<<< Dane tekstu >>>
Autor Kazimierz Przerwa-Tetmajer
Tytuł Janosik król Tatr
Podtytuł „Legenda Tatr“ w opracowaniu dla młodzieży
Wydawca Instytut Wydawniczy „Zdrój“
Data wyd. 1925
Druk Zakłady Drukarsko-Litograficzne „Grafja“ w Łodzi
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ II.

W gęstym lesie jechał wojewodzic Jan Sieniawski, na górskim, niewielkim koniu snujący popod Tatry.
Błędnym rycerzem przezywała go rodzina i znajomi, albowiem z pół-przyjacielem, pół-sługą swoim Sulnickim i hajdukiem Tomkiem tygodnie, a czasem miesiące całe wędrował on przez lasy i pola, dróg nie pytając, upolowaną zwierzyną się żywiąc, po zamkach pańskich, albo i po chłopskich stodołach na sianie nocując. Sześć psów gończych przy koniu szło, tak tresowanych, że żaden bez znaku nawet na widok zwierza nie ruszył, prócz tego wyżły dwa i cztery olbrzymie w Anglji zakupione dogi, któremi szczuć dzika było miło, a które i do obrony służyły. Albowiem w tem otoczeniu wojewodzic Sieniawski, półbóg z Sieniawy, jako go księżne i hetmanówny w Warszawie i w Krakowskiem zwały, przejechał świat od północnych bagien i jezior pruskich i litewskich, aż po Żelazne Bramy Dunaju, Dzikie Pola i goszczony przez grafów i fuerstów niemieckich aż po Ren.
Ale najraczej wędrował on przepastnemi puszczami Karpat, bijąc odyńce i walcząc z niedźwiedziami.
Sierotą był i samodzielnym panem olbrzymiej fortuny, iż ledwie ostrogska ordynacja ją przewyższała, a ni Zasławscy, ni Radziwiłłowie, ni książę Jeremjasz Wiśniowiecki, któremu sam czynsz roczny z 39.610 poddanych zadnieprskich, nie licząc mnóstwa futorów, folwarków ekonomicznych i 423 młynów, nie licząc podatku z szynków, zboża, miodu, bydła, zwierzyny, ptactwa po jego dobrach: miljon dwakroć sto tysięcy złotych przynosił, nie byli bogatsi. Wydawało mu się też wszystko równo, jak mówili współcześni, i mało kogo za równego sobie z rodu poczytując, o książęcy tytuł, do czego go namawiano, dbać nie racząc, wszystko za dostępne i możliwe dla siebie miał.
Był Jan Hieronim Zygmunt August Sieniawski wzrostu wysokiego, w barkach szeroki, ale w postaci smukły, o włosach ciemnych w loki z przyrodzenia krętych, nos miał orli, pod nim wąsy młode z polska puszczone, a oczy jasno-błękitne, świetnie promienne, kiedy chciał ciepłe i słodkie, kiedy chciał srogie i straszne, z przyrodzenia dumne i nieulękłe. Twarzy był jasnej, pociągłej.
Z Herburtówny zrodzony dwie miał tradycje w pochodzeniu: jedną, że Herburtowie, gdy marli, dla dzielności w orły się siwe przemieniali i orłami opuszczali świat ziemski; drugą, że gdy się rodzi Sieniawski, piorun w najwyższego dęba okolicy bił, aby go nie zacieniał koroną.
W swej woli i potędze rosnący, ledwie się królowi Sieniawscy uchylali, a Jan Hieronim za kwiat rodu uważany, kwiatem się rodu swego znał.
Gdy Sieniawski towarzyszów odbiegłszy, Marynę Toporzankę z Hrubego, osiedla nieopodal Zakopanego, o kosę wspartą z pomiędzy jodeł i smreków ujrzał, psyknął na psy i harapem im pogroził, poczem konia pocisnął i naprzód ruszył. Na skraju lasu się zatrzymał. Nie chciał on przerazić dziewczyny, ani spłoszyć.
Po chwili z konia zeskoczył, psy na smycze wziął i do drzew poprzywiązywał i świsnąwszy nad niemi harapem, aby przestraszone nie rwały się za nim, nazad na konia wsiadł i z lasu powoli wyjechał.
Zdaleka kołpak zdjął i ku dziewczynie nim na powitanie, na dobrą wolę, powiewał, ale ta nie lękała się snać, lecz jak była wsparta o stylisko kosy, tak stała, z chustką żółtą na ramiona opadłą.
— Niech będzie pochwalony! — zawołał podjeżdżając Sianiawski.
— Na wieki wieków! — odpowiedziała Maryna.
— Dobrze jadę?
— A gdzie?
Rozśmiał się Sieniawski i rzekł nieroztropnie:
— Przed siebie.
— Starajcie się o nos, bo tam las — odpowiedziała dziewczyna.
— Tak twarde są wasze drzewa?
I najechał blisko koniem.
Ale dziewczyna zagrodziła drogę do siebie kosą wpoprzek.
Sieniawski zeskoczył z siodła.
Maryna nie cofała kroku, tylko przesunęła szybko kosisko w ręku, tak, że ostrze znalazło się wzdłuż naprzeciw Sieniawskiego.
Przystanął i roześmiał się głośno.
— Zacięłabyś mię? — zapytał z góralska.
— Zatnę!
— A wiesz, kto ja jestem?
— A to mi wszystko jedno.
— Wiesz ty, że ja mam sześć tysięcy własnego wojska?
— Ale nie tu. A ja mam kosę!
— I że mam więcej niż sześćdziesiąt tysięcy poddanych gospodarzy?
— Ale ja wolna, królewska!
— Zamek mam z pięciu wieżami — chcesz w nim mieszkać? — ciągnął Sieniawski.
— Moje wieże wyższe i więcej ich tu — wskazała ręką Tatry.
— Uzłocę cię, ubiorę w perły, w diamenty!
— Ej ha! — przydrwiła Maryna. — Kiedy ja do wody do potoku wlezę, to po mnie pereł i diamentów dość!
— Kochać cię będę! — krzyknął Sieniawski.
Roześmiała się Maryna.
— Porwać cię każę! — dodał Sieniawski.
Maryna obejrzała się szybko, myśląc, że może ma on służbę za sobą i wymierzywszy sztych kosy prosto w piersi Sieniawskiego, rzekła:
— Gwizdnij na swoich ludzi!
Oczy jej przytem zaiskrzyły się tak, że można było uwierzyć, że uderzy.
— Jestem sam, nie mam nikogo — rzekł Sieniawski.
— No to wiedz pan: u nas co Topór to topór!
— Cóż to znaczy?
— Ja z Toporów mam ród, z Hrubego. Mój brat i nasi chłopi pod ziemią by mię znaleźli.
Roześmiał się Sieniawski.
— Jeść mi się chce — rzekł, aby jakoś rozmowę dalszą umotywować.
— No to jedźcie do nas, do chałupy. Bo tu niema nic — powiedziała Maryna.
— Ugościsz mię?
— Wdzięcznie.
— A gniewasz się o to, com ci mówił?
— Młodziście, toście głupi — rzekła Maryna, zamykając rozmowę. — Pójdźcie.
Ale gdy Sieniawski po psy ruszył w gęstwę, aby je zabrać z sobą, Maryna zawołała:
— O, to na nic! Ze psami! Bo by ich nasze owczarskie potargały!
— No, to jakże? Psów zostawić nie mogę.
— To nic. Zostańcie tu przy nich, a ja jeść dla was i dla nich przyniosę.
Zwróciła się i z kosą na ramieniu w las wstąpiła.
Sieniawski popręgu koniowi popuścił i wędzidło podpiął, aby się paść mógł, poczem na trawie nawznak się położył.
Wpół godziny, albo mało co więcej, wypadła Maryna z lasu okrakiem oklep na koniu, w pełnym galopie, z workiem i koszyczkiem w jednej ręce, w drugiej z siekierą. Gnała z leśnej drogi polaną, co koń, niski, krępy kasztan mógł wyskoczyć.
Sieniawski z trawy wstał, a Maryna zwłóczyć chróst na ogień zaczęła. Z pomocą jej siekiery i podróżnego toporka wojewodzica w mig olbrzymia watra buchnęła. Dobył Sieniawski wino i wódkę z troków, spyrkę nożykiem krajał i na patyku skwarzył; popijał. Za ten czas bób i fasola się gotowały.
Ucztę miał smakowitą, w kłębach dymu, wśród iskier trzaskających z żywicy.
Gdy się posilił, Maryna z pustoty świeże smolne smreczki i jodełki ciąć zaczęła i na ogień je ciskać; skoczył i Sieniawski do tej uciechy. Wybudowali stos na człeka wysoki, że się zdawało, iż płomień i dym w niebo bije.
Ogary podrażnione jak na pożar wyć zaczęły.
Tak się poznali.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Kazimierz Przerwa-Tetmajer.