chodź za mną, dostojny panie, chodź za mną prędko!
Don w małej czarnej masce, skinął na starego, uradowanego Frazkę, aby go prowadził.
Wyszli z pustej sali na dwór, przez wązki, niebezpieczny korytarz a potem przez ukryte drzwi.
Północ zapewne już była bliska; po członkach związku nie pozostało ani śladu; w oświetlonych księżycem zwaliskach dolinach i pagórkach panowała zupełna cisza.
Stary Frazco wraz z dostojnym panem wydobyli się z zamętu zwalisk, otaczających przystęp do tajemnej sali, i przez krótkie wolne miejsce przeszli do niedaleko leżących zwalisk, nieco lepiej utrzymanych niż ruiny samego zamku.
W tej części zwalisk mieszkał stary Frazco z Juanną, swoją żoną. Odosobnieni od świata, żyli już prawie od lat dwudziestu w tej części zwalisk, w której nikt nie mógł się domyślać istnienia ludzkiej duszy.
Stary Frazco służył długi czas u jednego z potomków hr. de Teba, do którego niegdyś to zamczysko należało.
Przed laty prawie dwudziestu, naówczas młody, pełen życia Hiszpan, zaślubił piękną Joannę, ciemnooką Andaluzkę, na widok której mężczyźni stawali zachwyceni, gdy przechodziła przez ulicę sama albo z Frazką. Powiewała tylko jak wonny zefirek, a małemi nóżkami zaledwie dotykała ziemi.
Lecz nieszczęście chciało, aby raz ekwipaż straszliwego króla przejeżdżał obok pięknej Juanny; spojrzała ognistem okiem, i wzrok jej spotkał się z pożądliwym wzrokiem króla, który się jej chciwie przypatrywał.
We dwa dni później Frazco nie znalazł żony w domu!
Rozpacz, gniew, chęć zemsty, zawrzały w gorąco-krwistym młodym Hiszpanie, gdy postrzegł, że mu jego najukochańszą haniebnie porwano.
Sąsiedzi powiedzieli mu, że piękną Joannę zaprowadzono do Santa-Madre, aby tam uczyniła zadość woli króla, który zwrócił na nią uwagę.
— A więc muszę odebrać moją ślubną żonę! — zgrzytając zębami zawołał oburzony Frazco; — muszę ją gwałtem wyrwać z objęć królewskich albo z pałacu przy ulicy Foburgo, na hańbę i wstyd niegodziwych lubieżników!
Ludzie ostrzegali gorąco-krwistego małżonka, któremu jako dotkniętemu w tem co miał najdroższego, wszystka krew do serca zbiegła.
Frazco pośpieszył do zamku, i domagał się, aby go stawiono przed królem Ferdynandem!
Adjutanci wypchnęli go za drzwi, straże zagroziły mu bagnetami!
— Pragnę odebrać moją żonę! — wołał zrozpaczony Frazco, usiłując ciągłe dostać się do sali, w której ów brzydki król, o byczej głowie i tygrysiem sercu, z szyderczą może miną stał okna i cieszył się bezsilnością wołającego, podczas gdy piękną Joannę gwałtem trzymano.
— Żądam oddania mi żony, którą porwał król Ferdynand! — krzyczał tak straszliwie, iż się nagromadziło mnóstwo ludzi, którzy szemrząc ujęli się za Frazką, a ten chociaż już krwią zbroczony, ciągle usiłował na nowo dostać się do mieszkania króla.
Szmer zmienił się w głośny wściekły wybuch; rozjątrzony naród wziął się do kamieni i broni, aby żołnierzy zamkowych pokonać!
Do tego tylko ten groźny władca, straszny ojciec Izabelli, pragnął ten lud doprowadzić.
Za kilka chwil pułk ułanów oczyścił ulice i plac zamkowy, używszy ostrej broni przeciw stronnikom Frazki.
W kilka godzin później przeszło sto trupów zalegało ulice przyzamkowe, a Frazkę wśród zamętu i wrzawy łatwo schwytano i natychmiast odprowadzono do Santa-Madre, gdzie z rozkazu Ferdynanda miano mu dać pamiątkę na całe życie.
Nieszczęśliwy małżonek pięknej Jonanny został ujęty i wtrącony do izby tortur, gdzie ojcowie postawiwszy go pod narzędziem męki, przy którem stał zamaskowany Mutaro, pytali: czy chce wyznać, iż wystąpił z fałszywym zarzutem przeciw chrześcijańskiemu monarsze, chociaż wie, że żona jego znajduje się w domu, że więc ten fałszywy zarzut uczyniony był rozmyślnie!
Frazco z przerażeniem i wzgardą spojrzał na szkaradnych sędziów inkwizycji, którzy stali w koło, mocno otuleni swymi kapturami; ze zgrozą ujrzał zamaskowanego kata, stojącego przy palu podobnym do szubienicy, na którego poprzecznej belce widział stryczek.
Mutaro rozwiązywał już węzły...
— Wyznaj bezbożniku, że rozmyślnie oskarżyłeś arcy-chrześcijańskiego króla! — nalegał inkwizytor. Ale Fraz co drżał z gniewu i wściekłości na tak nieograniczone żądanie.
— Precz odemnie, nikczemniku! — wołał w najwyższem uniesieniu. Porwano mi żonę, moja żona jest tu, albo w zamku, aby była shańbiona. Żądam, aby mi była przywrócona!
Na skinienie ojców, zamaskowany kat inkwizycji zbliżył się do wybladłego Frazki, posługacze pochwycili go, Mutaro wsunął mu na głowę obrzydliwą coraza (wysoką, spiczastą czapkę, na której namalowane są djabły i płomienie), włożył na niego Sanbenito z żółtego sukna. Bronił się, ale siły jego słabły, gdy posługacze siłą pod stryczek go powlekli i ręce mu w tył związali, Mutaro zaś pozakładał stryczki na przeguby rąk...
W chwili gdy krew ścięła się w żyłach Frazki, byłby w stanie wyznać i przystać na wszystko, czego jezuici od niego żądali; ale gdy się zastanowił nad tem, że mu żonę porwano i znieważono, i że ma na to wszystko dać przyzwolenie, na wszystko zdecydowany, zawołał w ostatniej chwili:
— Róbcie ze mną, co chcecie, przeklęta niech będzie Santa-Madre, przeklęty ten, kto mi żonę ukradł!
Wielki inkwizytor, złożywszy ręce podniósł do góry swą nabożną książkę.
Był to niemy znak dla kata!
Posługacze pochwycili drugi koniec stryczka; skrzypiąc podniósł się w górę kloc drewniany, na którym leżał Frazco.
Podniesiono go tak za ręce przynajmniej na dwadzieścia stóp nad ziemią, a ciężkie jego ciało wisiało na stryczkach do rąk tylko przywiązanych! Oczy wyszły mu z głowy, włosy dziko w dół opadły, a z ust mimowolnie wyszedł głośny jęk!
Nagle posługacze puścili koniec stryczka, za pomocą którego podnieśli w górę nieszczęśliwego; z pędem błyskawicy Frazco spadł z wysokości i zawisł zaledwie na stopę od ziemi, kości w nim trzeszczały, ścięgna się wyprężyły, a z bólu stracił przytomność.
Teraz ostrożnie opuszczono stryczek aż na samą ziemię i bezprzytomnemu pokropiono wodą skronie i usta: musiał być przytomnym, aby dalszy ciąg strasznych męczarni nie dopełniał się na człowieku bez czucia! Śmierć jego byłaby nie prędko nastąpiła, bo kat inkwizycji pod tym względem miał pewną miarę.
Gdy nakoniec przerażony Frazco, stękając otworzył oczy, powtórzono stryczkową torturę, i gdy po raz drugi z nad ziemi podniesiony został, zdawało się, że na stryczkach kołysze się jakaś masa członków i ciała!
Mutaro odwiązał popękane aż do kości przeguby od zakrwawionych stryczków, posługacze złożyli umęczonego na ziemi i pięściami swojemi nastawili jego członki na swoje miejsca.
Wielki inkwizytor jeszcze raz zapytał na pół umarłego Frazki:
— Czy odwołujesz fałszywe swoje oskarżenie?
Dał się słyszeć niezrozumiały gardłowy głos.
— Odwołuje! — powiedział straszliwy mnich; — czy słyszycie? Zanieście go do celi!
Ale ów głos, który wielki inkwizytor wziął za odpowiedź „tak jest“, na jego pytanie, wywołała tylko czerwona, gorąca krew, która popłynęła z piersi i z ust nieszczęśliwego.
Posługacze zanieśli Frazkę do obrzydliwych piwnic Santa-Madre, aby tam znowu odzyskał przytomność i wyszumiał po pierwszych i straszliwych mękach.
Kiedy nakoniec po upływie kilku tygodni odniesiono Frazkę do domu, skaleczał on na wieki, odebrano mu zdrowie, lecz zastał żonę w domu.
Oboje nieszczęśliwi małżonkowie, jakkolwiek rozmaicie, ale równie srogo umęczeni, mieli przed sobą zatrute życie; chorzy na ciele i duszy spoglądali w niezmierną noc bez słonecznego promienia, bez dzieci, bez żadnej przyjemności. Joanna objęła go za szyję, klęczała przy jego łożu boleści, była niewinną całego tego nieszczęścia i niedoli, a jej piękne oblicze, które się podobało najszkaradniejszemu ze wszystkich zalotników, w ciągu kilku miesięcy przekwitło i sczerniało! Gdyby teraz mógł widzieć piękną Joannę, byłby odskoczył od niej przestraszony. Przyćmione jej oczy straciły blask; jako ofiara miłości siedziała przy łożu biednego Frazki.
Wyzdrowiał, chociaż jedną nogą już stał w grobie! Silna natura dozwoliła się zagoić licznym ranom i sprawiła, że mógł stać i chodzić; ale porwane ścięgna w rękach czyniły je prawie bezwładnemi, piersi zaś miał tak słabe, że przez całe życie nie był już zdolnym do żadnej pracy.
Hrabina de Teba prawie przed dwudziestu laty pokazała mu i darowała ową jeszcze dobrze utrzymaną część zwalisk, aby tam wraz z Joanną miał schronienie. Nie mogła mu wtedy innego udzielić wsparcia, bo po śmierci męża cały swój skromny dochód na wychowanie jedynej córki Eugenji obracać musiała.
Pokrzywiony, biedny Frazco chętnie osiadł w zwaliskach Teby, do których zaraz wrócimy, i był hrabinie równie wdzięczny jak troskliwy o wzrastającą Eugenję, która częstokroć odwiedzała starzejącą się parę, dla zwiedzenia miejsc, w których zamieszkiwali jej przodkowie.
W towarzystwie pani de Monrtjo (tak hrabinę de Teba prawie wszędzie nazywano), tudzież jej zachwycająco rozkwitającej córki, znalazł się wkrótce znakomicie wykształcony i pięknie wychowany młody don. Towarzyszył on często pięknej Eugenji w jej przechadzkach do zwalisk, i przy tej sposobności poznał dziwną małżeńską parę, żyjącą tam w odosobnieniu.
Potem pani de Montijo i jej piękna córka nagle na lat kilka znikły; a i młody don nie pokazywał się u starego Frazki, który pomimo nędznej swojej budowy ciała, niezwłocznie przystąpił do towarzystwa Latającej Pętlicy, skoro się dowiedział, że towarzystwo to walczy przeciw inkwizycji.
Na jednem ze zgromadzeń tego tajemnego związku, Frazco ujrzał znowu młodego dona, który teraz dopiero dowiedział się, dla czego mieszkaniec zwalisk Teby tak był skurczony. Wkrótce ocalił i był dobrodziejem biednej Joanny i jej nieszczęśliwego małżonka, który każdą rozmowę zwykł był kończyć słowami:
— Przeklęta niech będzie Santa-Madre!
Straszne miał prawo do tego przekleństwa, bo w straszliwym tym pałacu wydarto mu więcej niż życie!
Młody don został mistrzem zgromadzenia, a Frazco zarządcą tajemnego miejsca zgromadzeń, istnienia którego nikt się nie domyślał, oprócz braci Latającej Pętlicy.
Słyszeliśmy, że stary garbus zawiadomił dostojnego pana o przybyciu panny Eugenji, i widzieliśmy, że niezmiernie wzruszony don Ramiro, udał się za poprzedzającym go Frazką, aby po długiej rozłące ujrzeć znowu piękną pannę de Montijo!
Gdy obaj mężczyźni szli szeroką drogą, przedzielającą zwaliska zamku od owych lepiej utrzymanych resztek niegdyś wielkiego i pysznego gmachu, w których mieszkali Joanna i Frazco, w niskiem wejściu do owej budowli ukazały się dwie kobiece postacie.
— Zapewne młodej hrabiance za smutno było w mojem sowiem gnieździe — nic dziwnego — wśród tak jasnej nocy tu na dworze daleko przyjemniej!
Wielki mistrz zgromadzenia stanął zdumiony. Była to zbliżająca się ku niemu Eugenja de Montijo, teraz wzbogacona takim urokiem i pięknością twarzy, iż don Ramiro utkwił zdziwiony wzrok w tak zachwycającym widoku, który mu w podwójnej ułudzie przedstawił wszystkie nęcące obrazy ponętnej przyszłości.
Ta wspaniała dziewicza postać, niegdyś pałając miłością spoczywała na jego piersi; on zbierał pierwsze pocałunki z jej czarownych ust, które teraz dumnie były ściągnięte, bo Eugenja rozmawiając ze starą Joanną, spostrzegła w niewielkiej, od siebie odległości uprzejmego i przystojnego dona, który posiadał pierwszą nieograniczoną jej miłość. Poznała go, mimo całej maski ukrywającej jego rysy; poznała po wysokiej postawie i wdzięcznych rycerskich ruchach.
Eugenja de Montijo liczy około dwudziestu czterech lat. Cała jej postać odznacza się czarowną skromnością. Jasna woniejąca suknia okrywa jej pięknie wyniosłą kibić; biała zasłona spada z jej czerwono-jasnych, pełnych włosów i otacza ciasno zapięty stanik; na drobnych rękach nosi nadzwyczaj delikatne rękawiczki. Na chwilę Eugenja podniosła swoje ciemne oczy na zbliżającego się ku niej dona — lecz wnet spuściła wzrok, patrząc na bukiet kwitnących granatów, który w ręku trzymała. Na małych, ślicznie wykrojonych ustach igra rys chwilowego zakłopotania, które pragnęłaby ukryć a do którego mijnowoli miesza się jakieś tchnienie smutku.
Czyż i w Eugenji budzi się bolesne wspomnienie upłynionych lat, na widok szlachetnego pana, do którego niegdyś całą swą skłonność czuła, a może i dzisiaj jeszcze czuje?
Stara Joanna cofa się do swojego zapadłego mieszkania, Frazco udaje się za nią, don zaś ożywiony na nowo budzącym się zapałem, zbliża się do wzruszonej Eugenji. Łagodne światło jasnej księżycowej nocy, jeszcze bardziej rozjaśnia jej wysoką, piękną postać i rzuca czar na tajemniczą tę schadzkę!
Młody szlachcic, ujrzawszy się sam na sam z ukochaną w zapadłych, bezludnych zwaliskach, szybko się do niej przybliża, jak gdyby równie jak niegdyś, miął prawo do złożenia pocałunku na drobnej rączce i ustach pięknej donny de Montijo.
— Moja droga Eugenjo! — szepcą wzruszone jego usta. — Ale już wzniesione ramiona, któremi w zapale gorącej miłości gotów był objąć odnalezioną, zwolna opadają przed chłodnym wzrokiem, na który się Eugenja w tej chwili zdobyć zdołała.
— Eugenjo, nie tak patrzałaś dawniej, kiedy się do ciebie zbliżałem!
— Gdy się do mnie zbliżałeś, szlachetny panie, byłam piętnastoletniem dzieckiem, nieograniczenie ci ufającemu Mniemam, że dzisiaj jesteśmy już inni, i niejeden czyn, na który wówczas z pieszczoty i bez namysłu odważaliśmy się, może dzisiaj pragniemy, aby był uważany za nigdy nie istniejący!
— O nie mów tak do mnie, Eugenjo! — z najwyższym zapałem zawołał don, padając na kolana przed piękną kochanką z dawnych lat i wyciągając do niej ręce. Owe piękne chwile przeszłości, które pragniesz uważać za niebyłe, są to najpiękniejsze gwiazdy mojego życia; one mi towarzyszyły, one mi ciągle przyświecały: chcesz-że błąkającemu się bez miłości zabrać te gwiazdy, chcesz mu je zagasić? O! tego nie możesz uczynić! świecą one za wysoko, iżbyśmy je sobie wydrzeć mogli, one nie znikają, Eugenjo!
— To właśnie, że ich zagasić nie możemy, stanowi najdotkliwszy punkt w mojem życiu! — wyjąkała donna.
— A Ramiro...
— Jest tutaj; matka moja zaleciła mi, abym uległa żądaniu pańskiemu, aby Ramiro... Eugenja przerwała sobie, dłużej nie mogła powstrzymać radości i bólu z powodu tej schadzki, mającej podwójny cel: już zbyt długo za pałające miłością słowa klęczącego szlachcica płaciła mu spokojem i chłodem! Teraz siły jej wyczerpały się, przebudziła się w niej kochająca kobieta, kiedy wyrzekła słowa, które jej serce rozdarły, słowa, które dumna, różne plany knująca matka jej podyktowała! Matka moja zaleciła mi, abym uległa pańskiemu żądaniu, aby nasze dziecię Ramiro, przy panu pozostało... — przemogła nad nią boleść z powodu podwójnego rozłączenia, na jakie w tej chwili dusza jej skazana została; nie zdolna więc wymówić ani słowa, w obu dłoniach swą twarz ukryła.
Klęczący z drżącem sercem spostrzegł tę nagłą zmianę w Eugenji; powstał radośnie uśmiechnięty.
— Co pierwej mówiłaś, nie płynęło z twojego serca! — zawołał ujmując rękę ukochanej. Błyszcząca łza perliła się na ciemnych oczach donny, brylant, który w tej chwili tak cudownie zdobił Eugenję i czynił ją tak nietykalną, iż Don Ramiro byłby wszystko poświęcił, aby mógł ukochaną na wieki posiadać! Ktoby w owej chwili szlachetnego wzruszenia był widział piękną Eugenję de Montijo, pojąłby był łatwo, dlaczego, zachwycająca donna zaledwie po upływie pięciu lat została cesarzową!
Tę chwilę miękkości, która przeraziła i pokonała Eugenję, należało także pokonać! Eugenja przybyła dla pożegnania się na wieki, dla zerwania z przeszłością, która skrycie, zarówno dla stojącego przed nią młodego szlachcica, jak i dla niej wielkie miała znaczenie. — Eugenja jeszcze dzisiaj kochała dona, do którego należały pierwsze jej pocałunki! Od owego czasu szczęśliwej miłości donna Montijo licznych miała wielbicieli, w Londynie, w Paryżu, słowem wszędzie, stanowiła środkowy punkt, około którego gromadzili się znakomici panowie, mający wstęp do salonów jej matki. Żadnego z pomiędzy nich nie wybrała, żadnemu nie mogła oddać swej ręki!
Jej piękność i postawa stanowiły w Paryżu przedmiot codziennej rozmowy, tembardziej, że dwaj znakomici panowie, pułkownik Sourvillier i kapitan Flahaut, strzelali się o piękną Eugenję de Montijo!
Ale matka pięknej donny miała względem niej zupełnie inne zamiary; nie sprawiała więc jej przyjemności tajemna zamiana listów między ubóstwianą córką, a młodym szlachcicem zwanym Don Ramiro, lecz bardziej jeszcze martwiła ją uwaga, że donna Eugenja szczególniejsze okazywała przywiązanie do syna owego szlachcica, a pani de Montijo bądź co bądź pragnęła go usunąć od jej boku!
Przedstawienia, a także i zgoda donny Eugenji na plany matki sprawiły, że przybyła nakoniec do Madrytu, w zamiarze oddania małego, teraz już prawie ośmioletniego Ramiro, jego ojcu na wychowanie, i przy tej sposobności obu ich pożegnać.
Świetna kariera pięknej Eugenji de Montijo, wymagała usunięcia wszelkich przeszkód, wszelkich związków i wspomnień przeszłości, a wyrachowana, zimna i mądra matka, umiała wybornie wspierać pod tym względem piękną córkę silną i przebiegłą radą i czynem! Córka musiała przyrzec matce, że dzisiaj z wolnem sercem wróci ze zwalisk swoich przodków, i pogrzebie tam wszystko, co ją jeszcze z przeszłością wiązało.
Eugenja de Montijo przypomniała sobie to przyrzeczenie, przypomniała sobie również słowa, odnoszące się do jej przyszłości, które z ust matki słyszała, słowa tak ponętnie ważne i wielkie, iż słysząc je serce młodej kobiety zadrżało.
— Musimy się pożegnać, — rzekła Eugenja, ocierając łzy przelotne i zastępując je sztucznym uśmiechem: drogi nasze rozdzielają nas od siebie. Pan zostajesz w Madrycie, matka moja i ja pośpieszamy do Paryża!
— I tam będzie ci łatwiej zerwać z przeszłością i zapomnieć o przysięgach, o Eugenjo! Czyż podobna, aby kobieta zapomniała o swojej miłości? — zawołał w najwyższem uniesieniu młody szlachcic.
— Pytasz pan o więcej niż odpowiedzieć mogę! Kochać więcej niż pana nie będę, wierzaj mi pan, a i pan także nie możesz mnie kochać dłużej; miłość to zapora na drodze do wszystkiego, co Wielkie i wzniosłe! — odpowiedziała Eugenja dumnie i zarazem z tak głębokiem uczuciem, iż młody don podziwiał ją zdumiony.
— „I pan także dłużej mnie kochać nie możesz?” — powtórzył zamyślony. — Donno bardzo sprawiedliwie! Ale racz tak pilnie unikasz wymienienia niej przecież wymawiałaś je tak Eugenjo, powiedziałaś ro mi powiedzieć, dla czego mojego imienia? Dawniej przecież wymawiałaś je tak często, głosem, który mi dotąd brzmi w uszach, chociaż wiele lat od tego czasu upłynęło. Dla czego unikasz dzisiaj ciągle tego niegdyś tak miłego dla mnie dźwięku? Dlaczego nie wymieniasz mojego imienia?
— Bo je pragnę — bo je muszę zapomnieć!
— Bardzo pięknie, Donno Eugenjo; naprawdę, jeżeli i ja dotąd zawsze zapominałem, jak to kłamać potrzeba, aby zostać wielkim dyplomatą, aby móc wszystko co ciężkie dla duszy ludzkiej, to dzisiaj mógłbym się tego od pani nauczyć na nowo. Unikasz pani wymienienia mojego imienia, bo je zapomnieć pragniesz! Wyborne dyplomatyczne postępowanie, Donno Eugenjo. Szkoda tylko, że cudowna rzecz, w nas istniejąca, a sercem zwana, nie zawsze zgodnie postępuje z tak dobremi myślami głowy.
— Więc należy je do tego zmusić! Nie trzeba nigdy sercu dozwalać przewagi, takie jest wyborne twierdzenie mojej dostojnej matki! Oddaję panu chłopca, który według życzenia pańskiego nazywa się Ramiro — żegnam i jego i pana; w pańskie ręce poruczam jego losy i wiem, że je dobrze poruczam. Złożyć moje losy w ręce pańskie, nie było nam wolno; miejmyż w tem pociechę, iż wyznaję panu, że najwyższe życzenia nasze zawsze się nie spełniają — może dlatego, abyśmy nie zapomiinali, że jesteśmy ludźmi! — Bądź zdrów na wieki, Don Olozago!
Szlachcic, który jako wielki mistrz tajnego towarzystwa przybrał imię Ramiro, zerwał maskę ze swej twarzy. Tak jest, to Olozaga, żegnający się po raz ostatni z piękną Eugenją de Montijo!
Don Salustjan Olozaga nawet najwierniejszym przyjaciołom swoim nie mówił nigdy o tajemnicach przeszłości, bo może wstydził się, że jego, pożądanego ulubieńca kobiet, przyjemnego dworaka, opuściła wybranka serca, po zupełnem do niego należeniu, aby żyć mogła według życzeń ambitnej matki.
Olozaga przycisnął rozpalone usta do szczupłej rączki pięknej Eugenji de Montijo — ona pozostawiła mu bukiet granatów, który miała przy sobie podczas tego ostatniego widzenia się, — potem z pełnym miłości wyrazem skinęła na ośmioletniego chłopca, który stał u wejścia do zapadłego mieszkania starego Frazki.
— Don Olozago, racz przyjąć twojego syna! — szepnęła wzruszona, i rękę ładnego, niebieskookiego chłopczyka włożyła w ręce szlachcica. Oto ojciec twój, Ramiro, o którym ci tak często opowiadałam; bądź dla niego dobry i posłuszny — i bywaj zdrów!
Chłopak spojrzał wielkiemi oczyma na Olozagę.
— Ty więc jesteś moim ojcem? — zawołał radośnie. — Dzięki Najświętszej Pannie, że jesteś szlachcicem, bo uczyć mnie będziesz fechtunku, strzelania i myśliwstwa!
Eugenja boleśnie uśmiechnęła się.
Ramiro, jest to miłe dziecko! rzekła drżącym głosem i ze szczerością, która aż do głębi duszy przejęła Don Olozagę. Poczem schyliła się do dziecka, serdecznie je uściskała i ucałowała malca nie pojmującego nic, co się z nim dzieje.
Ale gdy Olozaga oddał tymczasem małego Ramiro w opiekę znanej mu oddawna ze wzorowego postępowania starej Joannie i skulonemu Frazce, i gdy donna Eugenja wsiadła na konia, którego jej stary przyprowadził, wtedy Ramiro płacząc dopominał się o swą ukochaną siostrę...
Olozaga przyrzekł chłopcu, że nazajutrz wróci i uczyć go będzie fechtunku i myśliwstwa, a dobra Joanna skłoniła go nakoniec do tego, że powrócił z nią do niskiego zapadłego mieszkania w zwaliskach Teby.
Eugenja skinęła jeszcze raz żegnając go, Olozaga szybko wskoczył na swojego Hito i oboje po nad brzegiem lasu wśród księżycowej nocy podążyli ku dalekiemu Madrytowi, gdzie drogi ich na wieki się rozdzieliły, na wieki rozeszły.
Spojrzyj na te zapadłe mury, Don Olozago! — rzekła w drodze piękna Eugenja de Montijo do niemego towarzysza, wstrzymując na chwilę konia i pokazując mu martwe zwaliska Teby, oto pochowana okazałość, zapadłe zamki! Tak od tej chwili zapada się i przeszłość nasza...
— Miłość jest to zapora na drodze do wszystkiego, co wielkie i wzniosłe! zcicha rzekł Olozaga i dał koniowi ostrogę, tak że oboje popędzili po nocy, jak dwie istoty uciekające przed ścigającemi wspomnieniami.
Gdy stary Frazco, który długo z boleścią patrzał za nimi, chciał wrócić do mieszkania w pośród gruzów dla należytego urządzenia pokoików, bo mu przybył nowy gość, z dalekiego cienia murów wyskoczyła do niego owa postać dziewczęcia, którą widzieliśmy przedtem: tańcującą i bawiącą się przy świetle księżyca.
— O mój dobry ojcze, Frazco! — pochlebnie zawołała: weźże mnie teraz z sobą do matki Joanny!
— Znowu tak długo byłaś między gruzami wśród księżycowej nocy, ty nimfo! Ej, ja myślałem, że ty już od dawna śpisz w swojem małem łóżeczku, — życzliwie rzekł do małej dziewczynki zgarbiony starzec. Chodźno Joanno, zabierz Marję, ja wezmę naszego nowego gościa, małego Ramiro, i dobra noc!


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: George Füllborn i tłumacza: anonimowy.