[1]
Jak to się stało.
Skan zawiera grafikę.
Pan Arnold przyniósł do domu duży podłużny przedmiot, owinięty w papier, i z ożywieniem, ku wielkiej radości zaciekawianych dzieci, rozpakował go. Był to ręczny aparat do gaszenia ognia „Excelsior“.
— Tu się naciska i momentalnie... piasek, rozumiesz?
— Rozumiem, — odparła pani Arnoldowa — ale co ci odrazu do głowy strzeliło kupować coś podobnego?...
— Epidemja pożarów. W razie czego... Tru-tu—tru-tu... Józiu, jak strażacy jadą?
— Tlu-tu—tlu-tu — trąbi Józio.
Błyszczące oczy pana Arnolda zesztywniały nagle — i mruknął.
Ogromną, ogromną troską patrzały te same, co wczoraj, niebieskie tapety.
— Co ci jest?
— Eee.. bo wy wszyscy... tacy...
Łapczywie, głośno mlaskając, jadł zupę...
Nazajutrz wstał bardzo wcześnie i upominał się o krawat, którego nikt w domu nie pamiętał.
I wyszedł zły. I wrócił z barometrem.
Nieprzyjaźnie szara była kamienica, w której mieszkał brat pani Arnoldowej. Zastała go na podwórzu.
Nie chciało mu się iść, lecz poszedł. Gdy weszli do pokoju, gdzie troską ogromną patrzały te same, co wczoraj, niebieskie tapety, pan Arnold płakał.
Starali się, jak mogli, wytłumaczyć mu, że takiego krawata nie miał nigdy... że poszukają zresztą... żeby się uspokoił, lecz on pod szafą szukał.. i pod dywanem... i płakał... i płakał... i o krzesło się uderzył... i za uderzony łokieć się trzymał i płakał, na czworakach...
A już wieczorem krzyczał strasznie, że w ampli kręci się Bóg! — — —
Juljan Tuwim.