Jak tęcza/V
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Jak tęcza |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | „Lektor“ Instytut Literacki Sp. z o.o. |
Data wyd. | 1921 |
Druk | Drukarnia „Udziałowa“ we Lwowie |
Miejsce wyd. | Lwów |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Spotkali się na schodach i ona pierwsza podała mu rękę spokojnie i poważnie.
— Dobrze, że pana widzę — chciałam ci powiedzieć, że jutro wieczorem jadę.
Weryho nie odrzekł ani słowa. Spojrzał na nią sennym i prawie zamglonym wzrokiem.
— Więc pani jedzie! — wyrzekł po chwili, opierając się o rampę schodów.
— Tak... tak... muszę — doktór każe. O, patrz pan, mam całą listę sprawunków, na drogę.
Mówiła szybko, nie patrząc mu w oczy. Czuła, iż sprawia mu przykrość, co więcej, sama czuła jakiś ból, niezadowolenie — jakby wyrzut z popełnionego złego uczynku.
— A pan gdzie idzie?
— Szedłem do pani.
— Przyjdź pan wieczorem.
Weryho spojrzał na nią przeciągle i smutno.
— Nie — wyrzekł — ja nie przyjdę.
— Dlaczego? Dlaczego?
Mówiła to bez przekonania, wiedząc dobrze, iż pomiędzy nimi powtórzenie wczorajszego pocałunku nie mogło już mieć miejsca bez jakichś dalszych następstw. Chciała jednak płacić udaną odwagą i pewnym lekceważeniem, które nagle niepoczciwie owionęło ją całą, jak puklerz w chłodnej stali wyryty.
Tak, najlepiej przeciwstawić chłód i obojętność, co więcej — pomiędzy sobą i nim wznieść taką zaporę, ażeby on nie pomyślał nawet nigdy o tej chwili, która ją bezwładną, z rękoma opuszczonemi wzdłuż ciała, z twarzą śmiertelnie bladą, oddała w jego objęcia z bezwzględnością zupełną.
I prostując się w swem długiem, czarnem okryciu, strojnem bogato w koronki — rzuca szybko z jakąś ironią lekceważącą w głosie:
— Choć... przypominam sobie... ja nie będę dziś wieczorem w domu... nie będę... mam jeszcze dużo zajęć.
Czuje całą banalność i nędzę tej wymówki i czuje coś więcej, że on ją rozumie, odgaduje, wie — pogardza nią może.
Chce odejść, odejść jak najprędzej — lecz on stoi ciągle nieruchomy, zastępując jej drogę.
Stoi i nie mówi nic — patrzy tylko na nią uparcie, sennie, z pewną melancholją chorej i smutnej duszy.
Gdyby choć coś mówił, gdyby ironicznie rzucił jej w twarz to, na co zasłużyła — wymówkę, że przyzwoita kobieta nie zbiera z ust mężczyzn pocałunków, skoro później odchodzi od nich, jak obca... gdyby jej choć zrobił taką filisterską scenę, mogłaby ująć w rękę tren swej sukni i odejść, jak obrażona królowa — ale on milczy i patrzy na nią, a co więcej, zaczyna się teraz zagadkowo, smutnie uśmiechać.
Tym uśmiechem smaga ją, jak szpicrutą, lecz trudno jej porwać się na niego za... uśmiech.
Teraz Helena robi wrażenie osaczonego w klatce zwierzęcia. Jak przez kraty nie może się przedostać na wolność przez ten milczący, ledwo zarysowany uśmiech Weryhy. Jeszcze chwila — a wybuchnie spazmatycznym płaczem. Lękała się tej chwili spotkania, lecz nie wyobrażała sobie, że będzie tak ciężka. Nerwy jej buntują się — nie zniosą tej męki dłużej.
— Żegnam pana!
I szybko z szelestem jedwabiu — zwinnie jak wąż czarny, obsypana dżetem, przesuwa się koło ściany, niby dotykając jej nawet brzegiem sukni; biegnie ze schodów i gdy wydostaje się wreszcie z bramy na ulicę — woła prawie półgłosem:
— Pojadę: dziś! dziś!