Janosik król Tatr/całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Janosik król Tatr | |
Podtytuł | „Legenda Tatr“ w opracowaniu dla młodzieży | |
Wydawca | Instytut Wydawniczy „Zdrój“ | |
Data wyd. | 1925 | |
Druk | Zakłady Drukarsko-Litograficzne „Grafja“ w Łodzi | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron |
K. PRZERWA-TETMAJER
JANOSIK KRÓL TATR
„LEGENDA TATR“
w opracowaniu dla młodzieży
INSTYTUT WYDAWNICZY „ZDRÓJ“ WARSZAWA
Tłoczono w Zakładach Drukarsko-Litograficznych „Grafja“ w Łodzi
|
Wrzało już, choć nie buchał jeszcze płomień. Chmielnicki gotował się do ostatecznej rozprawy z królem i Rzecząpospolitą. Gdy Jan Kazimierz rozsyłał wici na pospolite przeciw kozakom ruszenie, tysiące wysłańców Chmielnickiego pośpieszyło do dalekich ziem polskich, pod Poznań, Kraków, w zachodnie województwa. Mieli oni podniecić chłopów do buntu, gdy tylko szlachta pociągnie w pole.
Strach zaś był wielki. Olbrzymią armję zbierał Chmielnicki. Naprzeciw sił królewskich zgromadził przeszło trzysta tysięcy kozaków, czerni i ordy tatarskiej.
Chmielnicki zamierzał daleko: zamierzał zwalić całą szlachecką rzeczpospolitą, wywołać powszechne powstanie polskiego ludu, Rakoczemu ułatwić zajęcie Krakowa, szlachtę zdruzgotać raz na zawsze.
Rzucono i rozszerzano wieść, że szlachta buntuje się przeciw królowi, że wymordować chce chłopów, że kozacy na pomoc królowi i obronę chłopów ciągną. Judzeni chłopi, skorzy dla tyraństwa, ucisku i wyzysku panów dawać posłuch podobnym wieściom, łatwo burzyć się zaczęli. Buchnęły tu i owdzie pożary, w lasy chłopi na tajemne narady szli, zuchwalsi, odważniejsi wobec szlachciców i ich sług się stali.
Na Podtatrzu, w Beskidach, lud zdawiendawna do łupieży, zbójectwa, oporu był pochopny. Przez całe Karpaty od zachodu do wschodu ich granic węgierskich raz wraz tworzyły się i dawały o sobie znać bandy grabieżcze.
W województwie krakowskiem, w małym stosunkowo okręgu górskim, więcej było zbójów i napadów, niż na ziemiach całej Rzeczypospolitej polskiej, a typ życia górali podobny był do typu życia zaporoskich kozaków.
Rody sołtysie używały tej wolności w górach, jaką cieszyły się rodziny kozacze na Rusi, a młódź chadzała na zbój na obie strony gór, jak kozacy na wyprawy z Siczy. W owym czasie górale byli rozjadli.
Od trzydziestu lat trwał spór między dworem szlacheckim i ekonomjami duchownemi i królewskiemi o czynsze za wypasy na polach, (na które jedni chłopi mieli przywileje i nadania z uprzednich czasów, inni nie mieli), z rozmaitszą słusznością, ale i z tem, że i słuszność gwałcono. Prócz tego Lubomirscy, chciwi tytułów i majątków, wstydzący się już rodzinnego, małego Lubomierza, a piszący się hrabiami na Wiśniczu i Jarosławiu (Wacław Śreniawa Potocki: „Wojna chocimska“), jęli wydzierżawiać dla większego zysku żydom cła, myta i karczmy i wzbraniać palenia wódki i szynkowania, wbrew prawom osadniczym, warującym sołtysom i całym gromadom w kasztelanji krakowskiej własne karczmy i gorzelnie.
Za przykładem magnatów, szła okoliczna szlachta. Rozjątrzeni chłopi rwali się do oporu i odwetu, powstawały bandy po kilkudziesięciu ludzi, napadano dwory i podłoże pod bunt powszechny było gotowe.
W uczuciu pewnej trwogi i niepokoju opuszczała szlachta podgórska dwory i zagrody, aby do obozu królewskiego pod Sokal ciągnąć. Szczupłe, prawie nieistniejące, lub zgoła nieistniejące załogi po starościch grodach i gródkach; strzec, mający w czas wojny pokoju domowego, wojscy; prywatne poczty te, których przeciw Chmielnickiemu nie pchnięto, panów duchownych i świeckich: małą dawały ochronę i skąpe bezpieczeństwo. Główną otuchą szlachty, wyciągającej z progów rodzinnych, była nadzieja, że chłopi się na nic większego nie ważą, a także przekonanie, że nad ogólniejszym ruchem musiałaby stanąć jedna i nie chłopska, nie chamska głowa. Nie bez trwogi, ale wzgardliwie liczono, że się taka głowa nie znajdzie. Nie przypuszczano dwóch Chmielnickich równocześnie, gdy jeden już był i od lat całych nękał wojną i odetchnąć nie dawał.
W dumnej hardości z zamków swoich spoglądali naokół panowie małopolscy, ci, którzy dla wieku, czy niedomagania w pole na wezwanie królewskie nie wyszli, i plenipotenci pańscy, podczas dominjami rządzący; z umyślnem też lekceważeniem patrzyli na ruchy chłopskie urzędnicy królewscy. Starosta czorsztyński, pokojowiec królewski Platemberg, w zamku dzierżawców żydów pozostawiwszy, w zbroi szmelcowej ku wojsku odjechał.
Gdy Szymek Bzowski, czyli Aleksander Leon Kostka z Krakowa do Siworogu, zamku Joachima Herburta, pana na stu wsiach, u którego podówczas bawił, zakupiwszy odzienia, z sercem roztęsknionem wracał: na każdym popasie, od Mogilan poczynając, tu o podpaleniu, tam o kradzieży, ówdzie o zabójstwie nawet słyszał, a gromadki chłopskie, nie budzące ufności, po drodze spotykał.
Ale jego strój szwedzki, bródka z szwedzka przycięta, łatwa do poznania najęta w Krakowie kolasa, czyniły na chłopach wrażenie, iż obcy to człowiek jedzie, a napadu lękać się potrzeby mieć nie musi, skoro go nawet na pachołka przy boku woźnicy nie stać, bez którego lada szlachetka za próg z domu nie stąpił. Mijano go też bez uwagi.
Ów zaś plany szerokie roił.
Beatę Herburtównę, jedynaczkę, poślubić, na stu wsiach panem się uczuć, rywala wojewodzica Sieniawskiego pognębić, a potem — ? Król Jan Kazimierz bezdzietny był, linja Wazów polskich gasła — on jeden krew z krwi, kość z kości króla Władysława Czwartego, wnuk jedyny Zygmunta Trzeciego, pierwszego z dynastji, w Polsce pozostawał... Po ojcu on jeden z królewskiej w Polsce krwi się wiódł... Gdyby jakiś wielki czyn, jakiś czyn znakomity...
Na dworze szwedzkim wiedziano, kim jest, gdy z listami króla Władysława, wzywającemi do wojny tureckiej, w 1648 r. jeździł i przyjmowano go odpowiednio; znał go także, jako królewskiego syna, książę Siedmiogrodu, Rakoczy, u którego po śmierci ojca przebywał; wiedział o nim Chmielnicki. Czuł w sobie zręczność, śmiałość, dar ujęcia ludzi, przyjaciół znaleźć się spodziewał. Wychowany też w magnackim domu Kostków z dzieciństwa, otarty o dwór jako paź królowej Cecylji Renaty, wiedział, iż niejednego z panów panicza dwornością, pańskiem obejściem przewyższy i gdyby trzeba było, głowę wznieść i panem stanąć potrafi.
Rozumiał też, że król ojciec nic o nim nie myślał, gdy go niewątpliwie z królewską wolą do Kostków, których imię przejął, na wychowanie dano, gdy go później do fraucymeru królowej stamtąd wzięto i gdy nakoniec, jako wysłaniec królewski do Szwecji, miał kredytywy do wszystkich monarchów i książąt chrześcijańskich. Król Władysław IV jedynego miał syna, Zygmunta, i ten umarł. On był jedynym synem królewskim, dziedzicem...
Pycha pierś Kostce rozpierała, żądza wzniesienia oddech dławiła. Zgnieść, zdeptać, a znakomitym wojennym czynem błysnąć i ogłosić się światu!...
Pod króla znaki pociągnąć nie chciał — nie chciał służyć temu stryjowi, który go nie znał, który na tronie jego ojca siedział, nie chciał służyć i słuchać, gdy się do panowania i rozkazywania urodzonym widział.
Zawidził też panom polskim nad wyraz wszelki. Ci magnaci, którzy, jak Bogusław Radziwiłł, kiedy jechali incognito, w tysiąc koni jechali; ci dawni, dumni z rodów Zborowscy, Chodkiewicze, Koniecpolscy, Tarnowscy, ci dumni z książęcej krwi Wiśniowieccy, Zbarazcy, Zasławscy, ci pyszni, rosnący przy pomocy łask królewskich zagrabiciele dostojeństw, władzy i bogatych starostw, Lubomirscy, Potoccy: kłuli go w oczy aż do krwawych w nich świateł.
A porówno z ambicją, miłością własną, zazdrością wrodzoną: wrzała mu w sercu miłość do Beaty Herburtówny.
Jej serca pewny był, lecz i tu naprzeciw niego stał szlachcic — pan polski, potomek przodka, który się na akcie unji lubelskiej podpisał, prastarego, potężnego, przesławnego domu syn: Jan Sieniawski, wojewodzic krakowski.
Polak, rdzenny Lach, również z Herburtówny urodzony, w którego żyłach krew wszystkich polskich królewiąt płynęła.
Bogaty jak król, władny jak hetman, butny jak książę udzielne, urodny jak bożek słowiański.
Drobny, nikły, w obcisłych, szwedzkich pluderkach, często skrycie łatanych, karłem i nędzarzem czuł się syn króla Władysława naprzeciw tego dębczaka, od złota i drogich kamieni lśniącego.
Gryzł Kostka pod cienkim, czarnym wąsem wargi i w palcach niecierpliwych pierścionek z włosów Herburtówny, ofiarowany mu jako zadatek miłości, obracał.
Kostka zaś, choć z mniej bogatego, mniej możnego domu, niż Sieniawski, od tego kasztelana rzekomo się wiódł, co również podpis na akcie unji za Zygmunta Augusta położył. Świętego też w rodzie miał, a stąd osobliwe błogosławieństwo nad domem Kostków upatrywano.
Stary Herburt, pobożny nad miarę, ze czcią go i poszanowaniem, jako krewnego świętych gościł i niewątpliwie przez samą pobożność związkowi z córką nie miałby się sprzeciwiać.
Do stanowczego punktu musiało przyjść. Sieniawskiemu na polowaniu kość niżej łokcia niedźwiedź przetrącił i stąd on, sześciuset husarzów i tysiąc piechoty własnego pokrycia królowi pod Sokal posławszy, sam w domu pozostał i do Siworogu, jako krewniak po matce i konkurent do panny zjechał.
Popierała go stryjna panny, kasztelanowa księżna Dymitrowa Korecka, po śmierci matki matkę Beacie zastępująca, pani dumna i ubogim, choćby to był nie świętego Stanisława Kostki, ale samego świętego Piotra krewny, gardząca.
Gdy Kostka w nowem odzieniu na zamku Herburtowskim stanął, zastał on tam sprawy naprzód pchnięte. Oto księżna Sieniawskiego, który rzeczy aż do szczęśliwego zakończenia kampanji kozackiej odkładał, nastraszyła Kostką i ten się zdeklarował i o panny rękę tegoż dnia właśnie prosić się gotował.
Zacisnął Kostka pięście na te wieści i ledwo się z kurzu podróżnego otrzepawszy i obmywszy, do Beaty szedł.
Już się ku zachodowi słońce miało. Pachniał ciepłym kwietniem ogród zamkowy, pełen kwiatów cennych i drzew odwiecznych.
Nad sadzawką zamyśloną napotkał Beatę.
Ośmnaście lat swoich i cudne lico uwieńczyła wianuszkiem kwiatków polnych, zaplecionych zgrabnie i powabnie.
— Prawdali to? — zawołał Kostka, prawie witać zapominając — prawdali to jest?
— Co ma prawdą być? — zapytała Beata.
— Co słyszę, iże wojewodzic Sieniawski o rękę waszą, miłościwa wojewodzianko, prosić dziś jeszcze przed wieczorem ma?
— Prosić może, to nikomu nie wzbronno.
— A ja?
— A wy też o nią prosić możecie.
— Lecz jakaż wasza odpowiedź będzie?
Wojewodzianka uśmiechnęła się lekko i wzniosła oczy niebieskie ku górze.
— Gwiazd jeszcze niema — one wiedzą.
— Zatem je wydrzeć z nieba rękoma trza, aby rzekły!
— Wydrzejcie. I to wolno.
— Wojewodzianko! — krzyknął niemal Kostka. — Dawaliście mi próby przyjaźni waszej! Włosów waszych pierścionek mam!
— Gwiazd jeszcze niema — odrzekła Herburtówna z uśmiechem. — Nie wzszedł wieczór.
I aleją dębową ku zamkowi jęła iść, a Kostka szedł za nią, tak gorejący ogniem, że trudno mu było chciwe usta i dłonie pragnące na wodzy trzymać.
Szli chwilę w milczeniu, z jednego szpaleru w drugi przechodząc. Wtem pierwsza gwiazda na błękicie zatlała, blada jeszcze, ale już widoczna.
— Gwiazdy już są — szepnął Kostka, pochylając się ku Beacie.
Ona zaś odwróciła ku niemu nieco głowę i niewypowiedzianej łaski uśmiech posłała mu z ust i ze źrenic.
— Kto ma wiarę i nadzieję — zaczął Kostka pół nieprzytomny —
— Ten posiąść może miłość — dokończyła Beata Herburtówna, nigdy dotąd u niej przez Kostkę niesłyszanym, drżącym od wzruszenia głosem.
— Mam rozumieć? — zapytał Kostka półszeptem namiętnością zdławionym.
— Jak serce dyktuje.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Podeszli pod zamek.
W wielkiej sieni od ogrodu stał Herburt wojewoda, księżna Korecka, Sieniawski i dworzanin jego i druh, Michał Gozdawa Sulnicki, człek siły niezwykłej i rębacz w Małopolsce pierwszy, z twarzą zuchwałą i groźną, bez grosza majętności, z łaski Sieniawskiego żyjący. Z nim razem on się chował, pół sługa, pół przyjaciel.
Obaj strojni byli od stóp do głów — a Sieniawski na podziw.
Miał on na sobie kontusz szafirowy aksamitny, z brylantowemi guzami, z których każdy miasteczko żydowskie był wart, pod tem żupan z niebieskiego atlasu, a pas go opasywał niewysłowionej roboty, tak mieniący się przy blasku zapalonych już świeczników, iż się widziało, że się sztuką tęczy przepasał. Ku temu hajdawery karmazynowe i z żółtego safjanu łyskliwe buty, na złotych podkówkach u napiętków. U boku słynna Sieniawskich karabela o złotej pochwie, na rękojeści kołpak soboli z czaplą białą kitą, rubinami, szmaragdami, brylantami, szafirami i żółtemi topazami przypiętą. Lewa ręka, od niedźwiedzia przetrącona, na czarnym spoczywała temblaku.
Sulnicki, choć dworzanin, prawie niemniej od złota i kamieni świecił, aby znać było, co to za pan, co nietylko siebie, jak królewicz, ale i dworzanina swego nawet nad miarę niejednego posesjonata ubrać może.
Właśnie w imieniu Sieniawskiego Sulnicki deklarację o rękę Beaty czynić kończył, gdy oboje z Kostką nadeszli. Aliści Beata, która ostatnie wyrazy słyszała, a z nich i z wyglądu sceny snadnie treść dyskursu poznać mogła, zwracając się wprost ku Sieniawskiemu, z uprzejmem skinieniem głowy rzekła:
— Wielki to honor dla mnie, gdyż, ile się domyślam, rzecz o mnie idzie, że potomek tak znakomitych przodków i sam niemniej od nich znakomity kawaler, którego mężem swym nazwać za zaszczytby sobie najpierwsze w Polszcze panny miały, ku mnie afekt swój zwrócić raczył. Iście srodze mi markotno, że afekt ten w tym momencie wewspółdźwięku nie znajduje.
— Jakoż to? — zapytała księżna Korecka.
— Gdyż serce moje komu innemu oddałam.
Blask radości zajaśniał na twarzy wojewody, Sieniawski zaś przy tych słowach Beaty w bok się wsparł i płomieniem z oczu zaświecił.
— I komuż to, jeśli wiedzieć wolno? — zapytała księżna Korecka.
— Tu obecnemu panu Aleksandrowi Kostce — odpowiedziała Beata.
Naówczas zadarł wgórę głowę Sieniawski i odpowiedział:
— Nie mam ja tu co dłużej porabiać, gdy mnie porówno serce córki, jak wola ojca odtrąca. Zbyt jednak umiłowaną sercu mojemu jest wojewodzianka Beata, w zbyt wielkie] czci mam jego wielmożność pana wojewodę, w zbyt wielkiej estymie przesławny ród Herburtów, abym, co wiem im przeciwnego, zmilczał. A iż do delacji nawet w świętej i obowiązkowej sprawie usta Sieniawskiego się nie zniżą, Sulnicki — czytaj list, który na twoje zapytanie kasztelan Janusz Kostka z Dębin ci odpisał.
Kostka drgnął, jakby złem przeczuciem tknięty, a Sulnicki wielki arkusz z zanadrza dobywszy, czytać począł:
„Do Imci Pana Michała Sulnickiego, wojewodzica Sieniawskiego dworzanina:
Jako mnie waszmość, podejrzeniami pewnemi, jako piszesz, tknięty, pytasz i do odpowiedzi ze strony wiadomej osoby obligujesz, odpowiadam waszmość! przez umyślnego, co następuje:
Sprawiedliwie szacuję miłość waszmości ku prawdzie i nienawiść szalbierzy i wiadomem czynię, iż ów Aleksander Leon Kostka ze Szternberku, za takiego się podający, z rodu naszego nie jest. Przed dwudziestu kilku laty do stryjecznego mego Rafała Kostki, kasztelana bełzkiego, zaufanego króla nieboszczyka Władysława, przywiózł hajduk chłopię, ledwie mówić mogące, bogato odziane i tam je wraz z oddanym sobie listem zostawił. Dom był bezdzietny i dziecko jak swoje chowano. Gdy chłopiec podrósł, zasię po niego przysłano i co się z nim później stało, nie wiem. Z naszego plemienia Kostków on nie jest, jeśli to ten za takiego się prezentuje. To wiem i słowem uręczam, a nawet, gdyby potrzeba w jakiej ważnej sprawie była, i przysięgą uręczyć mógłbym.
Życzę zdrowia Waszmości.
kasztelan sieradzki.
Gdyby grom z jasnego nieba uderzył, większegoby efektu zdziałać nie zdołał.
— Zaiste! Na palu pal — bo takie miał, gdy go co poruszyło, przymówisko — ręka to kasztelana, tak mi znana, jak moja własna. Któż więc waszmość jesteś? — zwrócił się ku Kostce.
Ten stał biały jak płótno.
— Ktoś waść jest? — zapytała porywczo księżna Korecka.
Kostka milczał, a Sieniawski rzekł:
— Jakom rzekł, nie mam ja tu co dłużej porabiać. Atoli zdaje mi się, iż źlem nie uczynił, zezwalając zaufanemu memu, któren z gorliwości ku mnie, o cześć domu Herburtów niemniej też dbały, podejrzenia powziąwszy, w najsłuszniejszą stronę, gdy kasztelan Rafał i małżonka jego nie żyją, z interrogacją się zwrócił. Cokolwiek stąd wyniknie, mnie wszelako jedno tylko: odejść stąd — pozostaje.
— Czekaj, wasza miłość, nie odjeżdżaj, póki się sprawa nie wyklaruje! — zawołał wojewoda i zwracając się ku Kostce: — Mów waszmość kto jesteś? — powtórzył.
Kostka milczał. Białość nie ustępowała mu z twarzy, oczy w ziemię wbił i stał, jak skazaniec. Byłby może słowa nie wyrzekł, gdyby nie prośba Beaty, która ręce, jak do pacierza, złożywszy, ozwała się błagalnie:
— Na Boga, proszę, powiedz waszmość nazwisko swe i godło!
Naówczas Kostka spojrzał na nią zarówno z wyrzutem, jak z miłością nieopowiedzianą i wyprostowawszy się, iż, acz nieduży, prawie wysokim w tej chwili się wydał, spojrzenie w oczach obecnych topiąc, rzekł spokojnie i wyniośle:
— Imię moje jest w księdze dziejów zapisane nie tam, gdzie wasze będzie.
Znaczenia tych słów nie pojąwszy, a najmniej się podobnych spodziewając, wszyscy stali chwilę, spoglądający po sobie, aż pierwszy ozwał się zuchwale Sulnicki:
— Nie o enigmata tu idzie, jeno o nazwisko waścine. Powiadaj je i basta!
Jeszcze dumniej wzniósł Kostka głowę wgórę i odparł:
— Odpowiedzieć ci raczę, pachołku, iż pan twój mnie do kolan kołpakiem kłaniać się winien.
Spłonił się na to Sieniawski i w okamgnieniu karabelę ze złotej pochwy wyrwał, ale go blisko stojący wojewoda za rękę chwycił i krzyknął:
— Jedno nie pozwolę krwi rozlewać w domu moim, drugie nie wiesz waszmość, kto zacz, a jak zbój mordować nie będziesz!
Zatrwożona i ze łzami w oczach Beata powtórnie się ku Kostce skłoniła.
— Mów waszmość, jak cię zowią — błagała — nie wystawiaj serca mego na próby ognia!
I wtedy ponownie Kostka — jako pierwej, na nią popatrzywszy — rzekł głośno i wyraźnie:
— Jam jest króla Władysława syn.
Znów oniemieli wszyscy, jeszcze dłuższą chwilę milczenie potrwało, niż uprzednio.
Przerwała je kasztelanowa Korecka, mówiąc w aluzji do nazwiska Wazów:
— Z tych pewnie wazów, co nie jabłko i wawrzyn, ale pierogi ze śmietaną naszały.
Huknął śmiechem Sulnicki, rozśmiał się i Sieniawski, a Sulnicki przez śmiech zawołał:
— U mojego szwagra jest fornal Władysław Król — zali nie ten? Nawet podobny z urody.
— Pachołku — odpowiedział Kostka wyniośle — jesteś mi jako pies, co na mnie szczeka. Obrazić nie możesz, ale obitym będziesz.
Porwał się wreszcie wojewoda, który stał, jak słup, bez słowa i ruchu.
— Dość! — krzyknął. — Ktokolwiek waść jest, iżeś śmiał pod nieprawdziwem wejść w dom mój nazwiskiem, próg mój przestąpić proszę!
— Panno Beato! — zwrócił się Kostka ku wojewodziance, która z twarzą zasłonioną rękoma stała.
Słowa nie otrzymał, ale ruch głowy nic dobrego, owszem, źle mu wróżył.
— Beato! — rzekł jeszcze.
Lecz tylko ten sam ruch głowy uzyskał.
— Milcz, wasze! — rzekła księżna Korecka. — Jak śmiesz ozywać się jeszcze do tej, którąś zuchwalstwem twem i bezczelnością pokrzywdził i pohańbił!
— Tak jest! — krzyknął zkolei wojewoda. — Tak jest! Jak śmiałeś, fałszywego nazwiska używając, na dziecko moje, na Herburtównę oczy podnieść! Powsinogo! Przybłędo! Precz mi z zamku! Precz!
Kostka na te obelgi i groźby ku Beacie się zwrócił, ta jednak, twarzy nie odkrywając, milczała jako pierwej.
Naówczas gniew go ogarnął, ręką w zanadrze sięgnął i z kieszeni zwitek z pierścionkiem z włosów wojewodzianki dobywszy, pod nogi go jej rzucić chciał, ale się wstrzymał, zbyt bowiem ją jeszcze miłował, aby wstydzić zdołał.
Ta snać odgadła, czy odczuła myśli jego, odsłoniła bowiem nieco lica i pełne strachu, przerażenia, wdzięczności spojrzenie padło na twarz Kostki.
— Precz! — huczał wojewoda. — Ty niewiadomy człeku, szalbierzu imienia królewskiego! Precz, bo na samą myśl, żeś na córkę moją patrzeć śmiał, krew mię zalewa! Fora! do kroćset djabłów, bo psami wyszczuć każę!
Za wiele tego Kostce było. Nie licząc się już z nikim i z niczem, choć wiedział, że zginąć musi, za szpady rękojeść chwycił, gdy nagle o niespodzianej godzinie dzwon kościelny we wsi pod zamkiem zabrzmiał i równocześnie dwaj dworzanie wojewody, Rajcerz i Szybka, w najwyższem pomieszaniu przybiegli, jeden przez drugiego wołając:
— Wasza miłość! Zbóje! Folwark Zgorzelicki płonie! Czerń pustoszy!
— Gwałtu! — krzyknęła kasztelanowa, wojewoda zaś o Kostce zapomniawszy, bo Zgorzelice tuż niemal obok zamku leżały, gębę na razie w zdumieniu i przerażeniu otworzył.
— Kupa chłopstwa! — wołał Rajcerz. — Dowiedzieli się snać, że chorągwie nadworne pod panem Makowskim do obozu królewskiego wyprawione!
— Co jest ludzi w zamku! Do broni! Na koń — wrzasnął wojewoda mowę odzyskawszy. — Hej! Wasiutyński! — krzyczał oglądając się za marszałkiem dworu.
Poskoczył naprzód Sulnicki, a Kostka, trzasnąwszy szpadą w pochwie, wpadł za nim do stajni i nie mając swego, w zamieszaniu najlepszego z wierzchowców wojewody okulbaczył i za bramę na nim wypadł. Myślano, że ku Zgorzelicom leci, ale on w lesie nieopodal zamku na prawo skręcił i na gościniec myślenicki ku Rabie, co pary było w bachmacie, ruszył.
Wrzawę i dzwon larmo czyniące słyszał, wkrótce otoczyła go cichość wieczorna, łunę tylko widział na niebie.
O Beatę się nie lękał. Zbyt potężnem było imię wojewody, aby chłopi, choćby jak zuchwali, porwać się na zamek ważyli; zbyt wielu ludzi w zamku, aby najmniejsze niebezpieczeństwo rodzinie wojewody grozić mogło. Spalono już wprawdzie po dwakroć Bełz i zamek Ciechanowski, ale tam dowodził zorganizowaną bandą zuchwały i podstępny emisarjusz Chmielnickiego, Jachowski. Uprzednio wstecz złupił herszt Bajus z towarzyszami Januszkowice, zabito panów Trojanowskich, Bobownickiego, Bylinę z Leszczyn, splądrowano dwór Olszewskiego w Siarach, Domaradzkiego w Ropie, słynny Czepiec i Sawka napadli na Jamgród, choć obwarowany, Męcińskiego, zrabowali w Zyndramowy siedmdziesiąt siedm stadnych klaczy, zgrabieżyli dwór Delpacego w Glinniku, Cikowskiego w Żeglcach, Michałowskiego w Rogach pod Iwoniczem, ale z podobnych napaści drwić mógł armatami strzeżony, podobny do twierdzy gród Herburtów. W Zgorzelicach były obory pańskie, tam też znęcili się zbóje.
Z łuną w sercu, niemniejszą, niż ta, która ponad nim świeciła, z huraganem gniewu, żądzy zemsty, a zarazem bólu i rozpaczy w sercu, pędził Kostka gościńcem. Aż ubieżawszy więcej, niż milę drogi, koniowi zwolnił, aby go nie zapalić i nie zmarnować.
Olbrzymia łuna gorzała na niebie.
Wstrzymał Kostka konia, na kulbace się skręcił twarzą wzad, wzniósł rękę z pięścią zwiniętą i wyciągnąwszy w stronę pożaru, począł nią trząść złowrogo, mówiąc:
— Poczekajcie, magnaty! Zapalę ja wam lepszy ogień nad głową! Poznacie mnie! Psie syny!
Ku górom konia skręcił. W tę dziką, zapadłą stronę wściekłość go i gniew skierowały, jak instynkt wilka, co się z łańcucha urwał.
W gęstym lesie jechał wojewodzic Jan Sieniawski, na górskim, niewielkim koniu snujący popod Tatry.
Błędnym rycerzem przezywała go rodzina i znajomi, albowiem z pół-przyjacielem, pół-sługą swoim Sulnickim i hajdukiem Tomkiem tygodnie, a czasem miesiące całe wędrował on przez lasy i pola, dróg nie pytając, upolowaną zwierzyną się żywiąc, po zamkach pańskich, albo i po chłopskich stodołach na sianie nocując. Sześć psów gończych przy koniu szło, tak tresowanych, że żaden bez znaku nawet na widok zwierza nie ruszył, prócz tego wyżły dwa i cztery olbrzymie w Anglji zakupione dogi, któremi szczuć dzika było miło, a które i do obrony służyły. Albowiem w tem otoczeniu wojewodzic Sieniawski, półbóg z Sieniawy, jako go księżne i hetmanówny w Warszawie i w Krakowskiem zwały, przejechał świat od północnych bagien i jezior pruskich i litewskich, aż po Żelazne Bramy Dunaju, Dzikie Pola i goszczony przez grafów i fuerstów niemieckich aż po Ren.
Ale najraczej wędrował on przepastnemi puszczami Karpat, bijąc odyńce i walcząc z niedźwiedziami.
Sierotą był i samodzielnym panem olbrzymiej fortuny, iż ledwie ostrogska ordynacja ją przewyższała, a ni Zasławscy, ni Radziwiłłowie, ni książę Jeremjasz Wiśniowiecki, któremu sam czynsz roczny z 39.610 poddanych zadnieprskich, nie licząc mnóstwa futorów, folwarków ekonomicznych i 423 młynów, nie licząc podatku z szynków, zboża, miodu, bydła, zwierzyny, ptactwa po jego dobrach: miljon dwakroć sto tysięcy złotych przynosił, nie byli bogatsi. Wydawało mu się też wszystko równo, jak mówili współcześni, i mało kogo za równego sobie z rodu poczytując, o książęcy tytuł, do czego go namawiano, dbać nie racząc, wszystko za dostępne i możliwe dla siebie miał.
Był Jan Hieronim Zygmunt August Sieniawski wzrostu wysokiego, w barkach szeroki, ale w postaci smukły, o włosach ciemnych w loki z przyrodzenia krętych, nos miał orli, pod nim wąsy młode z polska puszczone, a oczy jasno-błękitne, świetnie promienne, kiedy chciał ciepłe i słodkie, kiedy chciał srogie i straszne, z przyrodzenia dumne i nieulękłe. Twarzy był jasnej, pociągłej.
Z Herburtówny zrodzony dwie miał tradycje w pochodzeniu: jedną, że Herburtowie, gdy marli, dla dzielności w orły się siwe przemieniali i orłami opuszczali świat ziemski; drugą, że gdy się rodzi Sieniawski, piorun w najwyższego dęba okolicy bił, aby go nie zacieniał koroną.
W swej woli i potędze rosnący, ledwie się królowi Sieniawscy uchylali, a Jan Hieronim za kwiat rodu uważany, kwiatem się rodu swego znał.
Gdy Sieniawski towarzyszów odbiegłszy, Marynę Toporzankę z Hrubego, osiedla nieopodal Zakopanego, o kosę wspartą z pomiędzy jodeł i smreków ujrzał, psyknął na psy i harapem im pogroził, poczem konia pocisnął i naprzód ruszył. Na skraju lasu się zatrzymał. Nie chciał on przerazić dziewczyny, ani spłoszyć.
Po chwili z konia zeskoczył, psy na smycze wziął i do drzew poprzywiązywał i świsnąwszy nad niemi harapem, aby przestraszone nie rwały się za nim, nazad na konia wsiadł i z lasu powoli wyjechał.
Zdaleka kołpak zdjął i ku dziewczynie nim na powitanie, na dobrą wolę, powiewał, ale ta nie lękała się snać, lecz jak była wsparta o stylisko kosy, tak stała, z chustką żółtą na ramiona opadłą.
— Niech będzie pochwalony! — zawołał podjeżdżając Sianiawski.
— Na wieki wieków! — odpowiedziała Maryna.
— Dobrze jadę?
— A gdzie?
Rozśmiał się Sieniawski i rzekł nieroztropnie:
— Przed siebie.
— Starajcie się o nos, bo tam las — odpowiedziała dziewczyna.
— Tak twarde są wasze drzewa?
I najechał blisko koniem.
Ale dziewczyna zagrodziła drogę do siebie kosą wpoprzek.
Sieniawski zeskoczył z siodła.
Maryna nie cofała kroku, tylko przesunęła szybko kosisko w ręku, tak, że ostrze znalazło się wzdłuż naprzeciw Sieniawskiego.
Przystanął i roześmiał się głośno.
— Zacięłabyś mię? — zapytał z góralska.
— Zatnę!
— A wiesz, kto ja jestem?
— A to mi wszystko jedno.
— Wiesz ty, że ja mam sześć tysięcy własnego wojska?
— Ale nie tu. A ja mam kosę!
— I że mam więcej niż sześćdziesiąt tysięcy poddanych gospodarzy?
— Ale ja wolna, królewska!
— Zamek mam z pięciu wieżami — chcesz w nim mieszkać? — ciągnął Sieniawski.
— Moje wieże wyższe i więcej ich tu — wskazała ręką Tatry.
— Uzłocę cię, ubiorę w perły, w diamenty!
— Ej ha! — przydrwiła Maryna. — Kiedy ja do wody do potoku wlezę, to po mnie pereł i diamentów dość!
— Kochać cię będę! — krzyknął Sieniawski.
Roześmiała się Maryna.
— Porwać cię każę! — dodał Sieniawski.
Maryna obejrzała się szybko, myśląc, że może ma on służbę za sobą i wymierzywszy sztych kosy prosto w piersi Sieniawskiego, rzekła:
— Gwizdnij na swoich ludzi!
Oczy jej przytem zaiskrzyły się tak, że można było uwierzyć, że uderzy.
— Jestem sam, nie mam nikogo — rzekł Sieniawski.
— No to wiedz pan: u nas co Topór to topór!
— Cóż to znaczy?
— Ja z Toporów mam ród, z Hrubego. Mój brat i nasi chłopi pod ziemią by mię znaleźli.
Roześmiał się Sieniawski.
— Jeść mi się chce — rzekł, aby jakoś rozmowę dalszą umotywować.
— No to jedźcie do nas, do chałupy. Bo tu niema nic — powiedziała Maryna.
— Ugościsz mię?
— Wdzięcznie.
— A gniewasz się o to, com ci mówił?
— Młodziście, toście głupi — rzekła Maryna, zamykając rozmowę. — Pójdźcie.
Ale gdy Sieniawski po psy ruszył w gęstwę, aby je zabrać z sobą, Maryna zawołała:
— O, to na nic! Ze psami! Bo by ich nasze owczarskie potargały!
— No, to jakże? Psów zostawić nie mogę.
— To nic. Zostańcie tu przy nich, a ja jeść dla was i dla nich przyniosę.
Zwróciła się i z kosą na ramieniu w las wstąpiła.
Sieniawski popręgu koniowi popuścił i wędzidło podpiął, aby się paść mógł, poczem na trawie nawznak się położył.
Wpół godziny, albo mało co więcej, wypadła Maryna z lasu okrakiem oklep na koniu, w pełnym galopie, z workiem i koszyczkiem w jednej ręce, w drugiej z siekierą. Gnała z leśnej drogi polaną, co koń, niski, krępy kasztan mógł wyskoczyć.
Sieniawski z trawy wstał, a Maryna zwłóczyć chróst na ogień zaczęła. Z pomocą jej siekiery i podróżnego toporka wojewodzica w mig olbrzymia watra buchnęła. Dobył Sieniawski wino i wódkę z troków, spyrkę nożykiem krajał i na patyku skwarzył; popijał. Za ten czas bób i fasola się gotowały.
Ucztę miał smakowitą, w kłębach dymu, wśród iskier trzaskających z żywicy.
Gdy się posilił, Maryna z pustoty świeże smolne smreczki i jodełki ciąć zaczęła i na ogień je ciskać; skoczył i Sieniawski do tej uciechy. Wybudowali stos na człeka wysoki, że się zdawało, iż płomień i dym w niebo bije.
Ogary podrażnione jak na pożar wyć zaczęły.
Tak się poznali.
Było to w początku wielkiego maja.
Wzięto się więc do mycia i czyszczenia sprzętu szałaśnego, kotłów miedzianych, pucier, gielet, drewnianych naczyń z pałąkiem do dojenia owiec, oboniek, płaskich okrągłych naczyń do zwozu mleka, skopców, czerpaków. Juhasi poczęli smażyć, w maśle i strugać strzały, naprawiać kołczany; kto miał, to opatrywał rusznicę, lub pistolety na krzemień. Powszechny ruch, powszechna wesołość nastała. Już do Toporów, do Sobka, wnuka Janowego, po trzeci raz przez gazdów z Hrubego, z Olczy, z Ustupu, od Bachledów, z pod Kopy, od Sobczaków, od Walczaków od Tatarów, od Gąsienic wybranego bacą, poczęli się schodzić juhasi dawniejsi i świeżo nastali. Były rady, narady, nauki, a osobliwie udzielał ich stary Kret z Ustupu, juhas odwieczny, którego nikt młodym nieznał i któremu mogło być nawet wyżej stu lat.
Na wtorek trzy dni przed Zielonemi Świątkami naznaczył baca dzień mieszania. Ze wszystkich osiedli w pobliżu Hrubego zegnano owce na polankę przed domem Topora Jasicy, gdzie czekali już na nie baca Sobek i juhasi. Tam każdy gazda oddawał swoje stadko, a potem zmieszano wszystkie owce razem do wielkiego zagrodzenia, koszaru. Jeden juhas wziął koronkę w rękę, drugi z zagrody owce puszczał, licząc, a gdy krzyknął dziesięć — juhas paciorek różańcowy przesunął. Owiec było tysiąc dwieście, które bacy gazdowie na lato powierzali.
Osobno stały krowy z pasterkami i młode woły z wolarzami, do szałasu należącymi. Szałas nadawał nazwę tylko pastwisku owiec. Stało i kilkanaście koni, mających lato spędzić na hali.
Z mrocznej szarej mgły wyłaniały się wierchy, bystro słońcem złocone, w pełnem obłoków niebie tonące. Liljowo-sine i fioletowe były te obłoki, które wiatr po szafirowem niebie gnał. Bo wiatr dął silny w to rano wygnania na halę.
Wierchy jakoby się ścigały z obłokami, to miały je przed sobą, to ginęły w nich; to znowu ponad szczytami skłębił się tuman kolorowy, a czasem rozbił się w strzępy i rozleciał właśnie w chwili, kiedy blask słońca ugadzał, jak gdyby złotawy ryś wpadł między stado barwistych cietrzewi, sinogarlic i dzikich gołębi na kępach podkrywańskich.
Mnóstwo bab, chłopów, dzieci zebrało się żegnać juhasów, pasterki i swój dobytek. Matki całowały córki, ojcowie upominali synów, ażeby trzody warowali przed wilkiem i niedźwiedziem, bacy słuchali, ze zbójnikami, jakby przyszli w odwiedziny, byli grzeczni, co polecali tem więcej, że niejeden z nich sam zamłodu „za buczki“ chadzał.
Stara Baganta dawała dziewkom ziela od uroku, od porobiska, tak dla człowieka jedne, jak dla bydlęcia drugie, nieodbyte, gdy się rozdętemu świeżą trawą bydlęciu spałtek, kawałek drewna w pysk kładzie, a boki gniecie. Brali i juhasi ziela, srebrne pieniążki dając, choć klęte naszyjniki na szyjach nosili.
Ten ów na owce, na statek swój spoglądał, baby krowy po karkach głaskały, osobliwie cielęta przez zimę podrosłe; smutno się z niemi było rozstawać.
O pogodzie możliwej radzono, lato przepowiadano mokre zrazu, potem aż do jesieni suche i upalne.
Owiec zegnanych do kupy pilnowały już psy wielkie, kudłate, o wilczych mordach, białe, z obrożami kolczatemi na karkach, i obstawili je sobą juhasi zbrojni w ciupagi z brzęczącemi mosiężnemi kółkami na tylcu toporzyska, w kije opalone na czarno, śperulce, oblaki bukowe, sękowce ze smreka, siekańce nasadzane krzemieniami, buńkosie, maczugi obite mosiężnemi kółkami, wesoło brzękiem przy pochodzie, straszące owce, a straszne jako broń.
Na głowach mieli małe kapelusiki czarne, okrągłe, płytkie, z wąskiem skrzelem, wysmarowane tłuszczem, z kostkami z morskich muszelek białych naszytemi na rzemyk, lub z mosiężnemi łańcuszkami, owitemi dokoła dla oporu na wiatr; ten i ów w kołpaku baranim w kształt perski, kostkami, paciorkami, koralikami oplecionym, włosy wymaszczone; na ramiona, od uszu dwie kiecki, we warkoczyki plecione, w paciorki i koraliki zdobne, na szyi brembulce, naszyjniki z kamyków, kulek i kawałków mosiądzu; koszula spięta blachą mosiężną z łańcuszkami, trzpieniem przekłuta, od pasa do pachy pas z pięciu żółtemi mosiężnemi klamrami, z ciemnej bronzowej skóry, nabijany świecącemi mosiężnemi i srebrnemi guzikami, za pasem noże z trzema bulkami z mosiądzu na trzonku, u poniektórego pistolet. Koszula w maśle usmażona, czarna, połyskliwa, z rękawami rozszerzonemi ku pięści, że gdy chłop stanął, do kolan opadały kutasikami zdobne, krótka, że ledwie z pod pasa nad portkami rąbkiem wystawała, a często, gęsto chłop gołym bokiem i brzuchem błysnął. Portki białe, ze zaszczepkami niebieskiemi i czerwonemi z włóczki, wąskie, obcisłe, w onycki wpuszczone i rzemieniem okręcone wpół łydki, na stopie kerpiec z jednego kawałka skóry. Przez ramię torby juhaskie z wełny czarnej i białej plecione, frombijami (frendzlami) zdobne, u niektórego rusznica na krzemień, ale zrzadka, zresztą łuki długie i kołczany strzał pełne, zręcznie z łyka smrekowego plecione.
Ten i ów zaś to kobza skórzana, to piszczałka z wierzbowego drzewa, to fujera, lub trombita długa niezmiernie, czasem na półtora chłopa, rozszerzona u wylotu; tę osobliwie wolarze miewać lubili. Chłopy same rosłe, smukłe, gdzie niegdzie olbrzym dwie stopy nad sążeń, to znowu chłop, jak pniak, zebrany w sobie, krótki, a z plecami jak ława. Na ramionach serdaki, guńki białe krótkie, nijako nie wyszywane; ten i ów kożuch na plecy odział.
Przy juhasach młode chłopcy, gońcy, czyli honielnicy, uczniowie na juhasów.
Zaś pasterki miały koszule białe, cyfrowane czerwoną lub czarną grubą nicią na ramionach, spodnice ciemne, wytłaczane w białe kropki, zapaski różowe; nogi w kierpcach tylko nie rzemieniami, ale czarnemi grubemi wełnianemi sznurami, nawłokami, owite, na ramionach chustki, zapaski, stare guńki ojcowe, stare kożuchy macyne. Mało która piechotą, ale okrakiem na koniu na drewnianem siodle, na niem przewieszone obońki, garnki, skopce, rajtoki, worki z mąką. Tu znowu koń objuczony kotłami żelaznemi do gotowania strawy, sprzętem juhaskim, przyodziewą męską, dziewiecką, zapasami we workach. Przytroczona do siodła tu i owdzie rąbanica krótka z szerokim obuchem, wygodniejsza od ciupagi do domowej roboty. Dziewki, co pieszo szły, na długim lejcu konie trzymały.
Ruch był. Juhasi oganiali owce do kierdela, a raz po raz który z radości, że już w hale idzie, pokrzyknął, gwizdnął, lub ciupagę zberczącą mosiądzem wysoko ponad głowę rzucił, że zawarczała młyńcem w powietrzu i w rękę mu z brzękotem spadła.
Stał baca, Sobek, Topór, od Jasiców Toporów, Janów wnuk, Marynin brat, jak buk pomiędzy gromadą. Ruszać już trzeba było, bo słońce wychodziło coraz wyżej.
Wzrostu nie był nadludzkiego, jak kilku olbrzymów, ale imponująco głową ogół przenosił, barków potężnych, a ciemna jego wąska, orla twarz z nosem zgiętym ku wąskim ustom, harda, miała zuchwały wyraz, jakby z magnatów i rycerzy pochodził. Podobne do Maryninych szafirowe oczy z pod ciemnych włosów z ciemnej twarzy świeciły jak ognie.
Bacą był już trzeci rok na wspólnych halach pod Kopą Królowej i przy Stawach, choć dopiero dwadzieścia pięć lat sobie liczył, gdyż rozumem, odwagą, męstwem, siłą, a przytem rzetelnością wszystkich przewyższał. Starzy chłopi na bacostwo go wprowadzili, a starsi juhasi chętnie słuchali i poważali.
— No czas! — rzekł popatrzywszy na stado uporządkowane i na słońce i niebo.
I skinąwszy na starego Franka Buńdę z Kotelnicy, który mu kropidło podał i kotlik miedziany ze święconą wodą, co po nią aż do Szaflar biegał, bo jej bliżej nigdzie nie było, podstawił: szedł przed nim dookoła owiec, kropiąc je i modląc się o błogosławieństwo i zachowanie od nieszczęścia, poczem, na czoło pochodu wyszedłszy, krzyż ciupagą przed stadem na drodze uczynił i do góry ją ostrzem wzniósł.
Błysnęła stal pod słońce, a to był znak.
— Ostajcie z Bogiem! — krzyknął Sobek do pozostających.
— Boże prowadź! Żegnaj Panbóg! Z Panem Bogiem! — odpowiedziały mu setki głosów.
Zadęli juhasi i wolarze we fujery i trombity, zabrzęczeli na kobzach, gwizdnęli na piszczałkach, zadźwięczeli na gęślach, zaberczały metalowe kółka przy ciupagach i obijane metalowemi obrączkami maczugi; huknęli ci, co nie grali, krzyknęły na krowy pasterki i klasnęli w bicze wolarze. Szczeknęły psy i zatętniał tupot racic owczych i bydlęcych i tętent kopyt końskich. Ale cudownie, melodyjnie, uroczyście zagrały tysiące spiżowych dzwonków u szyi trzód. I pochód ruszył. Konno i pieszo otoczone stada, wiedzione przez bacę, naprzód w olbrzymiej wydłużonej gromadzie, potem krowy, potem woły, poczęły się sunąć drogą przez Toporową polanę. A wraz rozległo się wyskanie, wysoki krzyk, pasterek i młodych gońców i kilkanaście głosów, przy jęczeniu fujer i trombit, rzępoleniu gęśli i piszczałkach, przy basowaniu kobz zawiodło:
Hej baco nas, baco nas, podź s nami na sałas,
popod białe skole na ślebodnom wole!
Hej baco nas, baco nas, powiedź ze nas hore,
bo my uzdajali w turnickak obore!
Hej baco nas, baco nas, kielo baranów mas,
kielo mas owiecek, kielo mas dziéwecek?
Rozłamał się chór — mężczyźni zaśpiewali:
Hej baco nas, baco nas, nie załuj nam mléka,
my ci przywiedziemé z pod Krzywania byka!
Zaśpiewali mężczyźni, a dziewki odpowiedziały:
Hej baco nas, baco nas, nie załuj nam syra,
co jo cie niebedem do rania budziéła!
I znowu chłopi:
Hej baco nas, baco nas, nie załuj zyntyce,
my ci wybieremé uherskie piwnice!
I znowu chórem wszyscy:
Hej w polany, w polany — kosiar murowany,
murowany kosiar — baca jako cysar!..
Huuhahahauuu!
Ale cudownie, melodyjnie, uroczyście grały tysiące spiżowych dzwonków u szyi trzód.
Oni zaś szli, juhasi, pasterki, trzody, konie z hukaniem, brzękiem, muzyką, śpiewem i cudowną grą tysięcy dzwonków. Rzucane w powietrze i chwytane w rękę migotały ciupagi. Tonęli w lesie.
Wąż jakoby olbrzymi, łuskami migocąc i brzmiąc, wsuwał się w nieprzejrzany, prawieczny las.
Idom...
Aż wchłonął ich głęboki mrok drzew.
Z coraz dalsza, z coraz dalsza słychać było jęczenie dalekonośnych trombit i zbyrkotanie spiżowych turlików i kłapacy.
— Idom — rzekł stary Topór, uczynił za pochodem ręką krzyż w powietrzu, schylił się, urwał garść trawy z pod nóg i rzucił w stronę lasu, szepcąc:
— Bóg daj! Bóg daj! Bóg daj! Dadźbóg, wielgomożny boże! Panie dobrego losu!
Wiodła droga jeszcze lasem kęs pod górę, a potem się z niej Sobek wziął na prawo, w perci.
Tam się owce poczęły wydłużać w nieskończony sznur, bo było wąsko, po boku się ledwie juhas pod smreczki przeciskał, albo też w stadzie pomiędzy owcami z psem szedł. Gęstwa była straszna, drzewo nigdy nie cięte, chraścią, smędlakami zarośnięte i zatrzepane. Tysiąc dwieście owiec wyciągnęło się w biały sznur, kozy w nim, a za niemi jedna za drugą szły krowy i woły wielkie rogi między gęstwiną przedzierały. Od turlika pierwszej owcy do kłapaca ostatniego wołu dźwięczał i dzwonił spiż na ogromnej śródleśnej, błędnej w zakręty przestrzeni.
Bystrzej i bystrzej pod górę, między stary, choć coraz niższy las, gdzie się już wszelkie inne drzewo traciło, a tylko smreki coraz wyłączniej zostawały, koło potoku, co z Czarnego Stawu szedł, podbijać się począł pochód ku wąwozowi poza Kopą Królową, ku Królowej Hali, od Maćka Króla, co tam pierwszy pasać zaczął, nazwanej. Aż sięgnięto kosodrzewiny i po kilku godzinach cienia leśnego ujrzano słońce i wierchy i ostry górski powiew przypłynął.
Naówczas taka radość owładła serce Sobka Topora z Hrubego, że zabrzęczał nabijaną ciupagą swoją nad głową i wzniósł głos:
Hej idom se owiecki tom stawiańskom pyrciom!
drugi wiersz dziesiątki męskich, kobiecych i chłopięcych głosów rzuciły na las:
Hej juhasa niewidać, ino zwonki zbyrcom!
i powtórzyły raz drugi, jak zwykle.
A Franek Marduła przeskoczył stopami przez własne toporzysko, prawą ręką za siekierę, lewą za koniec drzewa ujęte, i rozdarł się, aż zgiełcało po hali:
Ani jo nie juhas, ani jo nie baca,
sama mi dziéwcyna owiecek nawraco! Huuuhauuu!
Wkroczono w dziedzinę szczęścia.
Poruniło się pięknie, gdzie okiem spojrzeć, zielono tylko na turniach, śniegu płaty olbrzymie, w żlebach, gdzie do cienia, hrubo go jeszcze na chłopa zwyźć.
Jasne białe mgiełki kołysały się nad wierchami.
Zmęczone bydło poczęło się rozglądać, rozpoznawać, przypominać sobie, wdychać, chylić łby, wąchać bystremi nozdrzami, poszczypywać i skubać trawę koło szałasu i szóp.
Wiatry halne, a osobliwie ten wielki, co z końca grudnia (z początku listopada) wiał, porobiły szkody, postrząsały kamienie z dachów, a śniegi wielkie, co w zimie, w jagweńcie przed gody (w grudniu przed Bożym Narodzeniem) i potem drugi raz w godniku (styczniu) ku końcu miesiąca spadły, zgniotły szopy dwie krówskie do imentu. Trzeba było naprawiać, ale to się duchem przy telik chłopach i wszelkim sprzęcie potrzebnym z domu zabranym zrobiło. Osobliwie olbrzymi Bartek Gałajda, wolarz, i Franek Marduła z Nad Potoka cud dokazywali, bo Gałajda na dachy kamienie wykładał, coby trzej ludzie mieli co dźwigać, a Marduła tak obuchem dzwonił, co się widziało, że w pięciu kuźniach kują. A co raz to se pokrzyknął: Hoba hop!
Koszary jęto stare naprawiać, nowe stawiać, strągi, miejsca do dojenia owiec, w nich grodzić. Ożyła hala.
Zapłonęła watra w szałasie bacowskim; gruby zawaternik, kłat drzewa ztyłu watry tlał, a smolne drzewo raz po raz dorzucane, trzaskało iskrami i miły, znany, gryzący, gęsty dym szałaśny napełnił wnętrze. Na jadwidze, długim kiju, uwieszonej u żerdzi poprzecznej, pod dachem szałasu z dwu stron przymocowanej, wisiał kocieł, a w nim warzyła się kluska z owsianej mąki, bo jeszcze nie dojono. Filarowego Józka Bronka od Cajki ją gotowała. Na odwiecerz, kiedy owce zegnano do koszarów, poszedł baca do szałasu po żarzące węgle i wsypawszy węgle, ziela zbierane na Matkę Boską Zielną i żywicę ze smreków, uzbieraną w lesie w łubek z kory smrekowej, wrócił z tem ku owcom, zdjął kapelusz, przeżegnał się i kadząc od zachodu ku wschodowi trzy razy obszedł je w milczeniu, z powagą wielką.
Po trzecim razie wysypał węgle na ziemię przed strągą, korą przykrył i ukląkł, a za nim poklękali na jedno kolano juhasi, w oknach, otworach zagrodowych, stojący i odmówili pacierze do Opatrzności, aby się owce dobrze pasły i doiły i aby im rzucone przez złych ludzi uroki, porobiska, nie szkodziły, osobliwie przeciw zwartogłowianiu, skolerzeniu, chorobie skurłata, czyli wymienia, i tracelinie, gubieniu się w górach.
Gdy się pomodlili, powstał Sobek i krzyknął na gońców: Goń! Ci zegnali owce ku oknom, a juhasi wzięli się do dojenia i wypuszczali po jednej ze strągi. Gdy podojono, gońcy zawołali: Dość! Nieg bedzie pokfalony Jezus Hrystus! Juhasi przeżegnali się i chuchnąwszy w ręce ruszyli ku szałasowi za Sobkiem bacą. Ten uchylił skrzypiących drzwi i przestąpiwszy próg pozdrowił pustkę: „Nieg bedzie pokfalony Jezus Hrystus!“
Potem nad naczyniem, w którem się mleko na żentycę przygotowywało, Sobek, zakasawszy szerokie rękawy koszuli, rozciągnął czystą, cieniutką lnianą satę, położył na środku jej mały, gruby woskowy krzyżyk święcony i drobnej cetyny, gałązek smrekowych, aby mleko szło z gielet bez brudu i poświęcone.
Gdy zaś i krowy wydojone do szóp zaparto, woły, konie i capy polegały na trawie, psy koło nich: zeszli się pasterze do bacowskiego szałasu.
Było tam towarzystwo przebrane, chłop znał do chłopa sposób, wiedział, co drugi chłop wart, a i dziewki były nie płone, bo każda obuchem wilka ubić mogła.
Byli tam oprócz bacy owczarze zawołani, Michał Jesionek Wyćwicki ze Suchego Ogrojca, Wojtek Brzega Gdowin, bo matkę wdowę miał, Drzewiany, albo Drzewiarz, bo rad z drzewa strugował, Jędrek Mocarny ze Starej Polany, Staszek Bulcyk z Cichego, Byrnas, stary ale jary, byli baraniarze dwaj, Pieter Topór od Gacka i Józek Pycior, dwaj wolarze Paweł Michna Sawicki, co go nazywano Dąbrowskim, i Bartek Gałajda, ku temu gońców młodych kilku; było pasterek siedm, a pośród nich Maryna Toporówna i jej siostra cioteczna Teresia, Jadwisia i jej siostra Zośka od Kohutów.
Tam oni koło watry siedzieli w dymie dusznym, wędząc w nim gibkie, mocne ciała i pasterskie odzienie.
Na hali zbyrkotały dzwonki, to tu, to tam, to owcze, to wole, to z krówskich szóp, ale nieczęsto, bo stace było zmęczone drogą, więc spoczywało spokojnie.
Niemało się zdziwił Sobek, czytający owce przy kosarze na schyłku słońca, gdy spostrzegł, iż z wielkiem ujadaniem psy się ku perci przychodniej rzuciły. Rozległ się strzał — jeden, drugi i trzeci.
— Zbójnicy, czy co? — pomyślał Sobek, ale zbójnicy zazwyczaj z głośną muzyką na hale szli.
Pobiegli gońcy i psy przywołali i niedługo ukazało się czterech ludzi, z których tylko jeden, po pańsku ubrany, nie był Sobkowi znajomy. Na czele on szedł, czekanem się wspierając, obok postępował sołtys z Czarnego Dunajca, ogromnej postaci, siwobrody i siwowłosy Stanisław Łętowski, za nimi zaś torby płócienne na plecach dźwigali dwaj chłopi z Ustupu, Stasel Wojtek z synem. Wszyscy zbrojni byli, jak do podróży w górach.
Zdaleka się sołtys Łętowski baranim kołpakiem Sobkowi pokłonił. Znać go poznał, że baca.
Łętowskiego Sobek widział tylko parę razy w życiu, ale jego znano na całem Podtatrzu. On był jakoby księciem góralszczyzny marszałkiem zwany, bo wszelakich buntów i rozruchów naczelnikiem bywał. Lat temu dwadzieścia trzy, w 1628 r., zasłynął on szeroko, kiedy jakoby hetman stanął na czele poruszeństwa przeciw staroście nowotarskiemu, Mikołajowi Komorowskiemu, ciemięzcy ludu, na którego sołtysi Czarnego Dunajca chłopów pospolitem ruszeniem pozwali. „Marsiałkował“ on wtedy ze sławą wielką i wielką już wówczas swoją powagę potężnie wzniósł i utrwalił.
Zbójnicy zaś, sam nawet Jano Nędza Litmanowski z Nędzowego Gronika ku Kościeliskom harnaś nad harnasie, dolin i dziedzin strach, „oreł halny“, „ryś leśny“ i „stryła z chmur“, najzuchwalszy z zuchwałych, najbutniejszy z butnych, najhonorniejszy z honornych, Łętowskiego szanował i „straśnie miał za co“, tak dla chwały, jak znaczenia, mądrości i bogactwa.
— Niech będzie pochwalony! — zawołał Łętowski, zbliżywszy się.
— Na wieki wieków. Amen! Witajcie! — odkrzyknął Sobek.
A gdy sobie ręce wstrząsnęli, rzekł Łętowski do pana:
— Sobek Topór, baca.
Poczem z godnością głowę wznosząc, wskazał na przybyłego:
— Pan Kostka, pułkownik królewski.
Sobek odkrył głowę.
Ale Kostka żywo przysunął się ku niemu, rękę z kapeluszem ku głowie mu podźwignął, dłoń potem uścisnął i rzekł:
— Cieszę się, że was poznaję, mój baco. Siła o was słyszę, kędy się popod Tatry obrócę. Widzę, że was nie przechwalono.
— Młody jest, ale przy sile — rzekł Łętowski.
Sobek zaś, rad i z grzeczności i z komplementu pułkownika, ręką wskazał szałas, mówiąc:
— Proszę, niech pan raczy do szałasu.
— Sobek — począł odrazu Łętowski — my tu przyszli do was nie po próżnicy. Pan ma rezolucję królewską. Król każe na nogi wstać i panów bić. Chce, żeby nad krajem był sam, a w kraju chłopi. Pan pułkownik jest wysłany powstanie zrobić. Uniwersały, rozkazy królewskie ma, z podstarościm nowotarskim Wiktorynem Zdanowskim, jak go znacie, i z panem rektorem Martinusem Radeckim, bakałarzem w szkole w Pcimiu, jest w porozumieniu, ja z nimi od Dunajca, z Witowa, z Hohołowa, z Długopola, z Ludźmirza, z Czerwonego, z Koniówki, z Maruszyny, gdzie jaka wieś, chłopi za mną, a wy zaś tu Podhalanów, a osobliwie swoją rodzinę sprowadzić macie. Bo co Topór, to topór, a wyście nad Toporami głowa! Mardułów, Galiców, Chowańców, Łojosów z Poronina, Gąsieniców, Sieczków, Walczaków, Sobczaków z pod Kopy, Gadejów, Matejów, Mocarnych, Stopków, Pitoniów z Polan trzeba ruszyć!
— Ruszy się — odpowiedział Sobek.
— No, nie powiedziałem panu? — zwrócił się Łętowski ku Kostce z zadowoleniem. — Ja ludzi znam. Jak ja stary i oni młodzi zawołamy, rozgłos się stanie po wszystkich dziedzinach dokoła — chłopy staną jak jeden! Za wszystkie krzywdy, ucisk, samowolę, łupiestwo i ciemięstwo szlacheckie się mścić! Mnie tylko o to szło, żebyście wy, Sobek, stanęli przy nas!
Rad był Sobek niewymownie, gdy przed samym pułkownikiem i posłem królewskim sam marszałek Łętowski tak go wysoce cennym mianował i z pewnego radosnego zawstydzenia ozwał się:
— Warto-by było z Janem Nędzą Litmanowskim się porozumieć.
— E! — odpowiedział Łętowski. — Jan chłop butny, ale pędziwiatr! A i złodziej straszny! Jakbyśmy szli kraść — niemasz nadeń lepszego, ale tu o większe i inne rzeczy idzie. Jego byś nie utrzymał, boby pierwszą noc na rabunek poleciał.
— O! Jak tylko o to idzie, to mnie go tu nie trzeba szukać! — roześmiał się Sobek. — Jest tu u mnie na szałasie Franek Marduła, możeście go znali, z Cichego z Nad Potoka?
— Ten, co miał powiedzieć księdzu z miasta: jabym Panu Bogu gwiazdy kradł, gdybym skrzydła miał? Słyszałem. Bo to szeroko gadali, jako z księdzem mówił.
— Ten, ten, ten.
— Już chłopi het po górach poruszeni — rzekł Kostka. — Koło Grybowa, Sącza, Myślenic, Limanowy. Wiecie, baco, że wojsko i szlachta w obozie daleko przy królu na wojnie kozackiej?
— I wybranieccy chłopi tam poszli.
— Uda się łatwo — wojska niema.
— Jabym wolał, jak się mam bić, żebym się miał z kim — odparł Sobek.
— Czekajcie jeszcze! To dopiero początek! — rzekł Kostka, bystre i zuchwałe rzucając spojrzenie.
W takiej rozmowie szli do szałasu, gdzie ich już juhasi i pasterki z ciekawością oczekiwali.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Na Liljowe, na przełęcz wysoką, wybiegła od krów Maryna. W głowie jej huczało, w sercu wrzało. Ostawiła krowy swoje przy innych pasterkach, co tam pasły, sama szła jak koza po czerwieniatych tam piargach, aż się wydarła na górę.
Z biczem w ręku wybiegła Maryna na przełęcz, sama nie wiedząc kiedy.
Noc całą w szałasie przesiedziała, słuchająca mów mężów, co przybyli. Siedzieli na stołkach i na ławach brat jej Sobek, stary Kret i stary Byrnas, Marduła, Gałajda i inni juhasi co starsi, Łętowski i ów pan młody w kusej czarnej katanie. On mówił najwięcej. Mówił o strasznych krzywdach chłopskich, o strasznej doli chłopskiej tam, niżej, po wsiach dólskich, gdzie z krwawego potu chłopa panowie żyją, gdzie pod batogami pańskiemi chłopi konają, gdzie się im najświętszych, odwiecznych praw i przywilejów przeczy.
A wśród tych nazwisk, które najczęściej na usta Kostki wracały, najgęściej brzmiało nazwisko Sieniawskich z Sieniawy, wojewodzica, który w chłopskie brzuchy i babskie tyły podkówkami kopał, aż odciski podkówek znać było.
Wrzało i huczało w sercu Maryny.
Był ten złoty panicz katem, krwiopijcą, zdziercą i okrutnikiem...
Był potworą, widmem, na której wspomnienie ludzie się żegnali...
I tego ona kochała?
Krew burzyła się w żyłach Maryny i na biczysku zatrzasły się jej palce...
Słuchała całą noc, sama jedna z kobiet, nie odzywając się nic, w kącie szałasu o ścianę plecami oparta.
Do pomsty, do powstania, do kary i zrzucenia pęt, do otrząśnięcia z siebie szlacheckiego jarzma wołał ten człowiek, którego pułkownikiem królewskim tytułowano. Tłumaczył, że król, zmuszony przez szlachtę, na wojnę przeciw chłopom ruskim ruszył, hetmana kozackiego Chmielnickiego jako wybawiciela ruskich chłopów malował, sam się takim wybawicielem w Polsce mianując. Mówił, że szlachta przeciw królowi, który ludowi dobrze życzy, zbuntować się zamyśla, pokazywał pergaminy i opowiadał, że król w nich chłopów do obrony swej osoby i do dźwignięcia się przeciw szlachcie pozywa. Wymieniał miejsca, gdzie chłopi, a osobliwie beskidowi górale już powstali, i nazwiska dowódców ogłaszał. Raczył winem, które za nim na grzbiecie we worku Stasel ze synem przynieśli i na zdrowie chłopskiej wolności w ręce marszałka Łętowskiego i Sobka pił.
Mieszało się w głowie podczas słuchania Marynie, myśli w niej wirem latały, jak woda w stawie wiruje, kiedy w nią wiatr halny uderzy.
We mgle, poniżej, wpoprzek uboczy, nad przepaściami, trzymając wzajem zarzucone ręce na swoje karki, szli, snać przynapici, stary Sablik i Janosik Nędza Litmanowski, z rusznicami na plecach. Snać skądś z Cichej, albo z Ciemnosmreczyńskiej Doliny czy z polowania, czy z jakiejś może dalszej wędrówki z Węgier przybywali.
Zataczali się obaj ze Sablikiem, ale dzierżyli się na nogach mocno.
Nędza Litmanowski, właściciela wielu polan pod Hrubym Reglem, wielu gruntów i licznego stada, syn, zbójnik nad zbójniki i hetman zbójecki, bogato chowany, tak, że nigdy nic twardo nie robił i białemi rękami jaśniał, skąd pieśń o jego białych „rucach“ powstała, rabuś tak butny, że ze swemi towarzyszami: Tomkiem Gadeją, Stopką od Cajki, Wojtkiem Stopką Mateją i Wojtkiem Stopką Mocarnym bodaś co nie kradł, ale na kupieckie „truchlice“ (skrzynie) po miastach i królewskie prawdziwe składy się porywał.
A chodził Nędza Janosik Litmanowski w czapce twardej, wysokiej, czerwonej ze złotemi lampasami, z kutasem ze sznurków złotych po prawej stronie, w koszuli czerwonym jedwabiem haftowanej, ze złotą spiną z łańcuszkami pod szyją, złote klamry do pasa dał zrobić, było ich pięć, i portki zawsze białe i nowe, czerwoną i szafirową nicią grubo w kółka i piękne desenie koło szafirowej zascepki w pięcioro wykwintnie złożonej cyfrować sobie po boku kazał, a od parzenic aż w oczy biło. Mnóstwo na nim łańcuszków, blach i guzików dygotało, że gdy szedł, jako dzwon dźwięczał.
— Kie tego djabli bedom brali — mawiał stary Krzyś — to bedzie Lucyper myślał, ze wóz do pieklą z miedzianemi garkami wiezom, telo bedzie zbyrku.
Minęli Marynę poniżej po mglistem stoczysku góry nad przepaściami idący Janosik z Sablikiem, a ona wbijała oczy w tego hetmana, jakby się w nim całe góry i cały lud zbiegały. Oni ginęli w mgle, aż się z niej tylko dobył górny mocny zaśpiew:
Ozwijaj sie bućku syćko po malućku,
po ciémnej dolinie, po ciémnym wirsycku!
Ozwijaj sie bućku syćko po malućku,
jak sie ty ozwinies, syćkik nas przykryjes.
Ożlégoj sie głosie syroko po lesie,
ożlégoj sie wkoło pokiel mi wesoło!...
śpiewali, zataczając się we mgle po upłazie, stary Sablik i białorucy hetman zbójecki złotem malowany.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Kiedy się Kostka na cetynie w szałasie obudził, dzień już świecił i sołtysa Łętowskiego, który obok spał, dawno już niebyć musiało. Członki Kostkę bolały, częścią, że nieprzywykły był on do górskich dróg, które przewędrował, częścią od twardego legowiska. Przeciągnął się, nawznak położył, rękę pod głowę podścielił i rozpamiętywać począł.
Pędzącemu w noc, z łuną folwarku Herburtowego nad głową, z bólem i targającym wstydem w sercu, gościńcem myślenickim: żądza tylko zemsty i wściekłość pobudkę grała. Chłopi się buntowali przeciw szlachcie, zatem przeciw wrogowi jego Sieniawskiemu, przeciw Herburtowi, przeciw Sulnickiemu, przeciw kasztelanowi Kostce, który go listem pognębił, biegł więc ku chłopom, aby przy ich pomocy, korzystając z ich pomocy, korzystając z ich zemsty, samemu się mścić, ich ręką ciosem za własną ranę zapłacić. Dusiły go gniew, nienawiść, zawiść, gdy pędził. Ale od tego czasu zmieniło się w nim sumienie.
Oko w oko strasznej, nieludzkiej krzywdzie mieszczaństwa i chłopów, strasznemu nieludzkiemu łotrostwu i zbrodni stanął.
Serce w Kostce wstrząsać poczęło, odkąd się temu żywemi oczyma przypatrywać, żywemi tego rękami dotykać począł. Czuł własną swoją krzywdę niknącą pod nawałą tej krzywdy ludzkiej, roztapiającą się w niej bez śladu niemal, jak kropla wody w morze wpuszczona. Biegł ku Myślenicom siebie mścić, a nim z Myślenic do Nowego Targu się dostał, już się czuł chłopów mścicielem.
Z Chmielnickim porozumiał się. Znał on Chmielnickiego nicwartość moralną, ale i potęgę i genjusz wojenny i przedewszystkiem znaczenie jego nazwiska dla chłopów. Chmielnicki to był bohater, który się porwał ocalić uciemiężony lud. Chmielnickiego imię było dla nieszczęsnych poddańczych chłopów symbolem wybawienia, wolności — czem był istotnie, nie wiedzieli.
W głowie Kostki wichrzyły się plany. Gdy uniwersały Chmielnickiego, wzywające chłopów do powstania, otrzymał: Rakoczego z Węgier pozwać postanowił, przy jego pomocy Kraków zająć, a potem dalej iść, aż po koronę w Warszawie...
Traf chciał, iż uciekłszy od Herburtów i w góry zapadłszy, w Pcimiu koło Myślenic popasał, gdzie się z rektorem Martinusem Radockim, anabaptystą, od 40 lat nauczycielem pocimskiej szkoły zetknął.
Srogi to był wróg szlachty, a jeszcze większy duchowieństwa. Naukę wielką miał i znaczenie u chłopów ogromne i mir, wrogiem ciemięstwa wszelakiego, wyznawcą Chrystusowego pokoju i bogomódlcą o mesjasza ludu będąc.
Ten w Kostce zesłannika niebios ujrzawszy, biegłość mając w sztuce i naśladowaniu pisma, dla świętej sprawy oswobodzenia chłopów z pod katowni szlacheckiej na wzór przypowiednich listów królewskich, wydanych rok przedtem niejakiemu Napierskiemu pułkownikowi na zaciągi dla Wiśniowieckiego, gdy się w swaty do Multan wybierał, Kostce przypowiednie listy na jego imię wydał i pieczęciami je z poprzednich listów zdjętemi zatwierdził, pułkownika tytuł i nazwisko przysądzając.
On Kostce podstarościego Zdanowskiego w Nowym Targu, jako człowieka największe zaufanie wśród sołtysów mającego, wskazał, wskazując zarazem wodza całej góralszczyzny, „marszałka“ Łętowskiego, z którym porozumienie kum Zdanowski ułatwić mógł.
Podstarości, wielce pobożny, uproszonym i ochotnym opiekunem miejskiego bractwa kościelnego św. Anny patronki był i do kościoła codzień rano z długim różańcem chadzał, nad którym zawsze w połowie zasnął, tak, iż go baby budziły:
— Stajcie, panie podstarości, bo już czas!
— Albo co? — pytał się, budząc.
— Bo już nos kolanom dzień dobry powiedział!
A mieszczanie nowotarscy zawsze z tego jednakową uciechę mieli.
Siedział podstarości w kożuszku w jednej ze swych dwu izbinek wieczorem w sam dzień Feliksa Kapucyna i kabałę kładł, dwie sroki chowane, kłócące się z kawką na ramie otwartego okna, bo dzień był ciepły, od ogródka mając, gdy mu dziewka pułkownika królewskiego zameldowała.
— Co? Kto? Hę? — słyszał Kostka zapytania niezbyt chętne z za drzwi.
— Jakiś pan. Powiada, że jest pułkownik królewski.
— Jak powiadasz?
— Pułkownik.
— Pułkownik?
— Że dyć mówię: pułkownik! — krzyczy dziewka zniecierpliwiona.
— Pułkownik! Pułkownik! Ciekawym jakiby tu mógł być, kiedy wszyscy na wojnie, nawet pan starosta czorsztyński Platemberg żydów na zamku zostawiwszy, pojechał. Pułkownik! Cielę! Może całownik, he co, nie pułkownik? Ciele jedno! Proś!
Kostka wszedł.
Sam bez sługi, w zakurzonem ubraniu, snać, że nie z konnej podróży, niepokaźny z twarzy i postawy, Kostka podejrzliwie i niedowierzające spojrzenie staruszka spotkał. Nie czekając też żywo listy przez Radeckiego sfałszowane z zanadrza wyjął i wręczając je podstarościemu rzekł:
— Aleksander Lew Kostka Napierski ze Sternberku, pułkownik królewski, mający rozkaz po odejściu pospolitego ruszenia werbować lud na obronę granic województwa krakowskiego przeciwko Rakoczemu.
Gdy staruszek nazwisko Kostka usłyszał i pieczęć królewską ujrzał, zachłysnął się ze wzruszenia, a potem listy obok na stół położywszy i ręce z rozczapierzonemi palcami wzniósłszy, przed Kostką stojąc bąkał:
— O rany Boskie! Kostko Świętego Stanisława, patrona czystości, potomek, senatorów syn, króla najjaśniejszego pułkownik — do mnie... Rany Chrystusowe... Do mnie? Cóż ja? Krzesło...
I z nieoczekiwanem impetem nagle z góralska wrzasnął:
— Jagniś! Krzesło dla pana pułkownika! Polewkę z wina! Z cynamonem! Wartko! Gdzie Agata? Półgęska przynieść! W okamgnieniu!
Obaczył się odrazu Kostka, z kim ma do czynienia, i chyląc się Zdanowskiemu ku ramieniowi i w rękaw sieraczkowego kożuszka go całując, rzekł:
— Wielki to honor dla mnie pierwszą autoritatem nietylko Nowego Targu, ale i całego Podhala poznać. Pewnym jest powodzenia, z czem przybywam, jeżeli tylko wasza miłość, mości panie podstarości, względów mi swych i pomocy nie umkniesz.
Staruszek Kostki już nie puścił, mieszkać go do siebie zaprosił, karmił, poił, czem mógł raczył, gościem się swoim pysznił i całe mienie swoje i osobę swoją gotów był oddać na jego usługi. Po sołtysa marszałka Łętowskiego posłał, a Kostka krótko z nim na uboczu podczas poobiedniej drzemki Zdanowskiego pogadawszy, prawdę mu poco i z czem przybył, powiedział, że chce w imieniu króla chłopów nie na obronę granic przeciw kozakom, ale przeciw ciemiężącej chłopów i buntującej się przeciw królowi szlachcie werbować i jako drugi Chmielnicki mścicielem i obrońcą ludu roboczego stać się.
Uchylił Łętowski staroświeckiego kołpaka na nazwisko Kostki od Świętego Stanisława, uchylił na tytuł pułkownika, uchylił na imię króla, ale najchętniej uchylił na wspomnienie Chmielnickiego.
— E, to to to mości panie pułkowniku — rzekł. — To wej człek! Kieby u nas taki był! Taki hetman chłopski na Małopolskę!...
Marszałek Łętowski ciupagę swoją, którą wszyscy znali, z orłem, rytym przez kowala Stanika ze Starego Bystrego na prawej stronie, z niedźwiedzią głową na lewej i krzyżem Pańskim na obuchu, gońcem po sołtysach i wójtach w Nowotarszczyźnie z zawołaniem swojem posłał, a Kostka na sfałszowanych listach królewskich wsparty, mandaty odnośne mając w ręku, werbował otwarcie w krakowskiem województwie i aż na Śląsk werbowników posyłał, glejty bezpieczeństwa, gdy trzeba było, po polsku i po niemiecku pisząc.
Milczał Kostka o swem pochodzeniu, nie chcący podejrzeń żadnych, ani hałasu tem wzniecać, wszędzie się jako poramiennik królewski przedstawiając.
Tymczasem zaś z polecenia jego rektor Martinus Radocki i sołtys Łętowski porozpisywali listy po wsiach i sołtystwach okolicznych, wzywając lud, aby się gromadził pod wodzą pułkownika królewskiego Kostki, ze świętej pochodzącego rodziny, przeciw żydom i szlachcie w Imię Chrystusa, którego żydzi zamordowali, i najjaśniejszego króla, przeciw któremu szlachta bunt podnieść zamyśla.
Starostą czorsztyńskim postanowił się ogłosić Kostka — w imię króla przeciw królowi, niewolnikowi szlachty. A co starosta czorsztyński góralom, to kasztelan krakowski małopolskim chłopom miał zwiastować, a potem król — całej Polsce.
Wrzało 13 czerwca, w zły dzień, 1651 roku w wielkiej karczmie Icka Hammerschlaga na rogu rynku i ulicy Szaflarskiej, którą zbójników podhalańskich w kajdanach często do miasta na stracenie prowadzono.
Ze stu chłopów zgromadziło się tam, a byli to przedstawiciele dziesiątków tysięcy górali, przy panu pułkowniku Kostce się opowiadających.
Urada szła, wino, piwo i gorzałka sprawiedliwie potokami się lały, którą bogaci sołtysi i gazdowie dawać kazali. Naleciało się bab i mieszczanek, baby także od wsi przybyły za chłopami, a Podhalanki skalne wierzchowały nad wszystkiemi wysoką głową i jasnem licem, szafirowemi jak z ognia oczyma i wysokiemi, pełnemi dumy i siły ramionami. Szyję też pojedna całą w dukaty węgierskie obwieszoną miała, że gdy kroczyła, to jak złoty dzwon dźwiękła.
Pośród nich Maryna Toporówna podobna do jodły bujnej królowała.
Dziesiątki tysięcy ciupag i kos do stóp Kostki kłoniono.
Potężnym się czuł, królem już prawie.
Róg jego z czorsztyńskich murów jak grzmot uderzy.
Wtem chłopi, Podhalanie, ryknęli ogromnym chórem:
Wto pije, to pije piom Podhalanie,
dali se powiesać ciupazki na ścianie!
Polana, polana niejednego pana,
polane skosili, pana obwiesili!
Panowie, panowie, budziecie panami,
ale nie budziecie przewodzić nad nami!
Panowie, panowie, wyście nas trapili,
i my was budziemé jyno powstaniemé!...
Panom béło wolno po kobiercak biezeć,
a nam béło wolno w grobie ciho lezeć!...
Złowrogo huczała pieśń. Rozgorączkowane, rozgadane, rozjaśnione twarze chłopów ściągnęły się i stały drapieżne, głuche i twarde. Twardość, zaciętość, suchość okrutna i złowieszcza jęła się ryć w znanych sobie, przez siebie wyżłobionych bruzdach na licu. Orle nosy, wąskie wargi, blade i suche policzki z wystającemi kośćmi stały się kamienne nieomal, w żelazo zastygłe. Tylko oczy niebieskie i bure płonęły, podobne do ognisk na dzikich kamiennych polach jesieni.
Kostka, wysławszy Sobka Topora na Podhale, marszałka Łętowskiego do Czarnego Dunajca na tworzenie pułków chłopskich, z kilkunastu ludźmi pod zamek czorsztyński ruszył.
Starosta czorsztyński, młody i piękny Platemberg, w szmelcowanej zbroi i w lamparciej skórze na ramionach jako szambelan królewski ku osobie królewskiej w czas wojny wraz z całym swym pocztem wojskowym się wybrał, pozostawiając, wbrew prawnemu przepisowi, miast załogi ochronnej żydów dzierżawców.
Kostka pod zamek podstąpił i gdy główny dzierżawca, żyd Jozue Zbarazki, w rozwianym hałacie, z pejsami u wielkiego okrągłego łba, z cebulastemi oczami, w białych pończochach i pantoflach bramę otwarł o świcie, zaczajony ze swymi w lasku pod murem Kostka przez bramę wpadł, żydów i żydzięta powiązać kazał i stał się panem Czorsztyna.
Na mur zamkowy wkroczył i poglądał po ziemiach.
Na skale, nad spienionym Dunajcem wyniesiony, dzielił zamek czorsztyński Węgry od Polski. Posiadłości Rakoczego tuż za Dunajcem leżały, a droga z Węgier do Krakowa przez Czorsztyn wiodła. Był to klucz, który wrota Wawelu od Spiżu zamykał.
Lecz mógł i otworzyć. Rakoczy, książę Siedmiogrodu, przeciw któremu pozornie Kostka wojska werbował, przez Czorsztyn na Kraków patrzał...
Niesłychanie, gwałtownie, nad podziw szybko niedawne jeszcze chęci tylko Kostki, przybrały ciało. Uczynił krok na przepastnym moście, lecz wierzył, że przejdzie. Czy nie teraz spełnia się wróżba cyganki siedmiogrodzkiej, iż wysoko umrze? Czy nie jest już wywyższony nad innych?
Ze swojego zamku w Siwym Rogu, ze swoich baszt w Sieniawie, czy Brzeżanach, nie dumniej, nie wynioślej, nie wspanialej pozierają Herburt, lub Sieniawski. Dziesiątki tysięcy otaczają ich nienawidzących ich poddanych — jego setki tysięcy ubóstwiających go górali. Sześć tysięcy żołnierzy ma Sieniawski, cztery tysiące Herburt — on kilkadziesiąt tysięcy siekier, kos, maczug, rusznic i pistoletów podniesie. Gdyby dzisiaj chciał, mógłby niebawem ruszyć stąd, w proch zetrzeć Siwy Róg, z ziemią zrównać Sieniawskich gród hetmański, Beatę na rękach chłopskich, jak wydarte z ogrodu nurtem powodzi brzoskwiniowe drzewo, gdzieby chciał ponieść — ale nie chciał. Nie był już zakochanym ubogim młodzieńcem — był odnowicielem Polski u progu czynu.
Ale że chytrze, zwłaszcza w początkach, nim się górale, wiedzeni przez Sobka Topora i Łętowskiego zgromadzą, poczynać trzeba było: do księdza Piotra Gębickiego, biskupa krakowskiego, wysłał umyślnym list donosząc, iż za rozkazem królewskim zajął Czorsztyn „z obawy, ażeby forteca ta pograniczna, nie mająca żadnej załogi i opatrzenia, nie dostała się w ręce Węgrów“. Prosił też biskupa o posłanie mu kilku armat przewoźnych, prochu i kul, bo nic w zamku, oprócz nadartych z chłopów pieniędzy i nagromadzonej przez żydówki obfitej żywności, nie zastał.
Gdy biskup Gębicki otrzymał w Krakowie Kostkowe zażądanie działek i amunicji do zajętego Czorsztyna, wlot zrozumiał, iż ów obrońca całości Rzeczypospolitej wysoce jest podejrzany, a zapowiedziane zaciągi Bóg wie naco posłużyć mogą, odpisał więc Kostce, że „nie w taki sposób zajmuje się królewskie zamki do obrony zlecone“ i że radzi mu, aby dobrowolnie Czorsztyn opuścił, sam zaś zwołał radę panów krakowskich, którzy w mieście obecni byli, sześćdziesięciu dragonów pod panem Michałem Jordanem, dobczyckim starostą, na odebranie Czorsztyna wysłał, ku którym się spory poczet wolontarjuszów szlacheckich przyłączył.
Zmieszał się srodze Kostka list biskupa otrzymawszy i w pierwszej chwili gorąco i zimno mu się zrobiło, a łydki pod nim zadygotały.
Wydawało mu się, iż potrzebował tylko rękę wyciągnąć i brać, że zająwszy zamek nogę jakoby w strzemieniu postawił i tylko drugą przełożyć musiał, aby w siodle sieść, ale przekonał się przy pierwszym kroku, że się łudził i mylił. Przeraziło go także własne młode niedoświadczenie, którego sobie pisząc list do biskupa jaskrawy dał dowód.
Jednak chwilę tylko zniechęcenie i przerażenie trwało. Odwagą i męstwem niedoświadczenie i nierozwagę wyrównać postanowił, a i czasu na myślenie nie stało, gdyż pan starosta Jordan swego brudnego kasztana ze strzałką, dragonów, oraz ochotną szlachtę tak pędził, że już nazajutrz po liście biskupim pod Czorsztynem stanął.
Kostka naonczas spał, a spali i chłopi, krzątaniem się po zamku i plondrowaniem znużeni.
W nocy przybyły dowódca hufca biskupiego Jordan przekonał się, że jednak Kostka zamek w osobistych celach zajął. Powziął więc decyzję i do szturmu uderzyć kazał.
Odpowiedziano strzałami. To odebrało ducha Jordanowi, tem bardziej, że obecny ksiądz z Maniów powtarzał: Spieszmy się! Spieszmy się! — Obawiał się on bowiem mających rzekomo nadciągnąć zbuntowanych górali z odsieczą. Po krótkiej bitwie Jordan cofnął się od zamku i z wojskiem swem zwrócił się ku Krakowowi.
Drwił Kostka sam ze siebie, że się tak łatwo dał był narazie listowi biskupiemu nastraszyć i że go tak szybko zwątpienie opadło. Zetknął się, starł z nią i zwyciężył przeciwność tak łatwo, że aż śmiechu to było warte, bez jednego skaleczonego w zamku człowieka.
Radowała się i weseliła młodość pana Kostkowa. Na zamku starościńskim na wyniosłym ostrogu siedział, listy wojenne pisał, w hardości stał. Na wspaniałem karle szambelańskim rozparty, nogi przed się na niedźwiedzią podesłaną pod kantorek skórę wyciągnął i ręce w kieszenie szwedzkich rajtuzów wsadził, głowę przez poręcz przewiesiwszy.
Schylił się ponownie przy kantorku Platemberga i manifest swój, zaczynający się od „Pokój Chrystusa!“ — pisał, gdzie w imieniu króla „wszystkie wolności tym wszystkim, którzy teraz stać przy nim będą i dwory szlacheckie i co w nich“ w obszernych słowach obiecał. Dodawał też „aby (jako ma polecone od króla IMci) żadnym uniwersałom choćby i z pieczęcią i z ręką króla IMci były, wiary nie dawali, gdyż te musi wydać, bojąc się szlachty“.
Na Kraków zapowiadał pochód i do Czorsztyna „pod swe skrzydła garnąć się“ kazał, kościołów polecając nie tykać, „gdyż o Boga i krzywdę ludzką wojować będziemy“.
Dan w Czorsztynie 22 czerwca 1651.
Szczęśliwa i radosna młodość pana Kostkowa na zamku się cieszyła. Potęgą się czuł, sławę nieśmiertelną przed sobą widział. Cieszył się jak dziecko.
W ręce byłby klaskał, a cebulooki, klapouchy, minogogęby, mały, gruby, krostowaty i finezyjno-ironiczny Jozue Zbarazki śmieszył go nad wyraz. Sam nie wiedział, czy się bawi w rewolucję, czy to prawda? Jest li mesjaszem chłopów, panem Czorsztyna, wodzem setek tysięcy — czy paziem królowej Cecylji w Warszawie, w wojnę turecką z towarzyszami grającym? Krótko, nagle, jakby przez sen się działo...
Wpadł Kostka po napisaniu swego uniwersału z kancelarji Platemberga i na Józkową Nowobilską trafiwszy, pod boki ją chwycił i kręcić babę zaczął, a pokrzykiwać: hop! hop! — że myślała, iż oszalał.
Aliści niedługo miał się czas cieszyć sobą młody pułkownik.
Z krzykiem: Żołnierze idą! Żołnierze idą! — przybiegł wysłany po jaja na wieś chłopak, co przy Kostce służbę pachołka pełnił. Wpół godziny później dragoni, piechota, puszkarze z dwoma działami zamek otaczać poczęli — w tysiąc ludzi blisko pod wodzą pułkownika biskupiego Jarockiego.
Ksiądz biskup Gębicki, po niesławnym odwrocie Jordana z pod Czorsztyna, wielki alarm podniósł. Wysłał 250 piechoty pod Czorsztyn, a do podstarościego i sędziego grodzkiego krakowskiego list pchnął: „Z Krakowa d. 30 Junii 1651. Czorsztyn ubieżono i zbójcami osadzono! Posłani ludzie nic nie wskórali i ten ogień tli się. Dla miłości i ratunku ojczyzny, przybywaj, przybież W. M. Pan, bo to straszny ogień!“
Popędził goniec do króla, rozesłano do wszystkich proboszczów po wsiach, aby z ambon przeciw buntowi wołali i lud powstrzymywali, a za 250 wyprawionej piechoty wyekspedjował przerażony biskup jeszcze 200 siewierskiego swego regimentu, 60 harników, zwanych tak od harnisza, albo zbroi, a także świstakami, od komendy świstaniem na wzór zbójecki, strzelców górskich wybranych i dwa działa. Starosta z Lubowli otrzymał rozkaz i przywiódł również dwa działa i 150 żołnierzy. Z pod Muszyny przybyli dragoni biskupa. A gdy na dzień 27 czerwca podstarości krakowski Śmietanka wszystką szlachtę, starych, chorych, sługi, faktorów i urzędników królewskich i duchownych do Krakowa przeciw buntownikowi Kostce powołał: miał on 22-go czerwca naprzeciw tysiąca oblegających 27 górali i 5 kobiet w zamku.
Ale miał pewność odsieczy. Z Podhala z Sobkiem, z Beskidów z Cepcem i Sawką, od Czarnego Dunajca gromady Łętowskiego przybyć miały lada godzina. Cepiec i Sawka donieśli, iż pod Lanckoroną, pod Melsztynem stoją całe kupy czerni, iż całe wsie z pod Krosna, jak Żeglce, Budzyn, ciągną z wójtami na czele, iż pod Babią Górą, w Ochotnicy nad Nowym Targiem, w Porębie, w Niedźwiedziu, w całej okolicy bliskiej i dalekiej dziesiątki tysięcy pod bronią stanęły.
Więc choć się nie spodziewał oblężenia i 27 tylko chłopów i 5 bab w zamku miał, nie uląkł się i bronić postanowił, a wici smolne na alarm palić kazał. Rozgorzał Czorsztyn na wsze strony i dymem się osłonił.
Tymczasem gdy się zamek na wezwanie nie poddał, bombardować go z dział i szturmować piechotą poczęto.
Rusznic i armat kilka w zamku było, ale nie było prochu i kul.
Kostka za czasu manifesty pisał i z Jozuego Zbarazkiego kpinkował, ale o amunicję się nie był postarał. Zębami zgrzytał teraz i paznogcie w dłonie wciskał, ale to się na nic nie zdało.
Wierny pachołek jego do Lubowli w nocy po proch i kule do rusznic chyłkiem wysłany, w ręce dragonów wpadł i pod zamkiem na widoku rano 24-go czerwca ćwiczony był batami.
Wstało to rano złowrogie. Smolne wici płonęły na murach dzień i noc, gorzał Czorsztyn na wsze strony i dymem się osłaniał, na alarm buntownikom, ale nikt nie przybywał.
— Cóż będzie? — zapytał Kostkę Łętowski w kuchni, gdzie ogień płonął.
— To! — krzyknął Kostka i wybiwszy czekanem szybę z ramy ołowianej, wydarł ołów i na tygiel rzucił. — Będą kule!
Zaczem za jego przykładem wszelki metal w zamku na kule przetapiano, gwoździe z gontów darto, baby marmury z posadzek łamały, smołę warzyły, kamienie z bruków wyważały; czem kto mógł, raził, prażył, tłukł dobywających fortecy.
Dobiegło południe — pomoc nie przybywała.
— Cóż będzie? — zapytał sołtys Łętowski, patrząc ku wojsku biskupiemu, które obiadowało.
Ale Kostka, ranny draśnięciem kuli w czoło, nic mu nie odpowiedział. A że krew mu oczy zalewała, poszedł ranę zawiązać.
W tej chwili kula armatnia okno zdruzgotawszy, nad głowami im w pułapie cegły krusząc utkwiła.
— Aby tylko dotrzymać! — rzekł Kostka. — Zresztą mnie nie wezmą. Nie damy się wziąć!
— Niech się dzieje, co chce — rzekł chwiejąc głową. — Już drugi dzień na murze na nogach jestem, oka dwie noce nie zmrużyłem, morzy mnie taki sen, że wytrzymać nie mogę. Chwileczkę pośpię.
— Niech będzie, co chce! Za ten czas może Sobek nadciągnie, albo Cepiec i Sawka, sławni zbójnicy.
I rzucił się na łoże Platemberga.
Tymczasem działa biskupie i starosty lubowelskiego grzmiały bez przerwy i mury zamku kruszyły. Gorączkowo dobywał Czorsztyna pułkownik Jarocki, bo się nadciągnięcia chłopskiej odsieczy bał. W piwnicy zebrali się oblężeni chłopi i zaczęli medytować nad losem swoim i pozostałych rodzin swoich w domu. Nastało milczenie. Wtem zagrzmiało i z muru za plecami Łętowskiego gruz się od uderzenia kuli działowej posypał. Porwał się Szczepan Kuros z bliskiego stołka.
— Co tu długo medytować!? — krzyknął. — Zamek trza oddać i basta!
Na to chłopi czekali.
— Zamek trza oddać! Słusznie gada! — zawołali, zrywając się z miejsc.
— Chłopi! Bójcie się Boga! — krzyknął Łętowski. — I zamek oddać i pod nóż iść! To lepiej zginąć w murach!
— Ja już wiem, jako zrobić — zawołał Maciek Nowobilski. — Mnie nie trza uczyć. Ja przy wojsku bywał.
I porwał się biec.
— Gdzie lecisz? — zatrzymał go Łętowski we drzwiach.
— Na mur! Zamek dać!
— Bez pana pułkownika nie wolno!
— Pytaj się go sam.
— Nie pójdziesz!
— Pójdę!
— Marszałku, puście nas! — krzyknęli chłopi, którym Łętowski drogę z piwnicy we drzwiach zagradzał.
— Bez pana pułkownika nic!
— Bajto! — wrzasnął zuchwale Kuros i starca wpół uchwycił, by na bok szarpnąć.
Gdy się ten ośmielił, ośmielili się i inni. Ubezwładnili Łętowskiego, a Józek Nowobilski rzekł:
— Zamkniemy was tu, w piwnicy, do czasu.
I wepchnąwszy Łętowskiego do lochu, drzwi zatrzasnęli.
Maciek Nowobilski zaś na mur wbiegł, powiewając białą cuchą nad głową na znak, który, jako dawny wojskowy, znał.
Dostrzegł pułkownik Jarocki cuchę i pod mury się posunął.
— Co chcecie? — krzyknął.
— Za Kostkę i za Łętowskiego puścicie nas swobodnie?
Jarocki się czerni bał, odpowiedział więc:
— Puścimy!
— No to ustańcie strzelać!
Armaty ucichły.
Kostki chłopi nie szukali. Nie chcieli mu spojrzeć w oczy. Wiedzieli, że spał. Wtenczas Maryna weszła do komnaty i ujrzała Kostkę na łożu Platemberga nad chęć snem zmorzonego.
Wstrząsnęła go za ramię.
Zerwał się: — Co!? Sobek z Toporami?
— Nie — odpowiedziała Maryna. — Chłopi zamek oddali.
— Jakto!? Co!? — krzyknął Kostka skacząc na równe nogi.
— Kto oddał!? Gdzie Łętowski? Ustrzelon?
— Nie, zamknięty w piwnicy!
— Prawdę mówisz?
— Prawdę.
Kostka opadł na łoże.
— Słuchajcie, jak nie wierzycie — rzekła Maryna. — Armaty cicho stoją.
Kostka poczekał na chwilę.
— Prawda — rzekł.
— Szkoda was — powtórzyła Maryna.
Strasznem wydało się Kostce milczenie oblężniczych armat.
— Jak śmierć — rzekł jakby do siebie.
Nagle porwał go gniew, wściekłość, tupnął nogą, cisnął przez zęby przekleństwo, porwał się biec... bronić się jeszcze godzinę, jeszcze dwie... pomoc nadejdzie!
Skoczył w drzwi, chciał wypaść na podwórzec zamkowy — ciężkie drzwi dębowe, na schody wiodące, znalazł zamknięte od zewnątrz. Snać czemś zaparte. Skręcił ku oknu, ale z okien apartamentu Platemberga nie było widać podwórca, tylko wdali Tatry, a przed niemi okolicę podgórza. U dołu był wysoki stok skały zamkowej. Niepodobna się było wydostać.
— Zamknęły mnie psiewiary! — krzyknął stojąc bezradnie.
W mgnieniu oka, jak tonącemu przesunęło mu się przed myślą wszystko, sfałszowane listy królewskie, werbunek i buntowanie chłopów, uniwersał przed dwoma dniami wydany, zajęcie zamku — jawna zdrada i rewolucja... czekać go mogła tylko śmierć...
Siadł na łóżku i głowę na rękach na stole wsparł.
Nagle coś zahuczało.
— Strzelili! — krzyknął radośnie, dźwigając głowę.
— Nie to mur gdzieś kulami zdziurawiony gruchnął — rzekła Maryna.
Kostka naprężył uwagę, podniósł oczy i począł mówić powoli:
— Słońce się nade mną wzniosło, jak nad młodym dębem, królem drzew, i koronę mi uzłociło... zacóż tak rychło, tak zaraz chmury miały wzejść, piorun się nade mną miał zakołysać?... Wywyższon chciałem być — ale nie jeno własnej chwały — ludzkiegom szczęścia pragnął...
Wieki miną nim się pełnić pocznie, co się za moją sprawą, co się przeze mnie pełnić miało... Królem chłopów, królem małych chciałem być, jako on król Kazimierz Wielki...
Rozżalił się Kostka i łzy mu w oczach stanęły.
— Czemu chłopi nie przyszli! — wybuchnął. — Czemu nie przyszli! Zdruzgotali moje życie młode, sobie powróz na szyi zmocnili! Obaczą teraz! Ogień i miecz ich karać będzie. A mnie jeno śmierć.
O Beato, Beato, Beato!...
— Świętom Beate wołacie?
— Świętą, mnie najświętszą na ziemi! Miłowałem ci ja, miłowałem, aż serce tajało we mnie! Miłowałem dziewicę aniołowi niebieskiemu podobną i ona mnie też miłowała. Myślałem z nią szczęśliw na szerokich majętnościach, albo i więcej jeszcze, być, a dziś co? Na suchej skale zamkniony, wojskiem oblężon, od wszystkich odstąpion — krzyż mnie, mesjaszowi chłopskiemu, z cierni korona, włócznia do boku i gąbka octowa! A o szatę moją, o myśl moję, o cnotę moję szlachta z księżmi kości rzucać będą i niedolę chłopską wydzierać sobie będą, jak krucy kości i ścierw, szponami go każdy we swoję stronę ciągnący!
Zezwał Sobek chłopów ze Skalnego Podhala. Z pod Osobitej od Orawie pod Murań do Zaru rozlecieli się jego wysłańcy po wsiach podtatrzańskich...
Zeszło się przeszło trzystu zbrojnych chłopów przed chałupą Topora Jasicy do Hrubego. Stanęli gromadą, w kosy, łuki, maczugi, ciupagi, często w rusznice i pistolety zbrojni. Było wielu starych, byli chłopcy nieletni, bo młódź parobska w polu przy królu była.
Wyprostował się stary Topór Jasica, że się o głowę wyższy, niż zwykle zdał i zieloną, gałęzią smrekową, krzyż nad wojownikami w powietrzu uczyniwszy, silnym wyrzekł głosem:
— Bogu Przenajświętszemu was oddaję, Panu Jezusowi i Matce Boskiej Ludzimirskiej! Niech was prowadzi.
— Jezus i Maryja z nami! — krzyknęli chłopi.
— Boże prowadź!
Wyszedł Sobek na czoło, a Marduła obok niego, z wielkiego męstwa wyrzucający młyńcem w powietrze zberczącą obrączkami ciupagę. Chciał Sobek Janosika Nędzę Litmanowskiego pozwać ku sobie, aby się z nim spotkał i posłał doń Krzysia z Mardułą na Nędzów Gronik. W ciepłe piękne południe tam zaszli.
— Widzisz, widzisz, jak leży! — ukazywał Krzyś Mardule Janosika Nędzę, wyciągniętego pod jaworem do słońca. Z podziwem nań popatrzeli, choć go dobrze znali, a podziw ten w Mardule był tak wielki, że nawet nie budził zazdrości.
Mały dwunastoletni chłopiec, czeladniczek, siedział za Nędzą na pniaku jaworowym, bo od wieków jaworami Nędzów Gronik zarośniony był i grał mu na gęsiołkach.
Nędza w krzesanice Czerwonych Wierchów błękitno bielejące między ciemnemi lasami na reglach patrzał. Białe i różowawe obłoczki ukazywały się i nikły. Krzyś przybrał uroczystą minę, a Marduła począł drobne kroki stawiać. Podchodzili niezauważeni przylaskiem rzadkim, dom od wschodniej strony ocieniającym. Krzyś ruszył kapelusz nad czołem i ozwał się:
— Niech będzie pochwalony! Co się tak tam patrzycie?
— Niechże będzie! Witajcie! — odrzekł Nędza, wstając z trawy na widok gości.
— Patrzajcie dobrze — rzekł. — Strasznie tu u nas w Polanach dzieci na coś mrą. U samej mojej siostry umarło dwoje, a trzecie konające. Patrzajcież dobrze! W rzece mgiełka. Tam za lasem, popod turnie — widzicie?
— Widzę — rzekł Marduła. — Obłoczek.
— Obłoczek, wpatrzaj się dobrze, a przysłoń oczy, bo słonko razi. W białej szacie Cicha, bogini moru dziecięcego chodzi, a wianek ma na głowie z czerwonego polnego maku i krwawiącą chustką włosy obwija. Ja tu już uważałem, i że ona chodzić ma, bo kwiaty schły i trawa miejscami tak jakby powypalana: Ona to tam!
— E? — zawołał Marduła z przestraszonem niedowierzaniem.
— O, ona będzie — powiedział Krzyś z dwóch powodów: raz, że we wszystko nadzwyczajnie wierzył, powtóre, że skoro tak potęga Janosikowa widziała i mówiła, to tak musiało być.
— No, to ją widzicie — rzekł Nędza. — Ona tam już dość dawno miga. Czeka pewnie na Kanie, co te dzieci, co jej uciekały, przywabi ku sobie, pochwyci i tu je na obłoku przywiezie.
— E jakoż to? — zapytał chłopczyk co gęśle trzymał.
— Cicha jest, czerniata na gębie, a oczy ma wyłupione, jak u sowy i takie, jak mróz. Powietrze koło niej jak z grobu, zimne, wilgotne, zatęchnione. Białą ma szmatę na sobie, taki płaszcz opleśniony, a pręt czarny trzyma w ręce i ka na dziecko trafi, to go tym prętem tknie i dziecko mre.
— A te dzieci, co jej uciekną, to zaś ściga, piekielna bogieńka nieszczęścia, Kania. Ta się obróci każdemu dziecku w jego matkę, kiedy się z niem zetknie i wabi go ku sobie. Dzieci lezą, jak głupie, to je potem na obłoki posadzi, siądnie ku nim i leci.
— Dokąd? — zapytał chłopczyk.
— A któż wie? Cicha służy u Marzanny, Kania zaś Cichej dopomaga.
— No, aleście tu do mnie z czemś przyszli? — zapytał Nędza.
— Maciuś, powiedz matce, że są goście. Coby mleka przyniosła i oscypka i spyrki i placka.
Wyniosła zatem gaździna poczęstunek: popod jaworami legli, jedząc i pijąc. A chłopczątko przygrywało im na gęślikach, raz po raz przerażonemi oczyma ku biało-różowym mgłom pod krzesanicami Czerwonych Wierchów poglądając.
A gdy się najedli i napili i Marduła z Krzysiem, po co ich Sobek Topór posłał, opowiedzieli, wstał wtedy Janosik, do chałupy poszedł i wkrótce stamtąd do czekających z darami powrócił. Rozdał je przybyłym chłopom i przybocznym swoim ludziom.
Sobek ruszył do Czorsztyna. Jednak nie wprost, jak było najbliżej, na prawo w stronę Pienin, lecz wdół nad dunajeckie koryto, wsiami większemi, bo się spodziewał po drodze ludzi zagarnąć.
Aliści biskup krakowski, Gębicki, do kogo mógł, listy słał, a wojewodzic Sieniawski, zdrową już niemal lewicę czując, zaopatrzenie zamku w Sieniawie pozostawiwszy, mimo, iż tak znaczne hufy królowi pod Beresteczko wyprawił, jeszcze dwieście siedmdziesiąt koni z sześciu działami polowemi pod Czorsztyn na wezwanie biskupie mógł ruszyć. Żołnierz każdy w strzelbę i pistolety w olstrach był uzbrojony.
I ci się ze Sobkowymi chłopami, ku którym się już niewielu przyłączyło, bo w Szaflarach wszystkich chłopów ksiądz zatrzymał, narówni pod Nowym Targiem o południu zeszli. Nagle jak na zaklęcie, z mrocznego lasu wypadli Sieniawskiego żołnierze.
Siły były te same, ale uzbrojenie i sprawność bojowa inne. W mig obiegli dragoni chłopów i z koni, z rusznic ognia do nich dali, gdy sześć dział prosto w kupę kartaczami bluznęło.
Jęk się podniósł, strach górali ogarnął.
Spotkanie było tak nieprzewidziane i niespodziewane, atak tak gwałtowny, że się chłopi odrazu zmieszali i bezład się wszczął. Napróżno Sobek ciupagę wzniósł i ze wściekłym przy boku Mardułą z nożem Janosikowym w ręku, ku najbliżej stojącym dragonom, pędem ruszył; napróżno kilkanaście strzelb chłopskich huknęło i kilkadziesiąt strzał furknęło przez powietrze. Ten i ów dragon zachwiał się i spadł z konia, ale palba ich i armaty, przez ćwiczonych artylerzystów Sieniawskiego kierowane, waliły chłopów, jak burza las. Rozbiegli się w ucieczce.
Sieniawski, rannych chłopów z placu ruszać zakazawszy, aby zażywa dognili, i dragonów na straży tego czynu kilku zostawiwszy, sam pod Czorsztyn, co pary w koniach kłusował, aby przybyć, nim go wezmą bez niego.
Z oczami w sufit wlepionemi, uwięziony w komnacie Platemberga, leżał Kostka na łożu drugą już godzinę z rzędu.
Wtem otwarto drzwi przedpokoju i kilku ludzi weszło; zastali podwoje do sypialnej komnaty Platemberga zamknięte i zapukali silnie.
— Kto? — zapytał Kostka.
— My.
Poznał głos Maćka Nowobilskiego.
— Łotry, tchórze i zdrajcy!? — krzyknął.
— Niech pan odeprze. Potem będziemy gadać.
Kostka porwał się i klucz w zamku przekręcił.
Weszli obaj Nowobilscy, Kuros i trzech innych chłopów.
— Daliście zamek!
Potężni chłopi przeciw niskiego Kostki zmieszali się, aż Kuros zuchwale rzekł:
— Kupiliśmy życie i wolność za wasze głowy.
— Za czyje?
— Za waszą i Łętowskiego.
Rozśmiał się wówczas Kostka. Rozśmiał się szeroko. I śmiał się długo, długo, serdecznie. A potem ręce naprzód wyciągnął i rzekł:
— Wiążcie mnie!
— Tego nietrza, jak pan dobrowolnie pójdzie — odpowiedział Maciek Nowobilski, nie patrząc Kostce w oczy.
— Dobrowolnie pójdę — dobrowolnie narażałem się na śmierć dla was, to i dobrowolnie pójdę na śmierć przez was. Idźmy. — I Kostka postąpił przed siebie.
— Gdzie marszałek Łętowski? — zapytał.
— W piwnicy jest — zaparty. Zaraz go wywiedziemy.
Otwarli Nowobilscy drzwi od piwnicy i wyszedł z niej Łętowski.
Z lękiem spojrzał nań Kostka, ale chłop był spokojny. Nie rzucił mu ani jednego spojrzenia wyrzutu, czy żalu.
Przystąpił do Kostki i wyciągnąwszy ku niemu twardą, zmarszczoną od pracy, rękę, rzekł bez wzruszenia:
— No to już my tam!
Wszyscy zdrowi i lżej ranni chłopi otoczyli Kostkę i Łętowskiego.
Maryna szła ztyłu, jak nieprzytomna.
Okropności, które słyszała była o kochanku swoim, Sieniawskim, a które jej z myśli nie ustępowały, szturm do zamku, w którym walczyła, lejąc na żołnierzy, smołę, gruz strącając i widłami wdzierających się po drabinach prąc na dół, godzina, przepędzona z Kostką w komnacie Platemberga, nieprzyjście brata, zdanie zamku i wydawanie Kostki na śmierć i spokój jego, podobny do spokoju drzewa na walącym się urwisku w czas ciszy: wszystko to oszołomiło ją, jakby zamroziło krew.
I chłopi milczeli. Nawet zuchwały i zawzięty Kuros odwrócił głowę wbok i oczy przed siebie w ziem puścił.
Stali tak — w chwili wydawania ludzi na śmierć.
W tej chwili przez otwartą bramę zamku wjeżdżał na siwym dzianecie pułkownik Jarocki, a obok na rosłym, złoto-gniadym tureckim bojowym bachmacie, w bok buławką pozłacaną wsparty, wojewodzic Hieronim Sieniawski. Za nimi dragoni. Wpadli też i chłopi czorsztyńscy i zaraz widząc zmianę fortuny, przypodobać się wojsku chcieli i Kostkę jęli szarpać za długie włosy i pomstować mu. Przerażony jęknął rozpaczliwie, lecz Jarocki dragonom chłopów precz odpędzić kazał.
Wtedy Sieniawski podjechał bliżej i krzyknął drwiąco:
— Tuśmy się spotkali, panie Kostka!?
Wojsko zrabowało zamek do cna, potem Jarocki zostawiwszy w nim załogą piechotę biskupią z armatami, Kostkę i Łętowskiego na luźne konie wsadziwszy, co tchu, w obawie przed mogącą nadciągnąć od Czarnego Dunajca, lub Białej Góry czernią, ku Nowemu Targowi z dragonami ruszył.
Gnał przez Luboń, Myślenice i Mogilany i na drugi dzień pod wieczór do Krakowa docierał. A tam, gdy się o prowadzeniu buntownika Kostki wieść doniosła, wyjechała naprzeciw druga dragonja na Kazimierz, za staw królewski w towarzystwie panów szlachty Siewierskich pod chorągwiami. Tam wsadzili go na kolasę i stojącego przywiązali do drabinek, ręce związawszy. Stał w kolasce, że go mógł każdy widzieć. Stał i wesoło, śmiało, swobodnie po tłumie ludzi, bo lud srogi wyszedł na Kaźmierz, pozierał. Łętowski siedział za nim w kolasie, z rękoma wtył związanemi w magierce i brudnej koszuli. Przez Grodzką bramę koło wału, przez miasto, przywieziono ich przed pałac biskupi, stamtąd odwieziono na zamek i wpakowano Kostkę do wieży szlacheckiej, Łętowskiego do złodziejskiej.
Zebrał się na gwałt sąd krakowski i na gwałt strażnik grodzki przedłożył protokół, akta, listy i uniwersały Kostki, raporta zaciągów niemieckich i wniósł oskarżenie. Śpieszono się, bo słuchy szły, że górale odbić Kostkę ciągną.
Nie chciało się to panom krakowskim, a osobliwie biskupowi Gębickiemu pomieścić w głowie, żeby jeden jakiś młody człowiek, bez bogactw, bez znaczenia osobistego, bez potęgi, Kostka, czy nie Kostka, choćby jak śmiały, porwał się sam na szlachtę i to w tak bezczelnie zuchwały sposób, gdyby kogoś za sobą za plecami nie miał. Agenta czyjegoś w nim podejrzewano.
Samo porozumienie z Chmielnickim, przed którym bądź co bądź wielkie wojsko Rzeczypospolitej w tej chwili stało: wydawało się niewystarczającem. Jedni mówili: Rakoczy, inni: cesarz niemiecki, inni imię samego nawet króla, którego ogół szlachty nienawidził, w grę wciągali. Mógł on o przygniecenie żywiołu szlacheckiego skrycie się starać. Inni rachub nawet pomiędzy sobą szukali. Wiedziano, że Kostka po dworach pańskich bywał. Mogły być czyjeś ambicje, zemsty, zamysły poruszone... Kostka mógł być podstawioną figurą jakiego magnata, dążącego do zrujnowania i unicestwienia rywali, detronizacji gasnącej dynastji Wazów i sięgnięcia po chłopską koronę... Ksiądz biskup Gębicki zaś, któremu pełniący cnoty Św. Franciszka z Asyżu opat tyniecki dawno już pod oczy padł, a który, jak wiadomo było, Kostkę nietylko ostatnim czasem gościł, ale nawet glejt bezpieczeństwa, w oskarżeniu przedłużony, od niego otrzymał: tam podejrzenia swe zwrócił.
Nie mógł sobie biskup wyobrazić, czegoby opat w związku z buntem chłopskim szukał, coby zyskał, ale faktem było, że gdy się wszyscy tego ruchu bali, on się go nie potrzebował bać. Za nic, dla świątobliwości opata i jego cnót miłosiernych, Kostka by był listu bezpieczeństwa tak starannie stylizowanego nie dawał. Ręka rękę myje — myślał ksiądz Gębicki — też kruczego tylko oka kruk szczędzi... Mógł opat w razie potrzeby schronienie obiecać Kostce, mógł mu i pieniędzy dostarczyć... Kto wie, co on tam, chodząc po swoim tynieckim ogrodzie za murami mógł myśleć...
Kostka wyznać prawdę i wyjawić wszystko musiał. Postanowiono przeprowadzić z uwięzionymi śledztwo na mękach.
Ze zamkowego okna szlacheckiej turmy pozierał Kostka nad Wisłę w stronę Tyńca. Było rano, świt. Ślicznie wschodziło ogromne słońce, złocąc niebo odrazu zuchwałym blaskiem. Na Wiśle zazieleniła się i zasrebrzyła fala.
Jak okiem sięgnąć, zboża i łąki, pełne kwiecia białego sady, ogrody kwitnące i naokoło puszcze. Góra Świętej Bronisławy zielona, białe dwie wieże kościoła kamedułów bielańskich z czarnemi dachami, jakby pochylone nad Wisłą. Szeroka, zielona przestrzeń Błoń, na które już stada miejskie, ze Zwierzyńca, z Półwsia Zwierzynieckiego, z Woli, z Czarnej Wsi, z pod Łobzowskiego Kazimierzowskiego pałacu wyganiano — stada krów i konie.
Pod zamkiem i naokół cicho — cicho aż het poza pola ku błękitnym wzgórzom Beskidu, ku dalekim, majaczącym w szeżodze rannej ostrym lśniącym widziadłom Tatr.
Szły drobne z wysoka postacie bab krakowskich w jaskrawych chustach, jasnych spodnicach i czerwonych butach, z koszykami na rękach i plecach do Krakowa na targ. Szły po dwie, po trzy, czasem grupką — drobne, kolorowe jak w jasełkach dla dzieci.
Na zamkowej górze pod murami śpiewało mnóstwo ptaków wiosennych, czyniąc świegot i wesołe, radosne dźwięczenie w powietrzu.
Świat cały obudził się ze snu i otwarł barwne, świetne, dźwięczne źrenice.
W taki czas opat ksiądz biskup Pstrokoński chodził po swym tynieckim parku i pacierze poranne odmawiał.
Kwitły koło niego jabłonie i czereśnie, zieleniła się winnica benedyktyńska, kwitły starannie hodowane i pielęgnowane róże, lilje, narcysy, fuksje, piwonje i tulipany.
Pachniał mu w spokoju ogród, w pogodzie i rozmodleniu porannem.
I wydaje się opatowi, iż Bóg widzi jego modlitwę — jego i klasztornego ogrodu; iż odwieczne dęby, lipy i klony, wśród których w surowym swym habicie się przechadza, współ z nim się modlą, jakoby kopułę nad ołtarzem, baldakim splecionych konarów nad jego pacierzem czyniące.
O ojcze, ojcze Pstrokoński!...
Czemuż nie chciałeś krzyża w rękę wziąć i z murów klasztoru twego, z Tyńca bram wyjść i chłopom polską chłopską wiarę powiedzieć i krzyż im w zboża, w bławaty polne, w trawę łączną owity wynieść?...
O Beato!
Beato Herburtówna, piękna, oto przez twoje ręce w ręce sądu wydany!...
Boleśnie, żałośnie, patrzał Kostka przed siebie.
Otwarły się drzwi żelazne.
Wszedł dozorca więzienny i dwóch drabów z krótkiemi, szerokiemi tasakami w ręku.
— Na sąd? — zapytał Kostka.
— Nie, na męki — odpowiedział dozorca.
— Jakto!?
Nie odpowiedziano mu nic, jego zaś zimny pot oblał od stóp do głów w jednym momencie.
— Na męki!? Czemu!? Zaco!? Możecie mię zabić, lecz poco męczyć macie!?
— Nie wiemy. Przywieść rozkazano.
Opanował się Kostka. — Idźmy — rzekł, podobnie, jak kiedy go wydać miano w Czorsztynie.
Powiedli go na dół po wąskich schodach kamiennych, wywiedli w ciemny korytarz i wprowadzili w niskie sklepienie, kształt piwnicy mające.
Tam na ścianach czarnych ciosowych tliły się kagańce czerwone i słaby blask dnia przez kratowane okna zazierał; obok stołu, nisko płonęła w tyglu siarka żółtym płomieniem.
Siedział za wielkim stołem, czarnem suknem okrytym sędzia w kapturze zapadłym na oczy, w opończy długiej. Obok stał kat i jego pomocnicy.
Stawiono Kostkę przed stół.
Stanął prosty i sztywny, jakby wyniosły.
Królewski syn, ludu wódz i zbawiciel...
— Ktoś jest — zapytał sędzia.
— Aleksander Leon Kostka Napierski ze Sternberku.
— Kłamiesz! — rzekł sędzia.
— Kłamać nie będę. Jam Władysława Czwartego króla syn.
— Z kim byłeś w zmowie?
Nie rzekł nic.
— Bierz go kat.
Zbliżył się kat i jego pomocnicy. Zwleczono z Kostki odzienie do pasa. Do obręczy żelaznych, w podłogę wbitych, przywiązano mu nogi, do podobnych obręczy, wtwierdzonych w powałę, ręce i przewleczono sznury, które ujął kat w dłonie.
— Z kim byłeś w zmowie?
Nie odpowiedział.
— Włócz go kat!
— Raz!
Kat wyprężył sznury. Zatrzeszczały kości w stawach w ciele Kostkowem.
— Z kim byleś w zmowie?
— Dwa!
— Trzy!
— Pal go kat!
Dwaj pomocnicy kata przytknęli pochodnie do płonącego tygla i zapaliwszy, przybliżyli je do wytężonego, wyciągniętego w strunę ciała Kostki do boków. Skóra poczęła swędzić się.
— Z kim byłeś w zmowie?
Milczenie.
— Raz!
— Dwa!
— Pal go trzy!
Kat zanurzył żelazną warząchew w tyglu i bryznął płonącą siarką na obnażone piersi Kostkowe.
Ze ściętych jego zębów wydarł się krótki, dziki jęk.
— Będziesz mówił? — zapytał sędzia.
— Będę! — stęknął Kostka.
Cofnięto płomienie, sfolgowano sznury.
— Chłopów zbuntować chciałem, Chmielnickiego pomoc przyrzeczonąm miał — jego włócz! Rakoczy zjednany był — jego pal! Werbować Niemców posłałem, Kraków rabować, kościoły palić, dwory szlacheckie w popiół mienić, szlachtę tępemi nożami rżnąć chciałem! W zgliszcze, w perzynę, w kurzawę dawną Polskę obrócić chciałem, nową z polskiego dębu i polskiej pszenicy postawić! Jak mór, jak Boży gniew, jak wulkan i trzęsienie ziemi, jak deszcz ognia piekielnego Gomorę duchowną, Sodomę szlachecką przejść, zniweczyć ślady i pamięci imienia nie pozostawić chciałem! We krwi i ogniu utopić i zatopić was, księża, panowie, szlachta, biskupi, rycerze, sędziowie, katy: tegom chciał!
Runął i zemdlał. Ocucono go wodą. Sędzia wzburzony, więcej go już nie pytał, rozkazał pod pachy wziąć i do celi odwlec, a co Kostka mówił, spisał.
Zkolei przyprowadzono Łętowskiego.
Ten, wchodząc, przeżegnał się i westchnął.
— Nazywasz się? — zapytał sędzia.
— Stanisław Łętowski, sołtys z Czarnego Dunajca.
— Z kim w zmowie byliście?
A Łętowski odpowiedział:
— Z Panem Jezusem, co ludzi wszystkich równych stworzył.
Wkręcono mu palce w śruby i obcęgami żelaznemi szczypano ciało, ale nawet nie jęknął. Powiedział tylko:
— Choćbyście mię tu umęczyli nie powiem nic, bo nic do powiedzenia nie mam.
— Chyba to jedno: nie dziś, to jutro! Zresztą wiecie wszystko!
Ale biskup Gębicki miał list proboszcza z Lubnia w ręku. Posłano pięćdziesięciu dragonów do Pcimia i ci na siodle rektora Martinusa Radockiego rzemieniami umocowawszy, przywieźli go do Krakowa, gdzie był przed sąd stawion, męczon, lecz, tak samo jak Łętowski, mówił, że nic nad to, co wiadomem jest, do powiedzenia nie ma.
Wyrok sądu zapadł: osądzono Radockiego na ścięcie, Łętowskiego na ćwiertowanie, Kostkę na pal.
Jechał ksiądz opat biskup Pstrokoński do Krakowa wstawiać się za Kostką, ale gdy mu powiedziano, iż wydany dla klasztoru tynieckiego list żelazny powagę powszechną zwrócił, uląkł się. Uląkł się tem więcej, że stosunki Kostki z sekciarzem Radockim, wrogiem panującego Kościoła, podejrzenia jakowe i na niego zwrócić były mogły.
Zgłosił się tylko na zamku, iż jako dawny obwinionego znajomy i wychowawcy jego, nieboszczyka kasztelana Rafała Kostki przyjaciel, wyspowiadaćby go chciał, naco pozwolono.
Było rano wczesne w dzień egzekucji, kiedy go do celi Kostki puszczono.
Kostka leżał na słomie, oczy miał otwarte, w słup stojące, nieruchome.
— Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus — ozwał się opat próg przestępując.
— Niech będzie na wieki wieków. Amen. — odpowiedział skazany, nie patrząc kto wchodzi.
— Synu, niosę ci ostatnią pociechę przed śmiercią — rzekł opat.
Kostka wzniósł głowę i poznał przybyłego.
— A — rzekł, dźwigając się z pościeli — to ty, ojcze? Bądź zdrów!
— Przyniosłem ci Ciało i Krew Pańską.
— Ojcze, jam chciał kościoły palić!
— Ciało i Krew Pańską ci przyniosłem.
— Ojcze, jam chciał dobra duchowne chłopom rozdać!
— Ciało i Krew Pańską ci przyniosłem — rzekł po raz trzeci opat.
— Rzym mi przyniosłeś, ojcze! Jesteście, jako śmierć! Cokolwiekby się robiło, jakkolwiekby się broniło: przyjdzie! I wy przychodzicie, jak śmierć: pewni, w godzinę śmierci! Ale niema was tam, gdzie jest życie!
— Chrzcimy — powiedział opat.
— Chrzcicie! Woda wasza i sól — to żelaza!
— Bluźnisz synu i grzeszysz w ostatnim momencie życia.
— Bluźnię i grzeszę!? Zali ciebie, ojcze, nie okuto w żelaza w zaraniu, abyś, gdy przyjdzie pora, ręce i nogi pod pętami uczuł? Nie powstałeś, nie wyszedłeś z krzyżem przed prosty lud, ten lud, którego Chrystus był mesjaszem!
— Świętego Franciszka z Asyżu naśladujesz, który Chrystusa naśladował. O zaiste! Gdyby się Chrystusowi podobało w te dni z nieba zstąpić, byłby on cię rozgrzeszył, ojcze, przed nami z krzyżem spotkawszy! I świętym byłbyś we większym kalendarzu, niż ten, którym rok rachujemy! Świętym byłbyś w kalendarzu miljonów dusz nieszczęśliwego narodu uciemiężonych! Nie kadzidła za tynfy u kupców nabyte by cię, ojcze, okadzały w ołtarzu, ale by ci błogosławił tłum ciemiężonych i łzy niewoli obmyłyby ci stopy i ręce wodą świętą, jak woda chrztu!...
Pod ten czas wyspowiadawszy się i komunję przyjąwszy od zamkowego księdza, sołtys Łętowski pisarzowi, do celi mu przyprowadzonemu dyktował testament.
W Imię Pańskie Amen! Roku Pańskiego 1651 Dnia 24 lipca.
Ja Stanisław Marsiałek alias Łętowski widząc sie być z dopuscenia Pana Boga Wsechmogoncego blizsym śmierzci, nizeli zywota, takie osporządzenie cyniem: naprzódzi duse swojom oddajem Panu Bogu Wsechmogoncemu w rence jego święte, a ciało ziemi... Siestrze Kajsce becka kapusty, co pod oknem w carnej izbie stoi i dwoje cielont od cisule. Jantałek śrybelnyk wielgik talarów wengierskik na nowy ołtarz w kościele w Dónajcu legujem, kotlik dukatów nieg dzieci pomiendzy sie ozdzielom. Jyno coby sie przi tem nie kłopocili. Brat Franek do równości sprawiedliwie ozdzielić ma. Jest je showany w ogródku za izbami, blisko studnie, między skalami, pod takom wielgaźnom skrzizal, tak, jako w murze. Jyno trza przódzi renkom miejsce przezegnać i trzy razyj przepedzieć: w Imie Ojca i Syna i Duha Świentego. Amen. — bo ig inacy nie dostanie. Śmiertelny jest cłek i śmierzci sie zawdy spodziewać musi. Nie zal mi umierać, bok długo zył i Panu Bogu sie nie prociwiem, jyno mi to zal, co nie w doma ka ojcowie marli, umrem, ba na mękak, cemu ja sie nigda za zywobycia nie spodziewał.
Ale skoro taka wóla Boska, nieg bedzie. I to mi zal, co sie ze swojemi ludziami, ze zonom, z dzieciami, z bratem, ze siestrom i ze sytkiemi nie pozegnam, ani co se jesce na swoje rolom i na sad, choć ta w nim płono rodziło, na łąki i na las, na całe gazdowstwo, a beło z łaski Pana Boga niemałe, nie uspozieram, ocy ś niem nie uciesem, ba trza obdalno od swojego kraju odpytać świat. Bóg zegnaj sytkim i sytkiemu, co po mnie ostaje, i bądź miłościw mnie grzesnemu teraz i w samej istej godzinie śmierzci mojej, co nieg sie stanie w Imie Ojca i Syna i Duha Świętego. Amen.
Rektor Radocki odmówił księdza i ostatniej spowiedzi.
A gdy przedstawienia, namowy, prośby i zaklęcia nic nie pomogły i suchy, żylasty starzec niewzruszonym pozostawał, wzburzony ksiądz wyszedł, krzyknąwszy: Idź więc, przeklęty heretyku, samochcąc w ogień wieczny! Na stosie by cię spalić należało!
Wówczas powiadomiony o tej zatwardziałości sąd głowę jego na palu wystawić rozkazał.
Na Krzemionkach za Wisłą, troistą szubienicę wzniesiono i pomocnicy kata ostrz żelazny na pal sosnowy wbili. Jedenaście chorągwi konnych w pełnym rysztunku, miejskich, biskupa i panów okolicznych, wyjechało, a gawiedzi miejskiej masy ogromne poza Wisłę przez most, na promie i łódkach rybackich się przeprawiły. Ze strachem, który z niecną i podłą ciekawością walczył.
Wieść, iż Kostkę pojmano, iż go do Krakowa dragoni „pod siablami“ wieźli, rozeszła się falą po góralszczyźnie. Żony mężów, matki synów, siostry braci, a dzieci ojców za szyje, czy pod nogi obejmowały i wołały, aby go szli bronić. Ku wieści tej przymieszała się wieść po śledztwie, na którem się Kostka wyznał, iż był królewski syn. Starzy chłopi pamiętali wielkie wojny za Zygmunta III i Władysława IV, walczyli pod nimi przeciw Turkom i Rosjanom, pamiętali bunty i rokosze szlacheckie, królów udrękę, i chowali w duszach miłość i cześć dla rodu królewskiego i królewskiej krwi. Dlatego „cała siła województwa“, jedenaście chorągwi, otoczyła plac egzekucyjny.
Pod ten czas też Beata Herburtówna, na rekolekcjach w klasztorze klarysek w Nowym Sączu przez ojca osadzona, usłyszawszy, iż Kostkę na pal wbijać mają, po prześcieradłach związanych w nocy po murze się spuściła i jak szalona przed się w habicie, w który ją przyodziano, biegła. Biegła ku Krakowu gościńcem, napadana przez psy, które jej habit darły, różańcem się im ametystowym opędzając.
Biegła przez noc z tą myślą, aby Kostkę ratować, lecz ku ranu sił jej braknąć zaczynało i z wycieńczenia słaniała się, gdy w polu nieopodal dym i ogień dostrzegła. Czując, że padnie i krwawemi stopami nie pójdzie dalej, tam się zwróciła.
Traf chciał, iż obozował to Sieniawskiego oddział, z pod Czorsztyna przeciw chłopom wiedziony.
Sieniawski jeszcze do nikogo nie przemówił był; jechał na czele i szukał band chłopskich, które, o ile się wiły w okolicy, przed jego dragonami pierzchały.
Przy osobnem ognisku, na derach i kobiercu leżał Sieniawski pół drzemiąc, kilkadziesiąt kroków od żołnierzy, gdy ku niemu Beata Herburtówna przypadła.
— Wszelki duch Pana Boga chwali! — zawołał oczy podnosząc.
— I ja go chwalę! — odpowiedziała Beata i w tej chwili poznali się nawzajem.
— W takim stroju!? Wojewodzianka!? Tu!? Sama jedna!? Pieszo!? — mówił zdumiony Sieniawski.
— Pana Kostkę ratować biegnę! Na pal go w Krakowie wbijać mają!
Zerwał się Sieniawski z leżenia na równe nogi. Złe ognie na twarz mu wybiły. Przytknął trąbkę do ust i zagrał na alarm. W mig porwali się pobudzeni już dragoni.
— Konia luzem! — krzyknął.
Usłyszeli dragoni i duchem wierzchowca przywiedli, w zdumieniu na pannę spoglądając.
— Mości wojewodzianko, oto koń — wybaczaj, lecz damskiego siodła nie mamy z sobą — rzekł Sieniawski.
— Dokąd? — zapytała Herburtówna.
— Kostkę odbić! — odpowiedział Sieniawski dziwnym głosem.
Beata ustami do ręki mu przypadła. Rycersko odsunął ją Sieniawski, na konia w rękach prawie podniósł, burkę swoją na nią zarzucił i na ogiera swego skoczywszy, ostrogi mu wbił i krzyknął: Naprzód!
Wichrem pomknęli. Wszystko stało się tak szybko, że dopiero teraz na koniach w pędzie żołnierze mieli czas na dziwienie się i nierozumienie. Odbiegli lanckorońskich lasów.
Nikt nie przeszkadzał egzekucji u troistej szubienicy na Krzemionkach. Na wielkim drabiniastym wozie, w otoczeniu eskorty wojskowej z dobytą bronią, wieziono trzech skazanych przez Stradom, Kaźmierz, na most, i przez Podgórze nad Wisłą na Krzemionki. Dzień był dżdżysty wiosenny, to chmurny, to świecący słońcem, pełen wilgoci.
Kostka jechał blady, jak trup, ze ściętemi ustami i z oczyma tak zimno surowemi, że gdy na kogo spojrzał, mróz szedł po członkach. A patrzał po ludziach ciągle, na prawo i na lewo — czy chciał się im przypatrywać czy szukał kogo? Wyprostowany siedział, nieporuszony. Ale od czasu do czasu garbił się, kurczył, strach śmiertelny i zgroza osiadały mu twarz, smutek, ból i rozpacz ściągały mu głowę wdół — i znów prostował się i znów jechał wyprostowany, zimny i surowy.
Radocki oczy w przestrzeń miał wbite, jakby nie istniało naokół niego nic. Łętowski wypił w kaźni konewkę wina i jechał obojętny na śmierć, która, tak czy tak jest nieuchronna.
Wtem ujrzał Kostka troistą szubienicę i pod nią pal we mgle.
Wówczas szyja wstąpiła mu w ramiona, a broda wpiła się w pierś, oczy skołczały, pot wypłynął na czoło, zaczął się trząść i dławienie poczęło mu ramionami podrzucać. Nieopisana trwoga osiadła mu twarz. Ale trwało to krótko. Opanował się, nie wzniósł, ale poderwał głowę wgórę, wyprostował się i ukazał twarz tak spokojną, stężoną, własnowolną, jak gdyby ta śmierć, której naprzeciw szedł, była od lat oczekiwaną.
Podjechano pod szubienicę, wysadzono skazanych z wozów. Stał kat z pomocnikiem; jeden miecz ciężki trzymał w ręku, drugi przy palu z nabitym szpicem żelaznym stał. Pień na głów ścinanie był przygotowany.
Urzędnik grodowy, wśród grobowego milczenia tłumu i żołnierzy, odczytywać począł wyroki: spokojnie ich skazani wysłuchali.
Poczem podprowadzono rektora Martinusa Radockiego; i on i Łętowski ręce mieli wtył związane.
Dwaj pachołkowie opuścili Radockiego na klęczki, obnażyli mu szyję; Radocki milczał i oczy miał wzniesione w niebo.
Dopiero, gdy ukląkł, westchnął i dużym głosem zawołał:
— Przyjdź Królestwo Twoje!
Ciężki miecz spadł: głowa potoczyła się wśród strumieni bluzgającej z arterji krwi.
Poczem kat podjął ją za długie siwe włosy i otwartemi usty bluzgającą jeszcze krwią i łypiącą oczyma, jął przybijać do jednej z szubienic.
Pomruk zgrozy przeszedł przez tłumy.
Następnie przyprowadzono do pnia Łętowskiego.
Nie rzekł nic, tylko:
— Skoro się tak Panu Bogu Najwyższemu podobało...
Ukląkł i został ścięty. Potężne jego ciało, z odzienia odarte, kat mieczem na części ćwiartował.
Kostka patrzał na te egzekucje bez drgnienia powieki. Twarz miał białą, bez kropli krwi. Nie drżał, tylko chwiał się wtył i naprzód, jakby zgoła ruchu swego nieświadomy.
Raz po raz zwracał twarz w stronę Tatr — odsiecz nie nadeszła...
— W godzinie śmierci swojej powiedz, jak się nazywasz — ozwał się sędzia.
— Szymon Bzowski, Władysława króla syn — odpowiedział Kostka cicho, ale wyraźnie.
Pomruk, głosy różne, współczucia, żalu, szyderstwa, nienawiści, zawziętości, litości odezwały się.
Kat kazał się Kostce położyć na ziemi.
Legł.
Dwaj pachołkowie uklękli przy nim tak, iż każdy jedną ręką rozszerzył mu nogi i przytrzymywał, drugą ramię do ziemi przyciskał.
Naówczas kat uniósł koł zaostrzony i co miał siły, uderzył.
Jęknął Kostka. Dał się słyszeć płacz i śmiech spazmatyczny kobiet.
Kół nie wniknął w ciało należycie.
Drugi więc i trzeci raz ugadzał nim w ciało Kostkowe niezręczny kat rękami drżącemi, wśród okrzyków, klątw, wyzwisk, łkania i przeraźliwych pisków mieszanego tłumu; pot ściekał mu po twarzy, dygotał cały. Z Kostki zaś piersi wydzierały się jęki nieludzkie.
Za którymś razem rozpruto ciało Kostki, jak należy; szpic utkwił we wnętrznościach. Wówczas z żygającem z podbrzusza krwią ciałem, czerwony cały od krwi pal z Kostką pomocnicy kata wznieśli i w przygotowany zawczasu dół wstawiwszy, ziemią go okopywać zaczęli.
Trupią, ale żywą twarz Kostki z oczyma raz wraz przymykającemi się i otwierającemi ujrzano ponad sobą. Głos snać zamarł mu w piersi z cierpienia.
Nagle tłum się zakołysał i rozstępować począł — przeraźliwy, przerażający wrzask niewieści przeszył i wstrząsnął powietrze, łby końskie sapiące wydobyły się z tłumu i na miejsce egzekucji osypani kurzem Sieniawski we zbroi, Beata Herburtówna w burce Sieniawskiego i Sulnicki za nimi przypadli.
Beata konia wstrzymała i jak gdyby zastygła w sobie nieruchoma. Sieniawski zaś w bok się wsparł i zawołał:
— Cóż, panie Kostka? Spotkaliśmy się? Ha zaiste! Imię twoje jest w księdze dziejów zapisane nie tam, gdzie nasze będzie! Rywalu!
Tłum i wojsko, a nawet urzędnicy i dygnitarze w pierwszej chwili, nim Sieniawskiego poznali, myśleli, że to może gońce królewscy z ułaskawieniem, spóźnionem już, lecą. Słowa Sieniawskiego zdumienie i zgrozę wywołały; wtem Beata Herburtówna zeskoczywszy z konia i nie krzycząc, ale skrzecząc okropnie, pod pal Kostkowy podbiegła.
Burka osunęła jej się z ramion i spadła na ziemię — poznano kobietę.
Nikt jej w pomieszaniu drogi nie zastąpił — objęła słup z ciałem Kostkowem ramionami i usta do buchającego krwią żywą tułowia przycisnęła.
Z obecnymi poczęło się dziać coś nieopisanego. Kat i pomocnicy uciekli między wojsko, tłum uchodzić począł niemy, unosząc omdlałe kobiety. Nieprzytomnie stojącemu na koniu Sieniawskiemu Sulnicki cugle z dłoni wydarł, przez łeb koński zdarł i parł się z nim ku sieniawskim dragonom, choć im nie grożono, gdyż wszystkim tysiącom ludzi mowa została odjęta.
Chorągwie wojewódzkie mieszać się zaczęły i zwracać konie ku miastu bez rozkazów. Jedna za drugą ruszyły kłusem wzdłuż Wisły, dążąc ku podgórskiemu mostowi. Naówczas ogarnęła tłum paniczna trwoga przed zapowiadaną odsieczą czerni. W niewypowiedzianym strachu, tłocząc się, kotłując, przewracając, obalając i depcąc jedni drugich wiele tysięcy uciekało wślad jazdy rycerskiej, lub biegło, gdzie stał prom i przewoźne łódki. Dygnitarze i urzędnicy wskakiwali na wózki, gdzie kto mógł, i pędzili galopem za wózkiem kata, który ze swymi pomocnikami pierwszy na przodzie na wozie egzekucyjnym za wojskiem, biczem konie smagając, gnał.
W kwadrans nie było na Krzemionkach nikogo, tylko ze straszliwie rozdziawionemi powiekami głowa rektora Radeckiego, przybita do szubienicy i krwawe jego ciało, głowa sołtysa Łętowskiego, twarzą leżąca do ziemi i czerwone ćwierci jego korpusu, i na pal nadziany Kostka, a pod nim Beata Heburtówna, pal obejmująca.
— Pić — szepnął Kostka.
Herburtówna oderwała się od słupa — spojrzała wokół: wody nie było. Opodal, daleko płynęła Wisła, lecz w czem przynieść?
— W czem ci przyniosę!? — krzyknęła z rozpaczą.
Kostka uczynił ruch rękami w znak, iż rozumie, że mu jej podać nie może; ruch to był chorego dziecka.
— O Boże! — jęknęła Herburtówna. — O Boże! — zawołała. — Ludzie! Pomocy!
Nie było nikogo.
Kostka stulił dłonie i pokazał, aby mu tak przyniosła.
— Jakże ci podam, choćbym doniosła!? — krzyknęła Herburtówna.
Ponowny ruch zrozpaczonego dziecka wykonał Kostka.
— Cierpisz!? — wydarło się z łona Herburtówny.
Nie odpowiedział, snać serce w nim pękło, gdyż skonał.
Tymczasem zwycięstwo pod Beresteczkiem zgniotło do cna chłopskie bunty. Wieści o szerokich pogromach chłopskich, karach i zemście szlacheckiej dochodziły coraz gęstsze i straszniejsze. Rozpoczęły się pożary, mordy, łupiestwa; co noc płonęły domy w wielu miejscach, łunę olbrzymią na niebo rzucając. Łunami pozdrawiali się wzajem Lanckoroński, później od chłopów zabity, rotmistrz Cikowski i Sulnicki sieniawczyk.
Chłopi popadli w rozpacz. Ogarnął ich szał. Jak nieprzytomni uciekali z miejsca na miejsce, wszędzie ścigani, napróżno wyglądając pomocy i ręki, która by ich broniła.
W jedną taką noc obudził się Krzyś, muzykant stary i wytrębus wielki, i rzekł do żony swojej Byrki:
— Ja znam chłopa, co nas obroni.
— Któż to taki?
— Janosik Nędza Litmanowski.
— Ten bohater?
— Ten. To sęk! Jak ten nas nie uratuje, to nikt inny. Kiedy on tupnie nogą, to mu siedemset djabłów z pod buta wyskoczy! To orzeł! Ja idę do niego.
I ruszył pod Kopę, na polany i osiedla Zakopane, do Nędzów. Żadnej karczmy nie minął i w każdej się napił, ale w miarę, aby trzeźwo do Janosika zajść. Tego się obawiał, że go w domu nie zastanie, jakże się jednak zdziwił, gdy pod chałupą Nędzową ogromną gromadę bab, chłopów i dzieci ujrzał.
Wszyscy mówili do siebie szeptem, a gdy Krzyś gwarę podniósł, aby się zapytać, co się stało, dano mu znaki, aby milczał.
— Janosik? W domu jest?
— W domu. Ale śpi.
— A po co się was tu zeszło tylu ludzi, jak na odpust?
— My ku Janosikowi przyszli.
Przepchał się Krzyś przez ciżbę ku izbie, gdzie przed progiem oboje starzy Nędzowie i dwie stryjeczne siostry Janosika, Jadwiga i Krystka, stały, obok zaś na ławie stary Sablik siedział i po strunach gęślików palcem cicho dzwonił. Kobieta jakaś stara matkę Janosikową po twarzy gładząc pytała właśnie:
— Ruszy się?
A Nędzowa odpowiedziała z wyniosłą dumą:
— On się ruszy.
W tej chwili otwarły się drzwi i z sieni domu wyszedł Janosik Nędza w koszuli tylko i w portkach, boso, i odgarniając włosy z czoła powiódł po obecnych pytającym, sennym jeszcze wzrokiem. Najbliżsi zaś chłopi, baby, dzieci do nóg mu padli z krzykiem i jękiem:
— Ratujcie nas!
— Przez co? — zapytał Janosik spokojnie.
— Przez gwałt, przez ozbójstwo, przez ogień, przez katostwo!
I kobiety pod nogi Janosika pochwyciły, wołając:
— Co mamy to wam damy! Ja płótna! Ja krowę! Ja miodu!
Tłum ludu otoczył Janosika, on zaś dłonie położył na głowach dwóch kobiet, co u nóg mu klęczały, szlochając, i rzekł:
— Kiedym ja od Żelaznych Bram na Dunaju z rabunku przez Żelazne Wrota w Tatrach do Polski szedł, widziałem ja czerwoną od ognia noc. — Czy to dlatego?
— Dlatego! Dlatego! — krzyknęli ludzie.
— Całe wsi uciekają!
— Całe wsi spalone!
— Bydło, ludzie, majątek, wszystko ginie!
— Ratuj nas! Ratuj!
— My tu ku tobie, hetmanie zbójecki, jak ku archaniołowi Michałowi przylecieli!
— Pod skrzydła Twoje!
— Broń nas od panów!
Rozległ się powszechny jęk i płacz bab; chłopi ze zwieszonemi głowami w milczeniu rozpacznem stanęli.
Janosik Nędza poważnie ozwał się w te słowa:
— Kiedy mię matka, będzie temu sześć lat w Czarny Dunajec do spowiedzi wyganiała, mówili mi ludzie po drodze, że tam strasznie zły ksiądz i że bije. Taki duch przyszedł do mnie, ani zły, ani dobry. Myślę sobie, że jak mię będzie bił w kościele, to jak tobie wolno, to i mnie.
— No, no, zawsze tak trza — rzekł stary Nędza, przytakując głową.
— No, to jak panom wolno bić chłopów, to i chłopom panów — skończył Janosik.
— To to wej! — zawołał z tłumu Krzyś z zachwytem. — Terażeście wej, Janosiku, dobrze powiedzieli! Wy macie głowę!
— Haj — rzekł stary Nędza, do syna. — Trza cobyś się ruszył.
— On się ruszy — odpowiedziała matka Janosikowa z wyniosłym spokojem.
— Możecie iść do domu — rzekł Janosik. — A kto ma wolę z chłopów, niech zbrój z domu zabierze i tu przyjdzie na wieczór.
Do rąk, do nóg, cisnęli się hetmanowi zbójeckiemu ludzie, że się ognać nie mógł; całowali go po twarzy, po ramionach, głaskali po włosach.
— Do domu! Do domu! Pośpieszcie się — rozpędzał ludzi stary Nędza.
Błogosławiąc, we łzach jeszcze i już w radości odchodzili.
Pozostał tylko stary Sablik i Krzyś.
Wtem Janosik włożył dwa palce w usta i gwizdnął przeraźliwie, aż powietrze zadrgało.
— Je kiz to sto djabłów!? — zawołał przerażony Krzyś.
— He, he, he, — zaśmiał się stary Sablik i oparłszy gęśle o żebro, zgrzypnął po nich krótkim, kabłękowatym smykiem.
Krzysiowi w uszach dzwoniło, że ani nie słyszał Sablikowego grania. A myślał: co to będzie? na co to takie gwiźnięcie, że od niego, aż w pępku zadrga? Niedługo z lasu, skąd dym snać nad chałupą widać było, wynurzył się wysoki chłop i zbliżać ku Nędzowemu domostwu począł.
— Już idzie jeden — rzekł Sablik.
— Ę! — rzekł Krzyś, który już wiedział.
Przyszedł potem drugi towarzysz Janosikowy i trzeci. Snać od domowej roboty szli; na jednego odzieniu trzaski pouczepiane były.
— Nie daleko mieszkają — objaśnił Sablik Krzysia.
— Je dy ten i djabła w piekle obudzi, kiedy gwizdnie! — rzekł Krzyś z zachwytem i począł podziwiać Janosikowych towarzyszy, pięknych, wysokich i potężnych, co gdy „stanem do prostej leniji, to jaze pachło!“ Jak buki na wiosnę.
— He, ci narobią mątu — szepnął do Sablika.
Sablik zaś pokiwał głową i zgrzypiał dalej na gęślach.
— Hej, krzesny ojcze — ozwał się Janosik Nędza — zagrajcie nute o tym jakimsi Janosiku, co przede mną bywał, bo się mi wtedy dobrze myśli.
Przykręcił Sablik kolki, posmarował smyczek smołą, z kieszeni od serdaka dobytą, i począł zaraz z polska z orawska śpiewać i na gęślach sobie nisko wspartych wtórować, stryjeczne zaś siostry Janosika, Krystka i Jadwiga, w głos za nim poszły. Słuchał Krzyś pieśni zbójeckiej, której nie znał jeszcze i cudował się jej piękności. Oni, patrząc na Janosika, który na ławce pod jaworem siadł, ręce w przypory od portek założył i bose nogi szeroko rozstawione na trawę przed siebie wyciągnął, podczas gdy trzej towarzysze jego za nim stojąc na ciupagach się wsparli, śpiewali:
Pod Jaworkem, pod zelenym,
orze Hancia wołkem ciémnym.
Jesce skiby nie zorała,
matka na niom zawołała:
Hanciu, Hanciu pójdź sem dómu,
wydajem cie nieznom komu,
wydajem cie Janickowi,
i hroznemu zbójnickowi!
We dnie idzie, w nocy przydzie,
on nigdy nic nie przyniesie,
lem sablićku okrwawionom
i kosulke uznojonom.
Jano, Jano, kajeś ty był,
coś se sablićku zakrwawił?
Wyrubałek tu jedlicku,
co stojała w okienecku.
We dnie, w nocy hurkotała,
mnie smutnemu spać nie dała.
Kazoł Hanci kosulke prać,
nie kazoł jej bardzo płukać.
Hancia prała i płukała,
prawom rąckę ś niej wyjena.
W tej rucyce pięć palusków,
a na małym złoty piestrzeń,
w tym piestrzonku troja wrótka —
dyć to mego brata rućka!...
Nikomu nic nie pedziała,
do matusie pobiezała.
Matko, matko, maci moja,
cy som bracia wszecy doma?
A nie syćka. A pre keho?
Pre Janicka nomłodsego.
Juz w Luptowie wyzwaniajom,
Janosika łapać majom.
Juz w Luptowie wyzwonili,
Janosika ułapili.
Ułapili, juz go wiedom,
trzy dziéwcatka za nim idom.
Jednej Hancia, drugiej Marcia,
trzeciej malowana Tercia.
Hancia płace, Marcia kwili,
Tercia sie mu trzymie syji.
Nie płac Terciu, serce moje,
co ty widzis, wszecko twoje!
Nic nie widzem, te horićku,
te niescęsne siubienicku!
Kieby jo béł dawno wiedział,
ze jo budziem na niej wisiał,
dałbyk jo jom odmalować,
śrybłem, złotem wyobijać.
Ode spodu talorkami
a od wiérhu dukotami,
a na wiérhu złotu kawku,
gdzie połozem swoje hławku!
Janosik Nędza pozierał przed siebie w mgły, snać kędyś daleko myślą będąc. A gdy ustali śpiewać rzekł do trzech swych towarzyszy:
— Lećcie po dobrych chłopów, co bliżej. A najprędzej do tych, co się ku mnie wpraszali, powiećcie im, że im teraz nie odmówię, ale ich wdzięcznie przyjmę. Kto chce się mścić, niech idzie, a kto chce rabować, niech idzie też. Na dziś wieczór niech tu będą. A ja teraz idę spać.
Podniósł swą wspaniałą siłę i poszedł do domu legnąć na wygodnej pościeli, za nim zaś poszli ojciec i matka co trzeba było przygotować.
Trzej chłopi po krótkiem porozumieniu ruszyli każdy w innym kierunku.
Wieczór był jesienny. Przez przymkniętą okiennicę karczmy w Zaborni szparami błyskało światło; to Sieniawski siedział zamknięty w wybitej kobiercami, makatami i adamaszkami żydowskiej izbie i wiersze pisał.
Pod ten czas zaś lasami na czele kilkudziesięciu zbrojnych Podhalańców kroczył hetman zbójecki, Janosik Nędza Litmanowski. Obok niego szedł Sobek Topór milczący, jakby mu mowę odjęto, Marduła Franek i Nędzowi zbójeccy towarzysze nieodstępni, Gadeja, Mateja i Mocarny, wszyscy z rodu Stopków, siłacze, gwałtownicy i rycerze. Sablik i Krzyś postępowali w pochodzie, ale już nie grali. Kroczono cicho. Cicho, jak wilki, podsuwali się pod karczmę. Za przewodnika służył chłop z okolicy, a pochód umiał Janosik, jak ryś prowadzić. Karczma w Zaborni stała u dróg rozstajnych, samotna zupełnie.
Gdy światła dały się już zdala widzieć, Janosik rozdzielił swą bandę i oddał pojedyńcze jej oddziały pod dowództwo swych towarzyszy, tak, ażeby równocześnie ze wszystkich stron śpiących dragonów i sługi napaść.
— Tylko śmiało, chłopcy, a bić! — polecał.
Sieniawski nie kazał stawiać straży, wydawały mu się nietylko niepotrzebne, ale nawet uchybiające jego potędze. Wokół wojowano z chamami.
Dragoni, służba nocowali w skleconych naprędce barakach. Otoczono ich pocichu, Janosik zaś, Sobek Topór i kilku innych podeszli pod karczmę.
Drzwi od sieni były niezamknięte. Janosik szedł na palcach, w prawej ciupagę, w lewej ręce kaganek dzierżąc. Uchylił lekko drzwi od izby i ujrzał Sieniawskiego snem zdjętego.
Zawahało się jego mężne i rycerskie serce. Ale tuż za nim szedł Sobek, który rzucił się ku łożu z podniesioną siekierą w ręku.
Ciupaga Sobka Topora, w mig ciupagą Janosika ztyłu poderwana, stal pod osadzenie, zastanowiła się w powietrzu; siepnął Sobek toporzyskiem, ale Janosik Nędza Litmanowski dzierżył jego siekierę na uwięzi.
Obudzony krzykiem Sobka Sieniawski zerwał się ze snu i usiadł na łożu. Ale nim Sieniawski do pistoletów, co obok łoża na stole leżały, ręką sięgnąć zdołał, Sobek, nie zdarłszy ciupagi swojej z ciupagi Janosika, z gołemi rękoma nań się rzucił i pod gardło chwyciwszy na poduszkę go obalił, a ciupaga z brzękiem na ziemię padła.
Charczeć począł Sieniawski zdławiony. Moc mu zaraz członki odeszła.
— Sobek — rzekł Janosik, który stał zboku w izbie — nie rób mu nic! On mój, nie twój.
— Mój — ryknął Sobek.
— On mi dziadka zabił, dom okradł!
— Sobek — rzekł Janosik spokojnie — abo mnie słuchać musisz, abo się wróć, skądeś przyszedł.
Sieniawskiego, bladego i wysilonego, chłopi trzymali na łożu. Janosik wskazał chłopom trzymającym Sieniawskiego, kazał go strzec i wypadł w pole, skąd gwar walki go doszedł, chwyciwszy za rękę Sobka i ciągnąc go we drzwi. Na podwórcu i wokoło karczmy bito się, a raczej dworzanie i dragoni bronili się przewadze górali w ciemności.
Trudno było rozeznać człowieka od człowieka w nocy i we mgłach. Lecz Janosik kilkadziesiąt pochodni w kącie sieni stłoczonych spostrzegłszy, pochwycił jedną, drugą złapał Sobek — zapalili od kaganka.
— Podpalmy karczmę — krzyknął Janosik. — Będzie widniej!
Przytknęli więc pochodnie do słomy poszywającej dach karczmy, w której zaszli znienacka Sieniawskiego i jego śpiących żołnierzy i pachołków. Płomień się dał ujrzeć prędko; poszycie było suche od spodu.
Skoczyli w drugie, w trzecie, w dziesiąte miejsce — ze wszystkich stron podpalony dach buchnął płomieniem. Rozległ się wrzask i lament żydów arendarzy.
Z płonącej karczmy wybiegli chłopi i wywiedli Sieniawskiego.
Jak straszne odyńce, co kłami prują stado wilków z niemi sparte, mordowali dworzan i żołnierzy sieniawskich Gadeja, Madeja i Mocarny Stopkowie, Janosikowe towarzysze, a obok nich gruchotali im ciupagami kości Sobek Topór i Franek Marduła. Stary Sablik, gęśliki do rękawa od czuchy wpuściwszy, niedużą swoją na długiem toporzysku ciupagą raz wraz w łeb dragona, czy dworzanina przebiegającego mimo szybko śmignął, a Krzyś zboku za płotem stał, skrzypce pod pazuchą, a ciupagę w garści trzymając i podziwiał. Podziwiał on nieopodal walczącego Janosika Nędzę, który zdał mu się być djabłem, nie chłopem. Janosik zresztą nie walczył żadną bronią — walił on ludzi człowiekiem. Ująwszy pod gardło i za brzuch dragona, grzmocił sieniawskich to nogami jego, to głową, jakby snopem bił. Padali sieniawczycy od uderzeń krwawego trupa żołnierza, któremu mózg na hełmie czyimś wyprysnął.
— Jezus Maryja! — myślał Krzyś w zachwycie. — Jedy by ten człekiem młócił, jak drugi cepami!...
Niedługo bitka trwała. Janosik w łunie karczmy triumfował.
— Zbierajcie zdrowych! — krzyknął na górali.
Zabitych i ciężko rannych z pięćdziesięciu ludzi Sieniawskiego było przeszło dwudziestu, reszta się poddawała, broń rzucając.
— Ustawić zdrowych i takich, co iść mogą — rozkazał Janosik. — Zamglonych wodą lać!
Najwięcej zemdlonych od ciosu, ale zdrowych, lub lekko rannych, było tych, których on sam dragonem na ziem zwalił. Ci stanęli prawie wszyscy, gdy ich spędzano do kupy.
— Chłopcy! — zawołał Janosik do sieniawczyków. — Idźcie wszyscy swobodnie i z panem waszym! Powicie światu, że ja się ruszył z pod Tater, Janosik Nędza Litmanowski, hetman zbójecki z Nędzowego Gronika w Polanach.
Poczem obrócił się do obok stojącego Mocarnego i rzekł:
— Ja wiedziałem, czemu ich nie bił ciupagą, tylko chłopem! Wyście ich pobabrali żelazem, a ci pójdą i powiedzą, który zaś jest dzielny zbójecki, tak się zwiastuje, jako ja!?
Kto szedł przy Janosiku, olśniewał. Albowiem nieporównany był to chód. Na całą Małopolskę rozniosło się imię Janosika Litmanowskiego, a całe Podgórze trzęsło się od jego imienia. Mścił on się jak szatan, raz się z pod hal ruszywszy, za to, że szlachta karając chłopów za rebelję Kostkową w zemście „od zmysłów odchodziła“.
Janosik chciał, aby mówiono, że znalazł swój swego i za okrucieństwa panów na poddanych z nawiązką płacił. Dwory i stodoły szlacheckie płonęły, często gęsto, nazajutrz po napadzie rano zgliszcza zabudowań, trupy szlacheckie w zgliszczach znajdowano. Były pochody nocne, były i walki ząb w ząb, oko w oko.
Chłopi owisłe w rozpaczy głowy dźwigać zaczęli, a imię Janosika powtarzać jak święte.
Wesoły, swobodny, zuchwały i butny wojował Janosik. Nigdy przy nim nie brakło na obozowisku z pieśnią, gęślami i opowiadką Sablika, nigdy ze skrzypcami Krzysia, a Gadeja, Mateja i Mocarny byli przy nim, jak wichry przy płomieniu. I tak się w kupę zbili z Toporami z Hrubego, co nie mówili do siebie i on ku nim, Franek Marduła.
Zarabiał on na pochwały Janosika. Bo bił się jak djabeł, a kradł jak lis, jastrząb i kuna razem wcielone w wilka.
I wszystko dobrze szło, póki chodził w Krzysiowych portkach.
Ale że się z niego śmiano, że ciasne i krótkie, a i Krzyś, swoje starsze drąc, o zwrot się pożyczonych nowszych przymawiał, postanowił Marduła o portki się postarać.
Uszyć nie było czasu dać, nie pozostawało nic, tylko ukraść.
Tak też Marduła namyślił i tak się zdecydował. Ale że i wybredny był i nie wypadało jemu, tak pierwszorzędnemu rabusiowi i tak pierwszorzędnemu elegantowi byle czego kraść i w byle czem chodzić, ruszył na portki, od bandy się oddaliwszy, do samego bogacza sołtysa pod Kalwarją, gdzie się rzecz nie powiodła, gdyż Mardułę schwytano, jako podejrzanego o należenie do nieopodal grasującej bandy Janosika, choć się Marduła zapierał, oddano, aby go do Krakowa, do grodu zawiedli. Ale pan Rzeszowski lubił więźniów i Mardułę u siebie w zamku do lochu wrzucić kazał.
Gorzko i w smętku mu tam płynęły dni i noce.
Od strażnika jednego, człeka dobrego, dowiadywał się tylko od czasu do czasu, iż to w tej, to w innej okolicy Janosik Nędza Litmanowski się pojawił, dwór spalił, szlachcica powiesił, zarąbał, lub za piątą granicę wystraszył, a wówczas żałość niewypowiedziana ściskała Marduły serce na myśl, ile się tam nabito, ile dobra złupić musiano i miano okazję.
Dni i noce biegły Mardule w smutku i strapieniu. Sam on nie wiedział, jak długo już świata Bożego nie oglądał. Siedział ze spuszczonemi między kolana rękami, albo przez małe zakratowane okienko w lochu na skraweczek nieba spozierał.
Że był poetą, począł wiersze składać. On to w przystępie autoironji uzdajał tę gorzką śpiewankę:
Dobry hłopiec, dobry zbój,
padnie listek, to sie bój!
(bo las prześwieca).
Padnie listek bukowy,
jużci zbójnik gotowy!
(bo z lasu zima wypędza).
Padnie listek z jawora,
hybaj Janko do dwora!
(bo w jasnym lesie złapią).
Zrazu składał wiersze krótkie o swej niedoli, aż raz pewnej nocy począł nucić cicho, żałośliwym głosem, — głośno nie było wolno — sam nie wiedząc, skąd się mu słowa i nuta snują:
Uświadcy teraz w więzieniu
po swyk uciehak, radości...
O jak w okropnem nudzeniu
ozmyśla teraz o wolności...
Straciłek wolność z młodości,
jakze jej teraz załujem!
Narzékać musem, bo cujem...
Skowronek leci do góry,
a słowik w gaju nuci,
za coz mie kraty i mury
odłącać majom od ludzi?
O Boze, mój Boze, wyzwól ze mnie stela,
wyzwól ze mnie, z biłego kastela,
cobyk tu niesiedział, nik o mnie niewiedział,
jyno jeden Pan Bóg, Panienka Maryja...
Dała mie tu wsadzić jedna kanalija...
Za portki — dodał z goryczą.
Pewnego dnia usłyszał Marduła jakiś gwar i ruch. Weszło do kaźni trzech hajduków z latarnią, kazali Mardule wstać i przeprowadziwszy go przez loch, wewiedli w inne miejsce, wepchnęli i zatrzasnęli za nim drzwi żelazne.
Ciemniej tam jeszcze było, niż uprzednio. Słaby blask księżyca wmykał się skądś z pod sklepienia, zgóry. Mardułę taka rozpacz zdjęła, że miał płaczem wybuchnąć, gdy jakoby oddech czyjś posłyszał.
— Jest tam kto!? — zapytał pół z radością, że nie jest samotny, pół ze strachem: czy to nie duch sapi w ciemności.
Nic nie odpowiedziało.
— Jest tam kto? — powtórzył, ale również odpowiedzi nie otrzymał.
Zląkł się Marduła strasznie i począł pacierze odmawiać, do ściany przyciśnięty. I tak usnął.
Nazajutrz rano, gdy się obudził, dzień już był i było widniej w więzieniu. Marduła ujrzał w mroku starca z brodą białą do pasa, z włosami niżej ramion, siedzącego na wiązce słomy, rzuconej więźniom do spania. Odziany był łachmanami, przez które kościane ciało przeglądało.
Marduła wzdrygnął się na ten widok, ale i ucieszył. Nie był przynajmniej sam, co mu było straszne.
— Hej! — zawołał.
Starzec się nie odwrócił.
Głuhy je — pomyślał Marduła.
Zbliżył się ku starcowi, przed oczy mu przyszedł, ale starzec się nie ruszył.
I ślepy jest — pomyślał.
Dotknął go ręką.
Starzec drgnął lekko, ale się nie ozwał.
Niemowa, cy co? — pomyślał Marduła.
Jaki jest, taki jest, zawdy lepsi, cok nie sam...
Poprzednio Mardule strażnik jeść przynosił, tu chleb i wodę na lince zgóry spuszczono. Starzec, który nieruchomo siedział, snać porę i miejsce znał, bo równocześnie, gdy bochenek chleba i dzbanek z wodą przed nim się zakołysały, on ręce po nie wyciągnął. I Mardule podobnie strawę przysłano.
Probował Marduła zwrócić na siebie uwagę starca, ale nadaremnie. A gdy się dobry strażnik, który dbał o to, aby Marduła za żywa nie zgnił, pojawił, opowiedział, że gdy on do więzienia nastał, lat temu trzydzieści, już człowiek ów tu siedział tak dawno, że nikt nie pamiętał, kiedy go zamknięto, ani zaco. Podobno za dziada obecnego dziedzica do lochów go wtrącono. Skąd był, kto, już nie wiadomo. Panowie Rzeszowscy zawsze lubili więźniów.
— Nie słyszy? Nie widzi? — pytał się Marduła.
— Zdaje się, że nie.
I znowu Mardule począł biec czas jednostajnie, tyle tylko, że na starca patrzał, który znać zupełnie sprawy sobie nie zdawał, iż towarzysza niewoli mu dano.
Aż raz Marduła z rozpaczy śpiewać na całe gardło zaczął. Nie śpiewał on, ale wył, ile mu sił w piersiach starczyło. Chciał się zawyć na śmierć — skróś Krzisiowyk portek...
I wówczas wydało mu się, że starzec drgnął i głowę wzniósł nieco.
Marduła śpiewał dalej: śpiewał o górach, o lasach, o zbójectwie i kochaniu, o bitwach, o kopalniach srebra i żelaza i o juhastwie w halach, o ptakach i zwierzętach, o wodzie i ogniu, o robotach w polu i ścinaniu drzewa — śpiewał wszystko, co było życiem górala i ubrało się w pieśń. Starzec jakoby słuchał i słyszał, a gdy Marduła, jak wilk raniony zawywszy na końcu, na garść swojej słomy się prasnął, starzec pół jęknął.
Zerwał się Marduła na równe nogi.
— Mówicie!? — krzyknął.
Lecz starzec milczał.
Marduła przypadł ku niemu, za ręce go uchwycił. Starzec zdawał się nie czuć. Jął teraz śpiewywać Marduła na cały głos często. Snać go z lochu nie słyszano, darł się więc wniebogłosy. I razu pewnego usłyszał słowo starca: dawno...
Wydało się Mardule, jakby mu kwiat na ucho padł. Przyskoczył ku starcowi i ujrzał dwie łzy, płynące mu po twarzy.
— Żyjecie!? Czujecie!? — wrzasnął rozradowany.
Starzec jakby mocował się z sobą i wykrztusił znów: dawno...
A potem wysilił ze siebie:
— Śpiewaj...
I czas biegł, dni, tygodnie, miesiące, czy lata — — Marduła nie wiedział. Śpiewał w kaźni, a starzec snać słuchał, na słomie siedząc.
Aż razu pewnego ozwał się chrapliwie:
— Skądeś ty?
— Z gór! — krzyknął Marduła.
— Wiem — ale skąd?
— Z Olczy.
— Z Olczy... — powtórzył starzec. — Woda...
— Jest woda — zawołał Marduła.
— Las...
— Czy znacie?...
— Znam — wykrztusił starzec.
Marduła jak długi do kolan mu przypadł.
— Dziadku! — krzyknął. — Wyście z gór!?
— Z pod Tater — odpowiedział starzec.
— Skąd!?
— Z Leśnice...
Więcej tego dnia nie mógł mówić. Snać gardło odwykło od wydawania głosu i język od składania wyrazów. I po tym jednym momencie jęki tylko niezrozumiałe przez długi czas z ust starca się wydobywały, aż znów pewnego dnia ozwał się:
— Lato...
Rany Boskie! — pomyślał Marduła. — Czy ja tu od jesieni już do lata przesiedział!? Czy może więcej roków!?
— Lato — powtórzył starzec — owce w halach...
— W halach...
— Dziewięćdziesiąt roków...
— Tu siedzicie?
— Tak!
Mardule się tak serce ścisnęło, że nie zważając na wstrętne ciało starca, za kolana go objął.
— Dziewięćdziesiąt roków nie mówiłem.
— Nic!?
— Nic.
— Ja myślałem, zeście niemowa i głuchy!
— Ja był głuchy i niemowa, aleś ty mie pieśniami obudził... Ja się słowa po słowie uczył... Jak dziecko...
— Boże jedyny!
— Tak! Uczyłem się. Zrazu nie mogłem nic rozróżnić... Słyszałem jeno głos... Ale nie rozumiałem nic... Takie uszy były, jak ze żelaza... Potem słowo... Jedno... Drugie... Mąciło się... A coś mi się przypominało... Świat... Las — drzewa... Słońce — jasno... Woda — płynie, szumi... Ciupaga... Hala — owce, pies, juhasi, turnie... Tak mi się przypominało jedno po drugiem... Słowa i świat... Bo ja dawno nic nie widział... Dziewięćdziesiąt roków... Tak...
— A widzicie?
— Widzę chałupę swoją... Wóz... Konie dwa — cisawe...
— Ale mnie tu? Przy was? Widzicie?
— Nie.
— A zaco was tu zaparli?
— Zaparli?... Do lochu?... Zaco?... Drzewo ścinać zgodzili... Dziewka była panowa... Zakochała mnie... Dawno... Już nie wróci do Leśnice...
— Ile wam roków?
— Ja rachował czas... Dni... Po jadle... Raz do dnia... Co urachował rok, tom doliczył... Pierszy dziewięćdziesiąty idzie... Miałem trzy dwadzieścia...
— No to wam, poczekajcie, sto trzynaście roków?
— Będzie...
— Jezus Maryja!
Mardułę przeszedł dreszcz lęku, jak od trupa.
A starzec mówił:
— Ona była tu!... Za ścianą... My sie słyszeli... Płakała... Trzydzieści roków i dwa...
Umilkł starzec i Marduła umilkł od zgrozy.
I znów milczenie ogarnęło Mardułę, starzec mówić przestał, aż po paru tygodniach w nocy poczuł Marduła, że go coś za ramię ciągnie.
Zląkł się i krzyknął:
— Kto to?
— To ja — odpowiedział starzec w ciemnościach. — Gadaj...
— Co?
— Jak tam — — u nas... Ja tu dziewięćdziesiąt roków gnił... W lochu... Ja tu drzewo ścinać przyszedł... panu... Nie wróciłem... Jak tam... u nas?... Jaby tam na kolanach szedł... Ziemie całował... Jaby na ziemi legł, piersiami przywar... Jaby tam — — wodę widzieć chciał... Drzewa sumiom — — jedle — — smreki — — lipy... Zwonki grajom... Gwary pełno... Wszędy — gadajom... Jaby na ziemi leżał, piersiami przywar... Jaby na kolanach tam szedł... Ziemia cudowna... Świat...
Marduła jął płakać.
— Gadaj mi... Zielono... Trawa zielona... Otawa... Jak pokosisz... otawi sie... Owies siać... Pług... Jeździliśmy do jarmaku... Zboże kupować... Zarno... Dawno...
Łuk... Strzelajom?... Z łuków?... Niedźwiedź w gardło... Z proce w oko... Gęsie pierza na strzale... Ja umiał... Bez oko w mózg...
Gadaj... Kijaniom chusty prać... Peu, peu, peu, pac! pac!... Baby pierom... Pierujom?...
Biały rańtuch na niej... Kyrpocoski... Chustka jedwabna — — z odpustu... Gorset... He... Dziewczęta — — w polanie... Kiej kwiaty... Niebo — — tam... Turnie... Skały... Wysoki... Het...
Podniósł rękę nad głowę.
— Het... Wysoko... Słońce...
I runął na barłóg. Marduła poskoczył ku niemu. Starzec się rozśmiał i skonał.
Naówczas Marduła ukląkł nad nim, przeżegnał się i mówić począł:
— W Imię Ojca i Syna i Ducha Świętego. Amen. Dziękujem Ci, Panie Boże, cok się bez portki Krzisiowe tu dostał i ze skroś tych portek ten stary człowiek śmiejący sie umarł. W Imię Ojca i Syna i Ducha Świętego. Amen.
Ksiądz opat tyniecki, biskup Pstrokoński, spokoju od śmierci Kostki Napierskiego nie miał.
Brzmiały i grzmiały w myśli słowa Kostkowe: kędyś trucizna jest, co duszę i ciało polskie zatruła... od stóp do głowy rak toczy — Orzechowskiego słowa, przez Kostkę powtórzone onego wiosennego dnia w Tyńcu...
A rak toczył Rzeczpospolitą, toczył ją od podeszwy stopy do wierzchołka głowy. Aleksy Michajłowicz aby przeszkodzić, by Chmielnicki z kozakami miast jemu, nie poddał się sułtanowi, ruszył „w obronie wiary prawosławnej“ i pobiwszy przez kniazia Czerkaskiego i kozaka Zołotarenkę hetmana polnego litewskiego pod Wilnem, do Wilna wjechał i wielkim księciem litewskim się nazwał. Wycięto Swisłocz i Kojdanów, zajęto Mińsk, Połock, Dyneburg, Kowno, Grodno; Chmielnicki z kniaziem Buturlinem obiegli Lwów; Lublin zajęli kozacy.
Karolowi X Gustawowi poddali się i przysięgli bez dobycia szabli wojewoda poznański, satyryk Krzysztof Opaliński i wojewoda kaliski Grudziński pod Ujściem z dwudziestu dwu tysiącami pospolitego ruszenia przeciw siedmnastu tysiącom, które wiódł ze Szwecji graf Wittenberg i zdrajca Radziejowski. Owszem — gdy Poznań bronić się chciał, wojewodowie wymusili murów otwarcie. Radziwiłłowie na Litwie poddali się Karolowi Gustawowi i przysięgli. Warszawski magistrat zbudował nową bramę i ustawił na wałach dwadzieścia sześć armat, ale za trębaczem szwedzkim z listem wysłanym ruszył konno i woźno i za Wolą klęczący królowi szwedzkiemu się przedstawił. Stefan Czarniecki w Krakowie nie zginął, jak Leonidas, ale kapitulował Koniecpolski, Dymitr Wiśniowiecki i Stanisław Rewera Potocki z piętnastoma tysiącami żołnierzy poddali się Szwedom i przysięgli.
Fryderyk Wilhelm II, elektor, za hołd, złożony w 1640-ym, Wielkopolskę chciał zabrać.
Jan Kazimierz uciekł na Śląsk z ojczyzny.
Rzeczpospolita ginęła w odmętach.
Zalali wrogowie kraj. Łupiono miasta, rabowano dwory i pałace, obdzierano mieszkania królewskie, nie było kąta ziemi polskiej niedeptanej stopą najeźdźcy. Lecz broniła się Jasna Góra i wieść o tem po ludzie szła. Lud dźwigać się począł.
Leżał Janosik Nędza Litmanowski z bandą swoją w szałasach pasterskich w lasach pod Babią Górą.
Trzy lata wojował on ze szlachtą i ustać ta wojna nie chciała, ani nie mogła, bo Janosik na szlachtę napadał, szlachta na Janosika polowała. Ale mu dorównać nie mogli. Na złotogłowiach Janosik po lasach sypiał, małmazję pijał i słodkie ciasta jadał i śmiał się. Wesoło mu było, bo zwyciężał.
Banda jego, z kilkudziesięciu ludzi złożona, ciągle nowemi siłami odświeżana, mogła była regularnemu wojsku cesarza za wzór służyć karności i sprawności.
Migiem Janosik wydawał rozkazy, a rozumiano je i spełniano.
To też setki ludzi liczące chorągwie pańskie i biskupie i wojsko kwarciane nic mu uczynić nie mogły, owszem pod bokiem żołnierzom łupił, palił i wieszał, nie gorszy szlachty wróg od kozaków, Rosjan i Szwedów.
Ale chłopi polscy go błogosławili.
Gdzie się pojawił, tam kończyła się krzywda, bezprawie i ucisk, a nawet nędza i głód. Bo Janosik złych panów tłumił, a biednym ludziom hojną ręką sypał srebro i złoto złupione. I szeroko rozsłynął po Małopolsce białorucy hetman zbójecki, w pasie o złotych klamrach i złoconej czapce.
Ale cofnął się Janosik w lasy górskie, albowiem zagęściło się od szwedzkiego żołnierza.
Przypadł w lasach i czekał.
Księdzu opatowi tynieckiemu brzmiały i grzmiały w uszach słowa Kostki: wstań! weź krzyż! pastorałem nową Polskę zbudź!...
I w celi swojej na Tyńcu, na śniegami pola przyprószone patrząc, rozmyślał on, coby dla Polski uczynić mógł. A w cudowną obronę Jasnej Góry patrząc, przeczucie miał, iż stamtąd zbawienie i ocalenie przyjdzie. I zrozumiał, że aby Rzeczpospolita się dźwignęła, głowy jej trza.
Głowa ta była na Śląsku, zagranicą, i sprowadzić ją trzeba było.
Lecz jak? Szlacheckie hufce jej nie zwiodą, bo ich nie stało.
I znowu przypomniała mu się mowa Kostki:
Na jedno słowo wasze, biskupi, na widok krzyża we waszych rękach — my zwycięzce!...
Myślał ksiądz biskup Pstrokoński, że jeżeli kto króla ze Śląska do kraju powrócić może, to jeno chłopi, górale beskidowi, że bez ich pomocy przez góry i wąwozy górskie nie przewiedzie go ze Śląska nikt.
I myślał ksiądz biskup Pstrokoński, że jeżeli głową Rzeczypospolitej jest król, ramionami magnaci i duchowieństwo, piersią szlachta rycerska, to brzuchem siłę członkom dającym i nogami, na których ciało Rzeczypospolitej stoi, są chłopi.
Dochodziły go wieści, że król pod wpływem cudownej obrony Jasnej Góry do kraju chce, że się doń rwie, że powiada, iż polegnie w ojczyźnie, ale jej więcej nie opuści.
Wielekroć biskup Pstrokoński rozmyślał, czy dobrze uczynił, pomocy swej synowi Władysława Czwartego, Leonowi Kostce odmawiając? Czy nie byłoby to zbawieniem dla kraju, gdyby król chłopski, jakim się być Kostka zapowiadał i głosił, na jego tronie zasiadł, czy nie byłoby to zbawieniem dla kraju, gdyby owa ciężka i pono jedna ze straszliwych w Europie niedola chłopa polskiego skończyła się była? To niewątpliwem było, że ogromne masy chłopskie, raz przeciw szlachcie zbuntowane i ruszone, mimo zbroic i waleczności zalałyby ją były, jak ją zalał Chmielnicki na Ukrainie. I to pewnem było, że za królem, któryby był ich dobrym ojcem i przeciw okropnemu uciskowi szlachty idący chłopi byliby nietylko Chmielnickiemu piędzi ziemi urwać z granic Rzeczypospolitej nie pozwolili, ale byliby tych granic niezłomną ochroną się stali. Myślał ksiądz Pstrokoński, zali dobrze zrobił w on dzień wiosenny Kostki wysłuchać nie chcąc, zali nie było drogi połączyć posłuch dla Rzymu z nowatorstwem politycznem, niesłychanem, a jednak może dla Polski do gruntu, do podstaw zbawczem?... Zali może ów Kostka, ów nieprawy syn nieboszczyka króla, tyle chłopstwu przychylnego, nie był zesłańcem Opatrzności, któremu marnie sczeznąć dozwolono?
Cokolwiek bądź, królem polskim był Jan Kazimierz.
I szalona biskupowi myśl do głowy przyszła: oto Janosika Nędzę w Beskidzie odszukać i zeń wprowadziciela królewskiego do granic ziemi polskiej uczynić.
Za natchnienie Boże to sobie później biskup miał i myślał, że Szaweł stał się Pawłem i że przez łotrów dzieje się wola Boska, a nawet i dzieją się rzeczy święte.
I nie mieszkając, jakoby jasnowidzeniem jakiemś ten mąż pobożny i nad niedolą ojczyzny spłakany, iż łzy mu, jako druga Wisła płynęły po licu, ujęty, do sanek pewnego grudniowego dnia zaprząc kazał, opactwo swoje na czas księdzu Silvie, Hiszpanowi, zdał i samotrzeć z pachołkiem woźnicą i strzelcem gajowym, rusznic od wilków, lub i ludzi do sań nabrawszy, ku Beskidowi ruszył.
Trudno się o Janosika dopytać było, jedno że on z lasów wychodził, ale gdzie w lasach przebywa, nikomu nie obwieszczał, drugie, że chłopi zdradzić jego pobytu nawet księdzu nie chcieli.
Podprowadził księdza Pstrokońskiego pod obozowisko Janosikowe leśny pana Zebrzydowskiego z Zawoi i ukazał kierunek, w którym się udać trza, aby do obozowiska Janosikowego na polanie dotrzeć.
— Niech was Bóg prowadzi, jegomość — rzekł — dojedziecie tą leśną drogą, małe pół mili stąd. Ale wy to gorzej wilkowi — djabłu w gardło leziecie!
— Za wolą Pana naszego Jonasz z wnętrzności wieloryba, a Daniel z lwiej jamy wyszedł — odpowiedział mu biskup Pstrokoński i kazał ruszyć w górę.
Droga była leśna, którędy chłopi nawóz z polany w zimie na saniach z osłonami zwozili, bo wozem przejechać byłoby niesposób. W jar wjechano, że często popod drzewo przezeń górą przewalone, jako pod „arcem triumphi“ przejeżdżać trzeba było.
Pachołek po lewej, gajowy po prawej ręce drogi przed saniami szli i śnieg kapcami deptali, bo konie na beztorze byłyby nie wyciągnęły, a w lic je, jeden przed drugim zaprzężono, aby zbyt bokami nie zapadały. Cugli trzymać nie było trzeba; jedna tylko droga była i konie za ludźmi szły, a biskup biczem śmigał i pokrzykiwał.
Straszny to las był i dziwował mu się biskup niepomiernie. Olbrzymie drzewa w nim rosły splątane gęstwą, igły z liśćmi, a najwięcej smreki z buczyną. To też nietylko tropy, ale i stada dzików i pojedyńcze odyńce i wycinki zgoła na bliskie oko jadący widzieli i nieraz konie spłoszone za uzdy łapać trzeba było. Wilki się ukazywały, ale je strzałami z pistoletów odganiano.
Zdawały się też znać mores przed ludźmi, co sobie biskup bliskością bandy Janosika, która pewnie nie żartowała z nimi, tłumaczył.
Niedźwiedzich śladów też moc wielką spotykali, ale te ślady na dawno nie kurzącym śniegu zastegłe były i uważali, że niedźwiedzie już spać pod wykrotami dawno musiały.
Godziny całe jechali już i już popołudnie nadeszło, biskup się uspakajał w duszy, że przecie takie pół mili i pięciu krakowskim milom wyrówna.
Wtem chłop mu zastąpił wysoki, barczysty, a śmigły, a za nim trzech innych, zbrojni wszyscy w ciupagi, noże pistolety i rusznice.
Ścierpł biskup, choć poto, aby się ze zbójami zobaczyć, jechał.
— A kaj to jadom? — zapytał wysoki chłop, przystępując zbliska.
Cóż za surowy widok! Włosy po ramiona, twarz od mrozów i wichrów zapiekła, dymem i żarem ognisk ogorzała, czapka na nim barankiem obszyta, z uszami, z suknianem granatowem dnem, z kutasem czerwonym u góry, ze złotemi czterema galonami na sukno dna w gwiazdę od kutasa naszytemi, kożuch rozchylony, krótki, a pod tem widno pas klamrzysty — portki w kapcach z sukna białego do kostek, a powyżej ponad nie prześliczne granatowo i czerwono wyszywane z białego sukna również „pończochy“ się wydobywały. Rękawice też białe, o jednym palcu, wielkim kunsztem z wełny białej, czerwonej i granatowej plecione.
Wszystko to jasno, choć las był, od śniegu odbijało i biskupowi w oczy wpadło.
— Dokąd jadą?
— Do Janosika Nędzy.
Zdumiał się chłop, jakby źle słyszał.
— Dokąd?
— Do hetmana, Sobku, powiadają — ozwał się góral za przewódcą stojący.
— Do hetmana? Ależ tam nikt niemoże iść.
— Jam ksiądz, opat tyniecki, biskup — rzekł ksiądz Pstrokoński — i samotrzeć, jako widzicie, jadę, a nie puścicie mnie nazad, choćbym zaprzysiągł, że nie wydam, to wasza wola.
Pozdejmowali chłopi czapki, popatrzyli na siebie.
— A po co?
— Prośbę mam.
— Do nas tylko chłopi prośby mają.
— Mam ją i ja.
Popatrzyli chłopi znowu na siebie, podejrzliwie i nieufnie, ale ten, co się wpierw odezwał, przemówił:
— Puśćmy ich jechać, Sobku, skoro tyle w las wjechali, a i pewnie skądś zdaleka jadą. Że to ich tylko trzech, a jaką prośbę mają i za biskupa się głosom.
— No, to jedźcie — rzekł Sobek.
— Idźże ty Kuba z nimi, coby wiedzieli na szałasie, że my się widzieliśmy.
Ruszył chłop owy przodem.
— Warta? — zapytał go gajowy biskupa.
— Hm — mruknął chłop. Pytać nie było poco.
— Wojskowy u nich moderunek — pomyślał biskup. — Grzeczna czata, że lepszejby i pan Jan Chryzostom Pasek z Gosławic nie sformował...
Rozwidniło się przed biskupem i dachy ujrzał.
— Tu to będzie — pomyślał i mimowolny dreszcz go przeszedł.
Niebawem też zobaczył szałasy i szopy wielkie; dym bił nad dachy. Polana była szeroka, lasem dookoła otoczona.
Wysypali się chłopi naprzeciw w zdumieniu niezmiernem.
— Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus! — pozdrowił ich biskup.
— Na wieki wieków! — odpowiedzieli. — Kuba, a to kto?
— Biskup.
Poodkrywali chłopi głowy, wraz też Janosik Nędza przed szałas bacowski wyszedł.
— Hej tam! Kto jedzie? — zapytał.
— Biskup.
— Biskup? Jaki? Skąd?
— Z Tyńca! — zawołał ksiądz Pstrokoński. — Opat benedyktyński, tyniecki!
— Witajcie! A czego szukają!
— Janosika Nędzy Litmanowskiego.
— Ja tu — rzekł Janosik.
Biskup podjechał już popod szałas.
— Proszę niech raczą. Tylko ostrożnie, bo próg wysoki, a ocap niski — zapraszał Janosik, pomagając biskupowi wysiąść. I do ludzi swoich wskazując konie i służących biskupich się zwrócił: — wziąść, jeść i pić, postawić w cieple!
Wstąpił biskup do szałasu ponownie Pana Boga chwaląc, a z szałasu mu: „niechże bedzie“ obsiedli koło ogniska chłopi odpowiedzieli.
— Proszę. Niech siędną — zapraszał Janosik, podając siedak samorodny, trójnożny.
Jeść i pić przed biskupem postawiono: mięsiwo, pieczeń jelenią i wino i miód, że lepszych i w Tenczynie za panów Tenczyńskich, co w złotych strzemionach jeździli, nie pijano.
— Z zacnych to piwnic zrabowane — pomyślał ksiądz Pstrokoński, smakując. Pił, jadł, gościnnie i godnie traktowany, i pozierał dokoła. Szałas zaopatrzono na zimę, mchem szpary utkano, a watra paliła się taka, że i w najtęższe mrozy można się było przy niej zagrzać. Na ścianach wisiała broń, po domach porabowana szlacheckich, i makaty stamtąd poznoszone. Ludzie zaś, którzy księdza otaczali, dziwne na nim czynili wrażenie: dzicz z jakąś górnością malowała się w ich twardo rzeźbionych twarzach, a obejście ich miało cechę rodzimej dworności, u prostaków nie spotykanej.
Patrzał ksiądz opat Pstrokoński na Janosika, ten się go zaś delikatnie nie pytał, poco go widzieć chciał, aż sam mówić zacznie.
Aż ksiądz Pstrokoński nagle wstał, przeżegnał krzyżem ponad głowami obecnych i rzekł podniesionym głosem:
— W imię Ojca i Syna i Ducha Świętego. Amen. Zbójcy wy jesteście!
Uczyniło się cicho w szałasie. Aż po chwili odparł Janosik, nie wstając z ławy pod ścianą, na której siedział, nogi wyciągnąwszy ku ogniu:
— Księże biskupie, czyście poto przyjechali?
— Zbójcy jesteście — wołał w uniesieniu ksiądz Pstrokoński — rabusie, podpalacze i morderce!
Nie potoż przyjechał, sam się owładnąć nie mógł, uniosło go oburzenie na łotrów.
Janosik zaś rzekł:
— A panowie Cikowscy, Lanckoroński, Stadniccy, Bylina, Leszcz, co z chłopów żywcem pasy darli, batami zabijali i dobytek chłopski psami gończemi zażerali, byli co?
Zmieszał się i stropił biskup, bo wiedział, że Janosik prawdę mówił. Ów zaś wstał na całą wysokość swoją, głową pod pułap sięgając, śniady na orlej twarzy i potężnym głosem przemówił:
— Ja se w Polanach, we wierchach siedział, a jakem zbójować szedł, to na Węgry. I ludziom biednym jeść dawał, bo zbójnik świat równa i nato go Pan Bóg stworzył i opiekuje go. Ja tu do Polski nie szedł. Ale przyszli ku mnie z płaczem i lamentem, przyszli chłopi tacy, jako i ja, i na panów o pomstę wołali. Ja tu chłopów przed panami bronić i na panach za chłopskie krzywdy mścić się przyszedł. Rabusia, podpalacza i mordercę mi ksiądz biskup zadają — no to bierz krzyż i przed chłopami stań i broń ich! Haj!
Grzmotem słów napełnił Janosik Litmanowski bacówkę zawojską.
Ksiądz Pstrokoński zaś wzniósł ręce do góry i zawołał:
— A jako Szawła, w Pawła Pan zamienił, tak ja cię zbójecki herszcie, w króla obrońcę chcę zmienić!
Pojrzeli na siebie chłopi; nie rozumieli mowy.
Biskup Pstrokoński wołał:
— Pan nasz i ojciec, nas wszystkich, król Jan Kazimierz na Śląsk przed Szwedami uszedł. Najświętsza Panna Marja klasztor Jasnogórski ocaliła i duch w narodzie się dźwiga, otucha w zwątpiałe serce wstępuje. Już się miejscami nawet chłopi ubodzy, prostaczkowie, podnoszą, wrogów wdzięcznie z pobożności ku Najświętszej Pannie biją. Król Pan powrócić pragnie, na czele rewolucji przeciw najezdnikowi szwedzkiemu stanąć. Na Śląsku on cesarskim w Opolu siedzi, stąd niedaleko, za górami. Górale! I wyście chłopi! Króla do Polski przez wasze góry wprowadzić trza!
A na to Janosik, który był usiadł i nogi ku watrze wyciągnął, rzekł:
— A mnie do tego co?
— Jakto co!? — zawołał ksiądz Pstrokoński. — Wszakżeś ty Polak, Polski Rzeczypospolitej syn!
— Ja jest Polak, a tam, za Tatrami, Luptacy i Węgrzy; a dołu Lachy.
— Jakie Lachy?
— Ci, co ku Krakowu i w Krakowie mieszkają.
— To przecie właśnie Polacy! Bracia twoi!
— Moi bracia, górale, w kyrpcach chodzą. Lachy to odmienny naród.
— Wszakże mowa ta sama!
— Kiedy to i ryby mają mowę tą samą, żadna nic nijako inaczej jako druga nie powie, a pstrągowi głowacz to brat? Albo łososiowi brzana?
— Ależ człowieku! Przecie król wspólny nad wszystkimi!
— No to i niedźwiedź gazda Tatrom, a bez to kozica z liszkom wraz wody pić nie chodzą.
— Nie kochacie króla naszego!
— Ja go nie widział.
— Nie chcecie potrzebującego pomocy wesprzeć?
— Kiedym ja z Polan zeszedł i cztery lata potrzebujących pomocy wspieram.
W uniesieniu jął ksiądz biskup Pstrokoński o królu opowiadać. Jak w Warszawie na zamku żył, jak władał i panował, jak uciekać i tułać się musiał, aż Gadeja, który w kącie na ławie leżał, ozwał się:
— Wygląda to tak, jakkieby gazdę z chałupy wyścigali.
Na co rzekł Krzyś przez nos:
— Terażeście Tomasie mądrze powiedzieli. Wy macie rozum!
Zaś Janosik, gazdowski syn, podniósł głowę i powiedział:
— Gazdę nikt z chałupy wyścigać nieśmie.
Zwrócił się ksiądz Pstrokoński na ten Janosikowy ruch.
— No, ale tu właśnie tak, tu właśnie tak! — zawołał. — Szwedzi króla z kraju, jako gazdę z gazdowstwa wygnali!
— To nie jest w porządku — rzekł Gadeja. — Król to król. Wyganiać go nikt nie powinien. Tu niema sprawiedliwości.
— Ani słychu o tem — dodał Krzyś sentencjonalnie.
— He! — ozwał się na to żywo Janosik. — Ja nie pozwolę! Zbójnik świat równa! Toby niemiało być.
— No widzisz, widzisz — zawołał biskup — a ono jest, jest! Widzisz!
— Gazdowi w takim nieszczęściu się godzi pomóc — rzekł Gadeja — nie dopieroż królowi.
— No — przytwierdził Mocarnego Wojtek, łupiąc ziemniak z łupy.
— Haj — przyświadczył Mateja po towarzysku.
Janosik spojrzał po towarzyszach.
— Jakoż uważacie?
— Król to król — rzekł Gadeja.
— Polski — dodał Mocarny.
— Nasz — Mateja.
Janosik pomyślał chwilę i odezwał się:
— To rzecz. Gazdę wyścigował nie będziesz. Kieby się tu do mnie obrócił, jaby go bronił. Jastrząb be bronił jastrzęba, kiedy mu puhacz młode bierze. Chłop ku chłopu. Jakby na to, padło, jaby króla bronić szedł. I towarzysze za mną.
Rzucił się ku niemu biskup Pstrokoński i w objęcia go chwycił.
— Zbawionym ty jeszcze będziesz! — krzyknął. — I pamięć twoja nie zaginie! I król nagrodzi!
— Ja o nagrodę nie stoję — odpowiedział Janosik. — Mam swojego dość, jeszcze zwysze. Ba tu o inną rzecz idzie. O prawo. Ja tu ze cztery lata chłopskiego prawa bronił i królewskie prawo jest.
— U mnie krótko. Jutro ledwie świt, idziemy na Szwedów. Niech ich będzie ile chce. A dziś, kiedy mamy gościa, a i jeszcze ich biskupią miłość, niech tu będzie wesoło! Dorzućcie na ogień!
A gdy watra płomieniem dachu sięgać jęła, a wino złote, woniejące, z piwnicy pana Pongracza, pana na Mikułaszu Luptowskim, potokami ze srebrnych, w krysztale rżniętych, złoconych i szczerozłotych szlacheckich puharów popłynęła i ochota okrutna, jako zwykle przed wyprawą, jeszcze tak straszną i niezwykłą, ludzi ogarnęła, poczęły się snuć opowieści jedna za drugą, osobliwie zaś stary Sablik i Krzyś cuda prawili.
Tańczyli chłopi w jednem miejscu, bo miejsca skąpo było, drepcąc i podskakując, a ksiądz Pstrokoński dziwił się zarówno dzikiej monotonnej, zapamiętałej muzyce, jak i równie dzikiemu, monotonnemu a zapamiętałemu tańcowi.
A gdy sen morzyć wszystkich począł i spać się jedni porozchodzili po szopach, drudzy w szałasie poukładali, ksiądz biskup szparą, którą dla dymu w ścianie szałasu między drzwiami zostawiono, odmawiając modlitwy, na świat Boży jął patrzeć.
Zawinął się we futro. Jakże mu dziwnie było... W obcem miejscu, w dziczy, pośrodku lasów ogromnych, wśród nietylko obcych ludzi, ale zbójów, wilków i niedźwiedzi... Groźne, potężne chłopy chrapały pozawijane w kożuchy, dery, futra porabowane i makaty wokoło niego. Dym z watry gryzł w oczy, piekł żar w jeden bok, gdy w drugi noc mroziła. Jakże daleko była wygodna cela klasztorna w Tyńcu, gdzie chłopak służebny drew do pieca dokładał, a łoże spokojne i wygodne było.
Ale oto jutro miał być dzień wielki... Miał król polski przez chłopów być wprowadzony w granice swego kraju...
Ach! — myślał ksiądz biskup Pstrokoński w drzemotę zapadając. — Zali jeszcze kiedy chłopi polscy większego, niżli ten i srożej i przez większych nieprzyjaciół wygnanego z królestwa swego króla na rękach swoich nazad do kraju nie wniosą?
Zali nie przyjdzie czas, kiedy tak sroga opresja spadnie na Rzeczpospolitą, iż stan szlachecki nie starczy na jej obronę, ale ile rąk mocnych w niej, tylu do zbawienia swego potrzebować będzie? Zali w srogim terminie szlachta nie będzie szukała chłopskiego hetmana, aby ratował, bo Rzeczpospolita tonąć będzie w morzu klęsk?
A klęski te i upadek przepowiadał wielki kaznodzieja ojca Jana Kazimierza, ksiądz Piotr Skarga Pawęski...
Janosik, przy nagromadzonych łupach straż w lesie babiogórskim na polanie zostawiwszy, ruszył o świcie na czele bandy. W pośrodku, na sankach, ksiądz biskup Pstrokoński, jadąc i pacierze ranne odmawiając, a Boga o powodzenie imprezy prosząc, podziwiał siłę, zwinność, lekkość Janosikowych opryszków, w każdym ruchu wśród ciężkiej drogi się objawiającą.
Zabawiał Krzyś księdza biskupa, aż i droga się wywinęła, którędy ku Krakowu wracać było można. Odpuścił ksiądz Pstrokoński bandzie Janosikowej grzechy, i pobłogosławił, chłopi go w ręce całowali, a gdy się pożegnano, wziął się Janosik ku Spiżowi, którędy słuchy szły, iż król ma do Lubomli, do pana Jerzego Lubomirskiego, wielkiego marszałka koronnego, jechać, aby stamtąd akcję zaczepną przeciw Szwedom rozpocząć.
Ostrożnie postępował Janosik, szpiegów rozsyłając, aby królewskiego gazdę tem pewniej na gazdowstwo wawelskie wprowadzić. Im dalej ku Wschodowi, tem śniegi były mniejsze, a twardsze, tak, że co pod Babią Górą po kolana zapadać trzeba było, to poza wytok Jaworowej Doliny raczej trza było raki żelazne pod kapce przyprawiać, bo się ślizgały. Gdy też Janosikowi Gadeja i Mateja wieści donieśli, iż Szwedzi, o przekradaniu się króla powiadomieni, w wąwozie nań pod Magórą Spiską czatować mieli, w mig Janosik plan walki powziął, a siła się już chłopów ku niemu po drodze przyłączyła. Cicho, jak żbiki, szli szpiegowie Janosika za rajtarami i szwedzką piechotą, a nim Szwedzi do wąwozu dotarli, już po obu stronach jego w lesie kilkuset chłopów na śniegach leżało.
Głazy olbrzymie na rozkaz Janosika ze zmarzłego gruntu chłopi nadludzkiemi swemi siłami powydobywali i czekali przy nich nad uboczami, prawie niepokrytemi śniegiem.
Czekali od rana, ale zimna nie czuli, tyle w nich było żądzy tej okropnej, śmiertelnej, zbójeckiej psoty, jaką wyrządzić mieli. Każdy przy głazie leżał i patrzał pomiędzy drzewa wdół.
Wtem zabiły im serca: naprzód ze dwustu rajtarów z oficerami, potem paręset piechoty poczęło w wąwóz wkraczać.
Szli, niczego nie podejrzewając. I zaczaili się za zakrętem na króla, sparci w gromadę.
Co za piekielna uciecha! Zasadzka na tego, co sam zasadzkę urządza! Chłopi byliby rżeli z uciechy, gdyby Janosik najmniejszego hałasu pod gardłem nie zakazał i gdyby się sami zepsuć sobie uciechy nie obawiali.
W żelezie jechała rajterja, w kirysach szła piechota — ale to proci kamieniom nanic...
Aż i z przeciwnej strony widno było zgóry, jeźdźcy zdala ukazywać się poczęli.
Na przodzie zrazu jak majak jechał we futro odziany człowiek, za nim orszak nieduży, koło pięćdziesięciu ludzi liczący.
Jechali spokojnie, snać niczego złego nie przypuszczając. Owszem, widać było, że jadą wesoło, jeździec na przodzie zwracał się często snać z mową do jadących za nim towarzyszy. Król, król — szeptali górale.
Wjechali w wąwóz. Orszak wydłużył się dla wąskości miejsca i posuwał powoli naprzód. Rajtarja i piechota szwedzka za zakrętem nasłuchiwać zaczęła.
Wtem wrzask straszliwy napełnił góry, od którego konie spłoszone dęba stanęły i na zadach przysiadły.
Z obu stron wąwozu na Szwedów zaczęła się toczyć lawina głazów.
Uczyniło się wśród nich okropne zamieszanie. Konie i ludzie miażdżeni przewalali się i z ciał i ścierw tworzyły się kłęby i zwały. Ze wszech stron leciały głazy. Przed siebie i za siebie jęli przerażeni do najwyższego stopnia Szwedzi uciekać, ale w tej chwili gruchnął na nich grad kul z samopałów, strzał z łuków, kamieni z proc, a wślad wynurzyły się z mroku leśnego postacie i z niesłychaną szybkością zbiegając jak grad na dół, z ciupagami na szukających ratunku natarły.
Na hełmach i pancerzach szwedzkich zadzwoniły siekiery. Szwedom wydało się, że djabły, i prawie bronić się nie śmieli, zresztą furja nacierających, zręczność, siła i dzikość łamały wszelki opór. Czego nie zgniotły głazy, rąbali chłopi. Zdala z za drzewa podziwiał Krzyś Janosika, Sobka Topora, Mateję, Gadeję i Mocarnego, którzy ciosami ciupag hełmy łupali, jak gonty, kiedyby się dach na domu palił. Ryk nieludzki grzmiał w górach i szczęk jak w olbrzymiej kuźni.
Orszak królewski tak się tym nieludzkim hałasem zastraszył i stropił i tak od niego osłupiał, że nawet do ucieczki się nie rzucił. Nuncjusz papieski i biskup krakowski Gębicki, którzy królowi towarzyszyli, krzyżem świętym przestrzeń przed sobą żegnać zaczęli. Dopiero gdy pierwsi Szwedzi w popłochu z poza zakrętu wypadli, król szpady dobył, za nim szlachty i żołnierzy kilkunastu, a inni do ucieczki się rwali.
Lecz widok ścigających Szwedów i spadających na nich górali do reszty orszak królewski zdumił i osłupił. W oczach króla i towarzyszących mu panów i żołnierzy zarąbano rajtarów i piechotników szwedzkich. Gdy się zaś śmielsi z orszaku wraz z królem naprzód na to widowisko końmi poparli, ujrzeli chłopów bijących w kupę Szwedów poprostu jako praczki kijami w kupę bielizny mokrej walą.
— In nomine Patris et Filii et Spiritus Sancti. Amen! — zawołał król.
— Co to jest?
I patrzał na rzeź zachwyconym wzrokiem. Jego to pogromców gromiono. Kto pardon wołał, nie darowano zdrowiem. W okrutnej zapamiętałości puszczeni na to górale kosili Szwedów, aż nuncjusz papieski oczy zakrył, a biskup krakowski wołać począł: Dosyć! Dosyć! Stójcie, chrześcijanie!
Ale dopóki ostatni stojący nie padł, ranny dobity nie został, straszna młoćba toporów nie ustawała; szalała dzicz o krwi bezlitosnej.
Król ujrzał przed sobą zagrodzoną drogę — ale trupami.
— Ludzie! Ktoście wy!? — zawołał.
— Górale! — odpowiedziały zdyszane, ochrypłe głosy.
— Skąd? Kto was nawiódł?
— Janosik Nędza Litmanowski z Polan!
— Dawaj go sam! — krzyknął król.
A biskup Gębicki zawołał:
— Chłopi! Król przed wami stoi!
Naówczas poczęli górale odkrywać głowy z czap wełnianych, kołpaków baranich i kapeluszy sukiennych, które się od tłuszczu zakrzepłego nieświadomemu oku jako skórzane wydawały. Wielu w uniesieniu przypadło do rąk i butów królewskich.
— Gdzież wasz wódz? Gdzież ów Janosik? — pytał Jan Kazimierz.
Wystąpił Nędza naprzód. Cały krwawy, od czapy po kerpce; z czerwonej ciupagi po toporzysku krew mu ciekła.
— Aleś to widzę z jatki przyszedł, rzeźniku! — zawołał wesoło król, jako był prędko skory do śmiechów.
Janosik czapką króla pozdrowił, nazad ją na głowę wdział, wsparł się na ciupadze i ręką w bok i rzekł:
— Jedźcie, panie królu, na gazdowstwo wasze!
— Człeku! Czapę ze łba! Do króla mówisz! — krzyknął biskup krakowski.
A któryś ze szlachty z orszaku wzburzonym głosem wrzasnął:
— Na kolana! Cham!
Z piorunami gniewu w oczach zwrócił się Jan Kazimierz za siebie, ale nim usta otworzyć zdołał, pogardliwie, a wyniośle Janosik odpowiedział:
— My oba do siebie i w capkach możemy mówić, bo my na przodku. A klękać to mie tylko przed Panem Bogiem uczyli w kościele.
Nie śmiał się nikt nic ozwać na gniew królewski, na twarzy Janowi Kazimierzowi widny, ksiądz biskup Gębicki zaś, aby zło zażegnać rzekł:
— Nim w Krakowie na Wawelu „Te Deum“ zaśpiewamy, tu „Ciebie Panie chwalimy“ zaśpiewajmy, a wy, chłopi, ziemskiemu swemu panu drogę przez trupy szwedzkie rozgrodźcie!
Wzięli się chłopi do roboty, Jan Kazimierz zaś Janosika pytał:
— Jakiej nagrody chcesz?
Janosik myślał chwilę, snać namyślał się, potem rzekł:
— Wytnijcie, królu, tego, co mi klękać przed wami kazał, w pysk.
— Może i to być! — zawołał wybuchając nieopatrznym śmiechem król. — A więcej czego chcesz?
— Nic — odpowiedział Janosik. — Ja wam pomógł jak gazda[1] gaździe. Wracajcie się na gazdowstwo swoje.
Śmiał się król.
— Jakby ci trza było, Janosiku, z Krakowa z chorągwiami pancernemi pod Tatry przyjadę!
— Mnie tam nietrza będzie. Ja se zawsze radę dam sam.
— Szpetnie nam przymówił — zwrócił się król do orszaku. — No, Janosiku, czem mogę, to ci dziękuję, w podróży!
I kiesę złota z za pasa wyciągnąwszy, pod nogi Janosikowi rzucił. Za przykładem tym poszli biskupi, panowie i szlachta, towarzysząca królowi. Złoto potoczyło się na śnieg.
— Bierzcie, chłopcy, jak wam wola — ozwał się Janosik do górali, którym na widok sakiewek dusze i ręce trząść się poczęły, a którzy i Szwedów na gwałt obdzierali — a wy, panie królu, przyjmcie zaś ode mnie to!
I ciupagę swoją krwawą ku królowi wyciągnął.
— Bierz! — zawołał Jan Kazimierz na rękodajnego, który siedział na koniu w podle. — Bierz! Bo oto przez chłopską siekierę do królestwa mego wracam!
I ruszywszy koniem ku Janosikowi, za głowę go uścisnął i przez torowaną pomiędzy trupy rajtarskie drogę konia naprzód pchnął, a za nim posunął się orszak z głośnem śpiewaniem pieśni „Ciebie Panie chwalimy“, którą i pobliżej kościołów mieszkający chłopi za biskupami i rycerzami śpiewali, otoczywszy orszak, aby go w razie ponownej napaści bronić i osłonić.
Po latach wojny i straszliwem spustoszeniu szwedzkiem wybuchł głód. Gdy Janosik z towarzyszami do domu rodzicielskiego, w Polany, powrócił, zastał dokoła nędzę po wsiach. Trzymali się, a nawet nie czuli niedostatku bogaci gazdowie, Kojsowie w Chochołowie, Walczaki i Jarząbki w Zakopanem, Nowobilscy sołtysia na Białce, nie czuł go także Janosików ojciec, ale ogół górali głodem przymierał. Gdy Janosik powrócił do domu, po latach czterech bojów ze szlachtą i zwycięstwie nad Szwedami pod Spiską Magórą, łupy wioząc bogate, jął on ludzi ubogich wspomagać własnym dobytkiem i z pieniędzmi sanie po żywność na Węgry słał. Ale ku końcu stycznia przywaliły świat śniegi tak straszne, iż dachy chałup pokrywały i ludzie tunele i lochy kopać musieli. Poprostu zginęła ziemia pod śniegiem. Dzień po dniu i noc po nocy dął wicher i płatami olbrzymiemi śniegu z poza Tatr od Zachodu rzucał. Czeladź Janosika i domowi na zmiany dzień i noc pracowali, aby przejścia od izb do stajni, chlewów i stodoły utrzymać. Jedzenia nie brakowało, bo bydła hrubego i drobnego statku, owiec, baranów, świń było dość, było też czem zimować żywinę, a i drew na opał za czasu czeladź narąbała i nawiozła z lasu. Trzy tygodnie, aż do lutego dęły te śniegi, że i matka Janosika już wątpiła, czy ustaną kiedy i śmierć przewidywała w całunie.
Aż pewnego rana rozwidniło się niebo, jasny, szklisty pokazał się błękit, rażący oczy lśnieniem nieporównanem i nieprzetrzymanem i mróz okropny ściął świat, tak, iż zwały śniegowe stęgły w żelazo. Po drabinie wydrapał się Janosik od podwórza na dach i po drugiej jego stronie ujrzał białą rówień.
Jak oko sięgnąć zdołało, nie było nic, tylko biała płaszczyzna, drzewa tylko koło domów wzdłuż potoków z Gubałówki płynących rosnące, jawory, jesiony, lipy sterczały ponad śnieg i lasy smrekowe białe i w lód ścięte. Jednego dachu nie było widać. Na Nędzowym Groniku, u Staników, u Czajków, u Staszlów, u Faklów, Tyrałów i Pitoniów, Gadejów, Mocarnych, Matejów dookoła jednego szczytu dachu znać nie było.
Wyginieni — pomyślał Janosik z okropnem uczuciem.
Ale tu i owdzie dojrzało jego oko nad śniegami, lub lasem dym błękitny — tu i owdzie więc byli żywi pod zawałą.
I długie znów tygodnie biegły tego jednostajnego, śmiertelnego mrozu. Niebo iskrzyło się w dzień słońcem rażącem, w nocy gwiazdami, których moc ogromna zdawała się przybyć na stropie, a które tak świeciły, jak płomienie. Ludzie poczęli na nartach i karplach suwać się po skorupie otchłannego śniegu, a wilki nad dachami się ukazywały i bywały wypadki, że zgłodniałe rzucały się z nad dachów na podwórza wewnętrzne obejść domowych bez pamięci. Tam walczyć z niemi musiano, bo ich wygnać nie było którędy. Straszno było pojrzeć w nocy, gdy nad głową dookoła widziało się iskrzące się ślepia pośród gwiazd złowrogich i słychać było nad głową warczenie, lub wycia zajadłe. Taka sucha, druzgocąca mrozem zima trwała aż do końca marca. Kto umarł, to wykopywano jamę w kupie śniegu na dziedzińcu i tam go grzebano.
Wszystko wydawało się zaumarte. Cisza była w powietrzu nieprzegarniona i ani jeden ptak nie przelatywał przez czyste przestwory. Wyginęły od śniegów i zimna, lub uleciały niżej, gdzie może nie tak twardo było. Raz jeden spostrzegł Janosik o fioletowym zmroku puhacza, wysoko, lecącego gdzieś ku Południowi, za Tatry.
Wtem przyszedł halny wiatr, tak ciepły, że cieplejszy w czerwcu nie bywał i dął półtora dnia, a potem lić gwałtowna, ulewa przerażająca. Jak w styczniu wiało śniegiem, tak teraz deszcz ustać nie chciał. Wzięły śniegi topnieć po dolinach. Cieple wiatry dęły i nawoziły chmur od Wschodu. Rozpływały się śniegi, topniały w oczach, nikły. Deszcze przeświecały piorunujące słońca, o gwałtowności i sile orkanu promieni. Zwały śniegowe zsuwały się podmokłe wdół z grzmotem i hukami dech zapierającemi. Wydobyły się nawierzch odmarzłe wody. Uczyniła się powódź, choć na Tatrach leżał jeszcze śnieg, który do lipca w nadmiernej nasypany grubości trwać wróżył.
Jakże straszne były widoki...
W niektórych chałupach znaleziono ludzi z głodu pomarłych, całe rodziny, indziej uduszonych pod zawałą śniegową. Toż zwierzęta domowe, konie, krowy, owce, psy, świnie zdechłe i uduszone. Znajdowano ślady przerażających walk z wilkami, gdzie czasem wilki zażarły całe rody góralskie, lub też we wspólnej z napadniętymi pozostały mogile śródśnieżnej. Znajdowano domy zgniecione nawałą śniegu, zmiażdżone chałupy, stodoły, stajnie, a pod tem trupy i ścierwa Bóg wie odkąd, od miesięcy całych leżące. Tak zginęła cała rodzina Jana Fakli w Polanach, tak dwie familje Zychów w Witowie, Sieczka Stanisław z rodem swoim w Zakopanem i wielu, wielu innych. Na setki zmiażdżonych śniegiem liczyć było można.
Wilki bandami teraz grasować zaczęły, zeszły z gór i niedźwiedzie, obudzone już, a nic sobie w lasach znaleźć nie mogące. W biały dzień rzucał się zwierz leśny na ludzi i napadał wprost domy. Niedźwiedzie po trzy, cztery, pięć i więcej w stadzie rozwalały stajnie, atakowały chałupy, lub na dachy po węgłach uciekały przed goniącemi je hordami wilków.
I walki krew mrożące widywali ludzie dzikich bestyj, które się zażerały między sobą u progów i u ścian ludzkich.
Śniegi stopione gwałtownie wzdęły rzeki, powódź spłynęła na Podhale. Piekło się wściekło — mówił lud.
Teraz wybuchł głód w całej pełni potwornej, choroby niesłyszane, nędza przerażająca i śmiertelna.
U Walosów w Brzegach rodzice dzieci zabili i zjedli, w Szaflarach Król żonę własną z grobu wykopał na cmentarzu, zabrał do domu, gotował i jadł, aż w boleściach umarł.
Mnóstwo szalonych poczęło się snuć po dolinach. Przychodziły dzikie poczwary od Gorców i z Zagórza, kretyny wolowate, a ze wsi podhalańskich rozbiegali się w świat obłąkańcy, z pianą na wargach i gryźli się po polach z psami wściekłemi, lub ginęli szarpani przez wilki na sztuki.
Całe pasma wściekłych wilków włóczyły się, siejąc postrach, grozę, przerażenie nie do wypowiedzenia. Powietrze zaś napełniło się chmurami kruków, wron, jastrzębi, sępów i orłów, spadających stadami na ścierwa i zwłoki gnijące.
Klęska była niesłychana i niepamiętna. Wyległy też z gór potwory, wiłkołaki, strzygi, martwce, latawce, dziwożony, topielce. Widywali je ludzie rozognionemi od głodu i przerażenia oczyma. Okropne upiory jeździły na niedźwiedzicach i uganiały na wilkach z chychotem i piekielnym śmiechem. Wśród stad ptaków drapieżnych zlatywały gryfy i biły się z orłami i sępami. Wrzask, skwir nieraz słyszeli ludzie w powietrzu nieznany i ptaki spadały pokrwawione, z poprzebijanemi kośćmi barkowemi na ziemię.
Widziano karły w siwych czapach baranich i portkach miejskich szerokich od kierpcy obutych i rzemieniami po wierzchu okręconych, jak siały pod lasami i w lasach grzyby trujące.
Mord jął się szerzyć. Zabijano się o kawałek placka owsianego, o kwartę mąki. Lada kłótnia, lada spór krew wytaczały, a dawne zemsty wiały jak wicher. Ludzie się mścili na sobie, jakby lękając się, że umrą i nie zdążą.
Ginęło Podhale.
Na to ginięcie zaś patrzały spokojnie Tatry.
A na Tatry patrzał Janosik Nędza Litmanowski.
W niemej głuchej zapamiętałości siedzieli wieczorem przed chałupą pod jaworem oboje rodzice Janosika i ponurzy Gadeja, Mateja i Mocarny Stopkowie.
Im jeść nie chybiało, bo na Węgry po zbóju chodzili, ale trapiło ich powszechne utrapienie góralskie. Siedzieli na ławie koło jaworów, popodpierali brody na rękach i kolanach i myśleli.
Pod domem zaś na ławie, wyciągnąwszy bose nogi przed siebie, choć dopiero kwiecień był, i założywszy ręce za przypory u portek, siedział Janosik, obok Sablik stary na ławie, siedząc pogwizdywał.
Obaj patrzyli przed siebie wgórę na Tatry, gdzie słońce zachodziło, czerwono-fioletowe i chmurne.
Gdy oczy ich tam w przestrzeni, nad wierchami zeszły się i dusze zrozumiały — wydobył stary Sablik z rękawa od czuchy gęśliki i grać począł.
Grał stare odwieczne nuty, jakie strzelcy i zbójnicy niegdyś tam, w praczasie grywali.
A gdy jedna i druga godzina minęła i na niebie już wśród chmur gwiazdy świecić zaczęły, ozwał się Janosik do towarzyszy:
— Chłopcy, pójdziemy na wojnę...
Już się ku wiośnie brało, śnieg w dolinach tatrzańskich ginął, w cieniu trwał jeszcze, a w słońcu w błoto się przeistoczył. Dziką i pustą doliną szedł stary Sablik z rusznicą przez prawe, łukiem przez lewe ramię, z ciupagą w ręku i nożem za pasem.
Rusznicę Sablik wziął, ale prochu tylko na kilka nabić w rogu, bo go koło domu wypsuł, łuk niechybny starodawny przez schylone wiekiem barki przewiesił i ruszył w góry, orzeł stary na łowy.
Szedł ku dzikiej, pustej dolinie Kościelisk. Ledwo minął las, co ją zasłaniał i drogę nad Dunajcem, kędy owce na hale, na Smytnią, w Ornak, w Tomanową, do Smreczyn, na Pyszną szły, kędy z hal siano i nawóz zwożono, a za królów Zygmuntów górniczy do kopalni srebra i żelaza trakt był, pośród odciśniętych na śniegu tropów sarn, jeleni, lisów, kun, wiewiórek, wyder i wilków ujrzał ślad przechodniego dzika, który snać złamaną od kuli lewą nogę zadnią powłóczył i ślady czterech niedźwiedzi, dwa wielkie, zwłaszcza jeden ogromny, i dwa mniejsze, z tych jeden większy.
Popatrzył i ozwał się sam do siebie:
— Dwa stare, niedźwiedzica z młodym i piastun.
Przypatrzył się baczniej odciskom największych łap na wilgotnym śniegu.
— On!
Poznał go Sablik. Ta sama pięta, te same palce, te same pazdury. Przyłożył do śniegu ciupagę, gdzie miał naznaczony znak długości i szerokości tych łap zdłuźć i syrzć. On był!
He, Boże, dajże się z nim zejść!
Dziką pustą doliną Kościelisk nad wodą, aż ku źródłu, gdzie się woda w dwie strony dzieli, Sablik, tropem niedźwiedzim postępował, a trop to był z nocy. Ale nieopodal za źródłem tropy się dzieliły: niedźwiedzica z młodemi poszła wgórę na prawo, w ubocz, on poszedł samotnie dalej doliną. I Sablik poszedł za nim.
Niedźwiedź skręcił na Smytnią, na lewo przeszedł tuż koło pustych jeszcze szop juhaskich, wstąpił na ubocze lesiste i drąc się między wykroty, przełażąc przez skały sterczące ze śniegów i w śniegi zapadając, przebrał się ku wieczorowi już do Doliny Kamiennej pod Czerwone Wierchy. Sablik zmiarkował, że człowieka zaczuł i ucieka przed nim.
Uradował się jego duch i miał to sobie za dobrą przepowieść.
W Kamiennej Dolinie trzeba było nocować.
Sablik wynalazł kamień wielki z małem wydrążeniem na wierzchu, ułożył chróstu i drzewa kosodrzewinowego na ognisko, skrzesał ogień i w płonącą watrę włożył skałkę, do dołka zaś w głazie nalał wody i nasypał mąki, której odrobinę z domu wziął do woreczka, a gdy się skałka rozpaliła, wsunął ją we wodę. I była kluska, którą gorzałką popił.
O sól nie pytał.
Potem watrę nabił tęgą, kosodrzewiny naciął na zapas na noc i legł przy ogniu na mchu.
Nad nim zapaliła się noc tysiącem gwiazd i sierpem miesiąca, co z za turni się dobył. Wokoło zaś były olbrzymie kamienne ściany, korytarze i zakręty, nad któremi się piętrzyły pod niebo mury, podobne do twierdz i baszt wapiennych turni. Myśl Sablikowa mimowiednie błąkała się po tych korytarzach, przepaściach, grotach odsłoniętych i pieczarach bez sklepienia niezmiernej wielkości, gdzie mogły spoczywać od prawieków żyły złota i srebra, lub skarby, zakopane przez zbójników. A gdy go wśród cichego szumu nocy górskiej i grzmiącego od czasu do czasu huku urwanych głazów i spadających lawin śnieżnych kędyś we wysokościach naszedł sen: śniło mu się, iż ze skrzydłami u ramion wędruje po Kamiennej Dolinie i ciupagą skały rąbiąc złoto z nich wyrąbuje i pod nogi sobie zgarnia.
Gdy się obudził, jeszcze ciemno było, lecz po zimnie poznał, iż ku dniowi się zmienia. Dorzucił patyków i gałęzi kosodrzewinowych na watrę i ręce zabijać zaczął, by się ogrzać.
A już olbrzymie ciemno-modro-fioletowe cienie zaczęły się słać po skałach i mrok nocny tajać zaczął, tak, iż gwiazdy zwolna w oczach gasły, a niebo szarzało.
Napił się Sablik gorzałki i świsnął lekko przez zęby.
Warzyć jeść czasu nie było, co zostało z wczorajszej kluski na zimno zjadł, proch pod krzemień podsypał i z pierwszym brzaskiem ruszył z legowiska.
Wiedział on, że niedźwiedź w dolinie nie nocował, ale śnieg nie prószył i oślady nie zakurzył, łatwo ją znalazł.
Het popod turnie Małołączniaka drzeć się Sablik nad przepaściami wisząc po śniegach musiał, ale sobie powtarzał: kiedy nie urwał sie on, nie urwiem sie i ja, dy je cięzejsy, a kie sie jemu w głowie nie zawracało, to sie i mnie nie musi — i koło południa za niedźwiedziem, który znowu na południe ku Węgrom wykręcił, między Małołączniakiem a Kopą Kondracką przez Jaworową Dolinę do Wierchcichej zszedł.
Tu otoczył go tak ogromny las, że niebo ponad nim zniknęło.
Ale dzień był słoneczny, gorący prawie i wiatr ciepły od Liptowa wiał, tak, iż las pachnąć już zaczął, a i śniegu mało w nim było. Rozszerzały się Sablikowe płuca radośnie, że znowu po długich miesiącach na węgierskiej stronie Tatr się znalazł, na tej stronie pięknej do miodu podobnej.
Głód był, dało się jednak strzałą śmigłą jarząbka ze smreka strącić, Sablik obdarł pierze i surowo piersi zjadł i barki i udka obgryzł — nie było czasu piec. Albowiem niedźwiedź w las się wszył i Sablik czuł, że nie jest daleko i że poza dolinę nie wyszedł.
Rysim więc chodem za ośladem popod konary często na brzuchu się sunąc nagle zatrzymał się. O jakie pięćdziesiąt kroków w kotlinie niedźwiedź na zadnich łapach wspięty stał i jarzębinę zeszłoroczną zmarzniętą łapami do kupy z gałęzi zgarniał.
Sablik patrzał chwilę z gęstwiny.
Potwornego ogromu, czarny, wyciągnięty prosto zwierz wydawał się jak drzewo. Zasłonił sobą kęs przestrzeni, bo kotlinka była nie zabita smrekami, lecz wolna nieco od lasu. Tram tylko ją przewalił napoprzek spróchniały.
Niedźwiedź nie czuł człowieka; stał poniżej Sablika i wiatr od niego ku Sablikowi zaciągał.
Sablik odwiódł pocichu kurek, proch świeży podsypał na panewkę i kolbę do twarzy przycisnął, pod łopatkę na komorę wymierzywszy.
Ale nie strzelał. Wiedział on, że drugi raz w życiu tej rozkoszy mieć już nie będzie, jak nie miał jej nigdy dotąd, pół wieku życia przepolowawszy. Rozśpiewała się w nim dusza hymnem mordu, zwycięstwa, triumfu, potęgi. Z lufą wymierzoną przed siebie pod nawałą konarów do ziemi obrosłego smreka leżąc, przez muszkę na lufie patrzał i był jakoby pijany widokiem niedźwiedzia i świadomością prochu, pakułów i kuli w rusznicy.
Starość od niego odeszła.
Wtem niedźwiedź zwrócił ku niemu głowę. Małe jego skośne ślepia zamigotały, przestał jarzębinę zgarniać i łapy zatrzymał w ruchu na gałęziach — w tej chwili Sablik za cyngiel pociągnął.
Niedźwiedź wzdrygnął się, beknął i na przednie łapy spadł.
— Dostał, bo zbecał — przemknęło przez głowę Sablika.
W tym momencie zasłonił mu się przed oczyma świat — olbrzymia czarna masa waliła się ku niemu, łamiąc konary. Ale Sablik z lekkością ptaka z pod gęstwy się wysunął i gałęzi sąsiedniego smreka dłońmi się uchwyciwszy, w susie między nie się dźwignął i wspinać zaczął. Z rykiem niedźwiedź dęba stanął, lecz go już nie pochwycił. Rzucił się więc na pień i sapiąc włazić zaczął.
Sablik wspinał się coraz wyżej, myśląc: zanim się ty ta wygramolisz, to ja już będę na wierzchu...
A duszę jego przenikała radość walki.
Gdy niedźwiedź w połowie drzewa był, trzasnął pod nim konar i zwierz runął na trawę.
Jak wściekły obiegał drzewo, wspinał się na zadnie łapy, ryczał i pianę z krwią z pyska toczył. Sablik miarkował, że go niedobrze, choć ciężko trafił. Mógł długo żyć. >
Rusznicę Sablik zostawił w gąszczu, ciupagę pod drzewem. Ale zdjął łuk z ramienia, strzałę z pod boku ze skórzanej pochwy wyciągnął i wymierzywszy w kark niedźwiedzia ugodził.
Raz po razu z piętnastu strzał, które wziął z domu, trzynaście w cielsku niedźwiedzia utopił, dwie sobie zostawiając, aż wreszcie zwierz, czy raną zmożony, czy pragnieniem spieczony, czy od bólu od strzał z pod drzewa odstąpił i w las zapadł.
Sablik natychmiast zsuwać się ze smreka zaczął.
— Poczkaj weredo — mruczał — wlazłbyś mi ka, zdechł byś i zgnił... Nie nato my sie pół wieku szukali...
Chwycił naprzód ciupagę, poczekał chwilę, poczem rzucił się ku rusznicy i nabijać ją począł.
— Na niedźwiedzia kula gaździna — mruczał przybijając ją lekko stemplem. — Na niedźwiedzia niemasz nad kule...
I odnalazłszy farbę, jął kroczyć za nią.
Szedł ostrożnie, raczej skradał się, czujny na każdy szmer, na każde drgnienie gałązek, pomiędzy któremi się przeciskał, z oczyma w ziemię wbitemi, by farby nie stracić. Śmierć była koło niego, bo niedźwiedź mógł w każdem miejscu zapaść w gęstwie, z każdego miejsca dźwignąć się z rykiem na zadnie łapy i zwalić się nań, jak piorun. Więc stawał, nasłuchiwał, wietrzył ostremi wiatr chwytającemi nozdrzami. Kilkakroć kolbę już ku piersiom schylił, niosąc strzelbę przed sobą oburącz, lufą do góry kurkiem blisko pachy. Wtem zobaczył niedźwiedzia.
Przy wodzie, poniżej w jarze stał i ranę broczącą ziemią z mchem dartą zaciskał. Lecz gdy Sablika ujrzał, ryknął straszliwie i przed siebie się rzucił. Odskoczył Sablik wtył. Nie strzelał zgóry, bo w pędzie bał się nie trafić w krzyż, albo w mały u niedźwiedzi mózg, po którego czerepie kula ześlizgnąć się mogła.
Stanął i czekał, aż niedźwiedź wzniesie się przed nim na zadnie łapy.
— Teraz abo ty mój, abo ja twój — myślał, przyłożywszy strzelbę ku żuchwom.
Jak kiedy płomień podczas pożaru dach przeżre i z kłębem czarnego dymu z wichrem ponadeń wybuchnie, tak z czerwonym błyskającym biało-krwawemi kłami pyskiem, z jęzorem krwawo-spienionym i ślepiami lśniącemi wypadł ów czarny niedźwiedź na brzeg, rwąc z pod łap kamienie i widząc strzelca przed sobą, na tylne nogi się wspiął; a w tej chwili z rury Sablikowej rusznicy prysnął ogień i dym i w grzmocie strzału bestja zwaliła się na piersi i jęzor wysunąwszy, rozszerzyła łapy bezwładnie.
Krew buchnęła z paszczęki, posoka spiekła — — konać począł.
Naówczas Sablik, o kilkanaście kroków stojąc, oparł rusznicę o smreka, ciupagę na konarze zawiesił, wyjął z rękawa czuchy gęśle, kołki zawilgłe popluł i zębami przykręcił, smykiem i palcem popróbował i o bok lewy niżej ramienia oparłszy, grać niedźwiedziowi począł.
Napełnił się cichy, nieprzejrzany, samotny las chrapaniem konającego zwierza i Sablikowem graniem. Dzikie, rwane, zgrzypiące, ostre tony drgały i plątały się z sobą ponad głową zwalczonego potwora. Huczała w wąwozie rzeka po głazach, jakoby tło do tej muzyki poddająca.
Zwierz chrapał i charczał okropnie, krew z pyska wylewając, Sablik zaś grał. Oczy jego utopiły się w kudłatym łbie zwierza, jako mgliste gwiazdy w jesień toną w czarnym stawie tatrzańskim.
Idzie se Sablicek, drózeckom sie wiedzie,
budzie sie prugował z luptoskim niedźwiedzie,
z luptoskim niedźwiedziem, z śpiskom niedźwiedzicom,
w lesie pod Furkotem, popod Krzesanicom.
Niedźwiedzica śpiska swe młode ucyła:
waruj sie Sablika, on gorsy jak stryła!
Co ja sie nahodziéł, potoków nabrodziéł,
za kielak niedźwiedzia na serce ugodziéł.
Co ja sie nahodziéł i tom i tom stronom,
zakiel my sie ześli w ciasném miejscu oba.
Hucała dolina, dygotał wirsycek,
kie poseł za pasy z niedźwiedziem Sablicek.
Słońce sie pytało, w doline patrzało,
cy sie hań za pasy biere skała z skałom?
Hmury sie pytały, niebe uciekały,
bo sie im widziało: świat sie wali cały!
Pan Jezus sie patrzy — pre Boha żiweho!
Sablik to poluje, chroniem go od złego!...
Lekcej się niedźwiedziowi konało.
Zapamiętał się Sablik w swej grze. Jakoby duchy wszystkich pomordowanych przez siebie niedźwiedzi zwoływał na pogrzeb króla Tatr, z nowotarskich Gorców, od Babiej Góry, z spiskiej Kralowej Hali i przepastnego liptowskiego Dziumbiru o leśnych szczytach, gdzie polował. Z pod Rohaczów i Wołowca, z Jarząbczej, z Pysznej, z Tomanowy Polskiej, ze Strążysk i dalej z lasów Roztoki, z Pięciu Stawów, z Koprowej, z Ciemnych Smreczyn, z Pod Wysokiej, zewsząd z Tatr wołał duchy pobitych przez się potworów. I otoczyły kołem swego brata, straszne, groźne, posępne.
Przybywały jeden po drugim, bo Sablik wierzył, że duchy ich tam pozostają i krążą po pustkach, kędy śmierć im zadano. Przybywały i wieńcem otaczały ostatniego, który do nich przybywał. Piąty, dziesiąty, piętnasty i dwudziesty, dwadzieścia jeden widm z czerwonemi ranami w piersiach, na łbach, na grzbietach i w brzuchach poczwarnych.
Witają go — myślał Sablik.
I żegna go las...
Wtem niedźwiedziowi pysk posunął się po ziemi.
Naówczas Sablik wyprostował się, schował gęśle do rękawa, poczekał chwilę, a potem duży kamień podjąwszy, w łeb nim niedźwiedziowi gruchnął.
Zwierz nie drgnął.
Więc ciupagę z gałęzi Sablik zdjął i młodego smreczka ściąwszy i okrzesawszy, śmiało przystąpił i z niesłychanym trudem tyle olbrzyma podważył, aby mu nożem brzuch spruć i parę z cielska wypuścić. Poczem szybko watrę złożył, ognia skrzesał i wyciąwszy z boku sztukę, na patyk ją nadział i piec nad ogniem począł, podstawiając kapelusz, by doń sadło kapało. A gdy się naskwarzyło pełno, sadło wypił i jeść nożem przy ustach urzynając mięso począł.
Poczem tęgi płat mięsa skórę obdzierając, nożem i palcami i zębami ją przytrzymując, iż koszulę i pas krwią ubroczył, z pod grzbietu wyciął i do torby wrzucił, olbrzymie zaś niedźwiedzie ścierwo łamanym i ciętym chróstem, gałęziami, mchem przykrył, aby go ni strzelcy, ni żaden zwierz dziki nie znalazł. Urosła nad zwierzem mogiła. Do wsi się Sablik z powrotem zabrał, by z Tyrałami i Bukowskim powrócić i poćwiartowane mięso, oraz skórę zabrać.
Aby jednak ślady zmylić i strzelcom innym drogi do niedźwiedzia nie wskazać, głazami potoku z pod śniegów i z lodów skalnych płynącego iść począł, kierując się ku przełęczy Goryczkowej, co Polskę od Węgier dzieliła doliną Cichą od Hali Kondratowej i Kalatowej, w przełęcz wyniosłą między trawiastemi kopicami i szczytami położoną, kędy świstki kopały gniazda i gdzie się lubił pasać jeleń z lasów węgierskich, lub z pustek z pod Giewontu i Kopy Magóry wyszły.
Długi czas potokiem, z głazu na głaz skacząc, z kawałem niedźwiedziny we worku szedł, aż się w las wkroczyć zdecydował.
Wychynął już z lasu w ubocze, a wówczas obejrzał się za się.
Samotny był.
Nieprzemierzona pustynia powietrza w twarz starą, bruzdami pożłobioną, wiatrem mu uderzyła.
I zwrócił się ku przełęczy w ubocz, do góry, dobywszy gęśliki z rękawa czuchy i nucąc nad opartemi pod ramię:
Sablik se zaśpiéwał,
Krywań mu odpedział,
bo o jego sprawie
nik iny nie wiedział...
Tymczasem Sieniawski ze wstydu i złości, iż go chłopi pobili do Włoch pojechał i tam w Rzymie śród panów italskich i dam żył, błyszcząc urodą, wzrostem i złotem. Po długim czasie dopiero wrócił i w węzeł małżeński wstąpić postanowił. Ku kasztelance wójnickiej, znakomitego w Rzeczypospolitej domu, Agnieszce Rzeszowskiej afekt obróciwszy, wzajemność jej nietyle zdobył ile ofiarowaną sobie przyjął i zrękowiny odbyły się na wiosnę, a ślub do lata dla ogromnych przygotowań odłożono.
Maryna z Hrubego dowiedziawszy się o tem postanowieniu Sieniawskiego, którego nadzwyczaj kochała, nie czekała. Na koń, jak uprzednio, gdy do Zaborni jechać miała, siadłszy, ruszyła nad San, ku zamkowi panów Rzeszowskich. Przeszkodzić chciała ślubowi wojewodzica. Serce jej pełne było tylko miłości, tęsknoty, żalu i wściekłości.
Po tygodniu blisko jazdy ujrzała zamek, który z opowiadania Marduły poznała, iż był zamkiem panów Rzeszowskich.
Było to pod wieczór, na pustym gościńcu. Maryna zsiadła z konia, zdjęła zeń uździennicę i siodło, odniosła nieco w gąszcz, a konia poklepawszy po karku, puściła wolno. Zaraz zaczął się paść.
Sama zaś legła w gęstwinie i do rana czekała.
Nazajutrz rano, siekierę pozostawiwszy, do zamku prosto poszła, a gdy ją odźwierny w bramie zatrzymał, opowiedziała się za biedną sierotę z domu przez macochę wygnaną, która służby szuka. Wpuszczona obejmowała nogi gospodyni i po kolanach ją całowała, aby jej rondle myć, krowy doić, lub choćby świniom jeść nosić pozwolono. Jej wspaniała mocna budowa, uroda i bystra przytomność umysłu ułatwiły jej przyjęcie — dano ją do kuchni.
Widywała pannę Rzeszowską i starała jej się na oczy wejść. Panna Agnieszka, łagodna i ludzka z natury, a sama wiele w domu czyniąca, zauważyła ją i widząc zręczność i urodę z kuchni do kredensu przeniosła. Zaczem i do swojej osoby wziąć ją chciała, ale Maryna wymówiła się, obawiając się wejść na oczy wojewodzicowi, którego przyjazdu wrychle się spodziewano.
W zamku zaś czyniono do ślubu przygotowania, nad miarę świetne.
I nadszedł on czas nieszczęsny dla Maryny.
Widziała z okna kredensu, jak w złoconej poszóstnej karocy w siwe jabłkowite konie tureckie, z grzywami do piersi i ogonami do ziemi, zajechał wojewodzic Sieniawski z pozłacanymi hajdukami z węgierska na koźle i za karocą. Widziała go przez szybę kryształową i jak wysiadał świetny i piękny, w bramowanej sobolami delji aksamitnej granatowej, kapiącej złotem.
Trzystu ludzi przyjechało za nim w orszaku. Jechali husarze nadworni i kozacy, koniuszowie i masztalerze, hajduki, pajuki, rękodajni i marszałkowie jego dworu, sokolnicy z cudnemi sokołami i wiedzione smycze chartów wspaniałych. Nawet wielbłądy dwa przyszły złotoszytemi kapami okryte.
Obóz poza zamkiem rozbiła drużyna Sieniawskiego, bo jej w zamku pomieścić nie było. Ale choć tak licznym otoczony był dworem, taką potęgą oblubieniec, przecie większą potęgą nad jego oblubienicą czuła się Maryna z Hrubego.
Zjechała gości moc wielka, panów i dygnitarzy koronnych, krewnych pana młodego i panny młodej, zjechało też i pomniejszej, mniej znacznej, ale zacnej szlachty wiele, obu domom powinowatej, i zaroiło się w zamku i w miasteczku pod nim, jakoby wielki jarmark się odbywał.
A wśród tej ciżby chodziła panna Agnieszka Rzeszowska jasna jak gwiazda od szczęścia.
Zabawy Maryna widziała z okna kredensu: ścigali się młodzi kawalerowie do pierścienia, kopiami z siodeł wysadzali na improwizowanych turniejach, szczuto psami chowane niedźwiedzie i w pole kawalkaty wyjeżdżały z psami i sokołami, oblubieńcy pośrodku.
Maryna kryła się, aby Sieniawski jej nie ujrzał.
A gdy wszyscy pojechali do kościoła w miasteczku ślubnym orszakiem i zamek opustoszał, chwyciła Maryna nóż długi i śpiczasty i wybiegła z nim na schody, niedostrzeżona przez nikogo, i przez komnaty popędziła aż do tej świetlicy, gdzie łoże oblubieńcze nowożeńcom pod baldachimem z błękitnego w gwiazdy złote tkanego jedwabiu przygotowane stało.
Wielkie ciężkie kotary osłaniały to łoże, grube i fałdziste, ku samej ziemi opadłe. Szybkim ruchem znalazła się Maryna za kotarą przy ścianie, ukryta tak, że chybaby umyślnie ktoś jej szukać tam szedł, aby mógł odkryć.
Decyzję powzięła jedną: zamordować oboje.
Długo głusza wielka zalegała zamek, aż przez okna uchylone usłyszała Maryna trzask z batów, strzelanie z moździerzy, okrzyki; snać powrócono od ślubu.
I długo, długo w noc grzmiał zamek od palby z moździerzy i armatek, od śpiewów i rozgwaru weselnego, a jaskrawe blaski wpadały do ciemnej komnaty małżeńskiej, bo już wieczór nastał i noc nastała. Wtem weszło dwóch hajduków z zaświeconemi kandelabrami, a za nimi wojewodzic Sieniawski z oblubienicą i rodzice panny młodej i orszak cały weselny.
Piekło wrzało w Marynie. Oddech tłumiąc i nóż ściskając przytłaczała się do ściany za kotarą.
Ogniem żywym palił jej się mózg i paliło serce. Wydawało jej się, że rozsadza ją, rozerwie w sztuki uczucie, którego nazwy nie znała. Wsłuchiwała się. Zda się, jakoby brała w siebie żar, piekło całe. Czuła się podobną do dział podczas oblężenia Czorsztyna, w które im więcej prochu nasuto, tem straszliwszy wyrzucały pocisk.
I nagle jęk przedarł powietrze.
Zerwał się Sieniawski.
— Co to!? — krzyknął. — Zali przywidzenie?
— O nie! O nie! — wołała młoda pani. — Słuchaj! Tam ktoś jest! Jezu! Czy czart!?
I z głośnym przeraźliwym wrzaskiem runąć chciała we drzwi, by uciekać, ale ją Sieniawski przytrzymał za rękę.
— Stój! Czekaj!
I karabelę przy łożu złożoną z pochwy wydarł i ku kotarze przystąpił.
Rozchylił lewicą fałdy kotary, w prawicy gotową do sztychu broń trzymając.
Jasny pełny księżyc padał w okno i świecił w komnatę: Sieniawski ujrzał postać kobiecą.
Cofnął się przerażony tym widokiem niespodzianym.
— Wszelki duch Pana Boga chwali! Kto tu!? Widziadło!? A kysz!
Lecz gdy między fałdy ręką pchnął, żywe ciało natrafił. Uchwycił wtedy niżej łokcia postać stojącą i wyrwał silnie ku sobie, a wówczas przy miesiącu poznał Marynę.
Nóż wbity tkwił jej nad gorsetem w piersiach po lewej stronie.
— Chryste Przenajświętszy! — krzyknął Sieniawski. — Co to!?
— Ja — rzekła głucho Maryna.
— Maryna!? Ty przebita!?
Poznała ją młoda pani i z wybuchem przypadła.
— Marynka!?
— Znasz ją? — zapytał mąż.
— Znam. Służyła u nas.
— Ty przebita!?
— Jakim sposobem!? — krzyknął Sieniawski.
— Ja ciebie zabić przyszłam — rzekła Maryna.
— Mnie!?
— I ją!
Wskazała głową młodą panią.
— Warjatka!? — krzyknął Sieniawski ze zgrozą.
— Nie! tylkom kochała.
— Skądże ten nóż w twych piersiach? Na Boga!
— Jam go sama wbiła.
Skłoniła się. Pochwycił ją Sieniawski i posadził na fotelu przy łożu stojącym, nieopodal okna.
— Agnuś! — zawołał. — Biegnij, każ zawołać medyka mego, Franconiego!
Ale Maryna przytrzymała Sieniawską, mówiąc:
— Stójcie, pani. Mnie żadnego Frankonika nie trza. Żadnych medyków. Dla mnie tylko jeden medyk — śmierć.
— Wynijdź pani z pokoju — odpowiedziała Maryna — nie patrz... krew... Wynijdź i ty, jak chcesz, panie młody. Umrę sama — ja sprosta dziewka góralska, mnie tylko do śmierzci nikogo nietrza... Jeno mi tę łaskę zróbcie! nie wołajcie medyków. Ja niechcę żyć, ani już nie mogę — ja to czuję... To tylko chwila.
Maryny oddech stawał się coraz krótszy, bardziej zduszony, rwany, głowa zwisła jej ku ramieniu.
— Czegoś ty chciała? Mów! — szepnął Sieniawski.
— Ja was chciała zabić, bo cię zanadto kochała.
Głowa jej opadła.
— Jezu! Kona! — zawołał Sieniawski. Sięgnął ręką ku twarzy Maryny — już była martwa.
W tej chwili ze światłem wpadli goście weselni, kto trzeźwy o tyle, o ile jeszcze był, i służba wystraszona.
— Mości kasztelanie! — rzekł Sieniawski do kasztelana Rzeszowskiego, ojca Agnieszki. — Gromnice z zakrystji każ przynieść, księży wołać i modlitwy za umarłych odmawiać. A na zwłoki tej dziewki, tej chłopki Maryny z Hrubego, cztery deski dębowe zbić daj, do Brzeżan ją powiozę i w złoconej trumnie pochować każę. Na obchód pogrzebowy wszystkich waszmościów z sobą zapraszam!
Ledwo parę tygodni statek był po Zielonych Świątkach na halach, gdy nad doliną Nowotarską niebywale licznemi stadami białe rybitwy o długich wąskich skrzydłach nad wodami krążyć poczęły. Przylatywały one zawsze, gdy wiosenna świętojańska powódź okolicę podgórską nawiedzić miała, nie widywano ich jednak w takiej gromadzie. Miarkowali z tego chłopi, że powódź będzie sroga, sroższa, niż zazwyczaj, bo te weredy czują wodę. Ale zadrżała rówień nowotarska.
Dwa dni z tygodnia przed świętym Janem deszcz się wzmógł, a dnia trzeciego ulewy całe niebo od strony orawskich Tater pokryło się po południu koło godziny trzeciej chmurą czarną. Zagrzmiało kilka razy i chmura oberwała się na ziemię. Deszcz nie lunął, ale runął z wysokości. W jednej chwili wody poczęły tak pęcznieć, jak żmije, gdy się najedzą. W Ludzimierzu wezbrały oba koryta Dunajca, to, które idzie pod kościół, i to, które idzie pod brzeg, gdzie siedzieli Gapka i Wietrzny Kuba, rybak.
Między temi korytami, bocznem pod brzegiem i głównem pod kościołem, rozciąga się szeroka rówień, kamieńcem zwana, trawą w znacznej części porosła, pastwisko gminne, którędy i z dalszych pastwisk, z Zardzawicy i skądinąd bydło powraca i wbród główne koryto rzeki pod samą wsią przechodzi. Na Maruszyńskie i Rogaźnickie Wierchy stamtąd widno i na łańcuch Tatr w jedną stronę, w drugą na Gorce, Kluczki, Babią Górę i Orawskie wzgórza.
Dzieci nieletnie w Ludzimierzu pasały, z wodą obeznane dobrze, od wilków w lecie spokojne, zwłaszcza, że lasu w pobliżu kamieńca i pastwisk między rzeką nie było. Deszcze ich nie trwożyły, ale gdy woda wartko i bystro od Krauszowa, Długopola i Czarnego Dunajca z Kościeliskiej i Chochołowskiej Doliny się tocząca, nagle wzbierać zaczęła, tak nagle, iż w oczach rosła i dźwigała się ku krawędziom pobrzeży, w popłochu gnały bydło ku rzece, póki jeszcze zbrodzić ją można.
Lecz napór wód był tak gwałtowny, że bydło mu się oprzeć nie mogło i wegnane pierwsze krowy co słabsze fala obaliła i toczyć po męcie zaczęła. Na który widok inne z rykiem z wody i od wody się cofnęły, pasterze jęli krzyczeć i płakać i zgromadzone już na przeciwnym brzegu kobiety również krzyczeć i płakać jęły.
Wieś poczęła się na brzeg zbiegać. Chłopi z pobliża po konie poskoczyli, a konie mieli rosłe, bo zdawna po wino na Węgry i po sól do Wieliczki jeździli, i wpław na ratunek w rzekę wjechali. Ale choć kilku śmielszych na najlepszych koniach na drugą stronę dobiło, nie wszystkie dzieci, na koń je biorąc, ratować mogli. Więc te, które zostawały, z rozpaczy się im portek i końskich ogonów chwytały, lecz kilkoro czy z trwogi, czy też nie miał ich kto już zabrać, zostało na wyspie. Chłopi batami krowy w rzekę gnali, sądząc, że między konie je wziąwszy, przegnają. Ale krowy nagnać się nie dały, a woda rosła. Więc z powrotem puścili się chłopi z samemi dziećmi; mały Jaś Cajków, co przy ogonie Byrnasowego siwego ogiera wisiał, odpadł w prądzie i woda go uniosła.
Niedługo rzeka wystąpiła z koryta; z dwu stron poczęły się rozlewać wezbrane odmęty, a wyspę, na której stało kilkadziesiąt sztuk bydła i kilkoro dzieci, poczęły otaczać wody powodzi.
Już ryk krów i lament dzieci woda głuszyć zaczynała.
Wtem nadbiegł Jędrek Fit z głośnem wołaniem:
— Ka Zosia!? Ka moja siostra Zosia!?
Rąbał on drzewo opodal w lesie, w Grelu, i porzuciwszy siekierę pędził na ratunek, bo wiedział, że Zosia z krowami za wodę poszła i że woda stać się groźną już musi.
— Hań — wskazał mu ręką wójt Sopiarz za Dunajec, bo Zosi nie miał kto na konia zabrać.
Więc Jędrek w wodę skoczył. Silny, młody chłop do pół koryta ramionami i grzbietem wystając z tonią walczył, lecz go zniosło. Rękę wgórę wzniósł i pochylił się, rzucił się naprzód, lecz sile fali oprzeć się nie mógł, zatoczył się, padł i płynął przewracany prądem.
Na ten widok matka ich, wdowa po Michale Ficie, przysiężnym, która niemo nad brzegiem stała, niemo wtył padła. Nikt się nie popatrzał, czy żyje, czy umarła. Nie było głowy nato.
Nastąpił mrok taki, jakoby się słońce zaćmiło. Woda nie rosła już, ale piętrzyła się; od brzegu cofać się musiano. Zachód słońca zaledwie znać było w nawale chmur, które tylko bladły w tej stronie. Dunajec wylał na gościniec, mętny i brudny zalał ogrody Bartłomieja Fita, Krużlów, Szymczyków, organisty. Rzucono się do chałup bliżej wody stojących na ratunek rzeczy, dobytku domowego, niemowląt, starców i chorych. Na falach już toczyły się pnie z tam powyższych i drzewa powyżej powyrywane.
Ciemności potężniały i ulewa nie ustawała w potędze. Za wodą już tylko jakoby kępę w cieniu, gromadę krów i kilkoro dzieci wtłoczonych między nie odróżniano. Ludzie przed powodzią musieli się cofać coraz dalej od brzegów. Pod wieczór na gościńcu już koniom nad brzuch woda sięgała. Z dachów nawoływano ku krowom i pastuszkom, jak gdyby im to co pomóc mogło.
Łodzi we wsi nie było, woda na to zawsze była o wiele za płytka; o żadnej tratwie myśleć nie można było, rzeka by ja była rozbiła, rozniosła i porwała za sobą. Nikt zresztą w całej wsi nad płytką górską wodą pojęcia o pływaniu nie miał.
W pola, w stronę lasu, wynosili się chłopi nad wodą mieszkający.
Gdy wieczór zapadł, kto miał dziecko za rzeką, powtarzał: czy je też zobaczy jutro rano? Matki i siostry wyły w lamencie.
Noc rozpętanych żywiołów, powodzi, deszczu, huraganu i ciemności czarnych pomnożyła rozpacz, a gdy blady dzień zaświtał, przed oczyma górali ludzimierskich widniało ryczące morze, na którego wściekłej spienionej glinianej barwy fali płynęły domy zniesione z wyższa, które druzgotało w ich oczach i porywało domy ich własne i które pochłonęło bez śladu dzieci ich wraz z bydłem. Nie było widać nic, tylko toń ryczącą, niezmiernie rozlaną.
Na myśl, jak woda zbliżać się musiała w nocy, jak rykiem trwożyła śmiertelnie, a stopy podmywała coraz wyżej; jak dzieci chlupotały w wodzie, jak im sięgnęła kolan, brzuchów, jak je obaliła i porwała wraz z krowami i poniosła gdzieś, naprzód, na głębie pod Sypką, pod nowotarskim brzegiem, gdzie je topielce chwytały, skąd ich już nie uratuje nikt nigdy, ani nie ujrzy; na myśl, jak te dzieci płakać i wołać o ratunek musiały, nim tonąć zaczęły: matki dostawały obłędu.
Cała dolina nowotarska zatonęła w klęsce powodzi; nawet w wysokich wsiach podhalańskich, gdzie zwykle potoki z hukiem wdół spadały, poginęli ludzie, bydło, poobalały się domy. Lamentem napełnił się świat dookoła. Trzy dni woda gazdowała niszczącą potęgą, niczem nie odparta, niczemu nie podległa.
Z Nędzowego Gronika w Kościeliskach, z wysokości nadwodnej patrzał na to Janosik i słuchał, pozberkując obuszkiem ciupagi po kamieniach przed domem.
Głód jął się szerzyć od północy Tatr polskich i przybierać rozmiary straszne, ciągnąc za sobą śmierć, co sie jaze potem zalewała od prace.
Janosik Nędza Litmanowski rozdawał, co miał. Dawał z gestem króla, wspaniale, chciał, aby wiedziano, że biorą i od kogo. Rzucał skarby z miną wielkiego pana, którego żadna klęska ziemska dosiąc nie może, który nie obawia się niczego i od niczego nie jest zależnym. Ale choć było tego mnogo, była to kropla w morzu nędzy i wyczerpało się wkońcu.
Wówczas Janosik począł myśleć. Począł myśleć więcej i głębiej nad tem, co mu jeszcze w zimie w głowie błyskać jęło.
I pewnego popołudnia poszedł ku izbom, gdzie mieszkały nieopodal jego domostwa siostry jego stryjeczne, Krystka i Jadwiga Nędzówne, z bratem młodszym Wojtkiem.
Zastał je w czarnej izbie na warsztacie przędące, a Wojtuś pod oknem kozikiem łyżnik strugał.
— Niech będzie pochwalony! Co ta u was słychać, dziewczęta? — zapytał Janosik.
— E, nic ta takiego, bracie. A tobie jak lepiej? — odpowiedziały dziewki.
— Bieda na ludzi przyszła — rzekł Janosik.
— Ej bieda, bracie, bieda — powtórzyła Krystka.
— O, bo bieda — dodała Jadwiga.
Westchnęły znowu obie.
— Dziewczęta — ozwał się po chwili Janosik. — Zaśpiewajcie o zbójnikowi, o Janosikowi.
— E, bracie, ani sie śpiewać niechce — rzekła Krystka.
— No to tylko cokolwiek, niegłośno.
Wojtuś podniósł oczy na Janosika. Słyszał on nieraz, bo to wszyscy gadali, że gdy Janosik, strycny brat, hetman zbójecki, chce myśleć, każe sobie o zbójnikowi, o Janosikowi jakimsi, tegoż imienia, co przed latami, kiedyś bywał, śpiewać, a gdy co namyśli, „ziem sie trzęsie“.
Zabrzmiała cicho pieśń, a Janosik oczy w sosrąb na powale wlepił i słuchał, a gdy prześpiewali koniec o szubienicy, gdy zbójnik mówi:
Kieby jo béł dawno wiedział,
ze jo budziem na niej wisiał,
dałbyk jo jom odmalować,
śrybłem, złotem wyobijać.
Ode spodu talarkami
a od wiérhu dukatami,
a na wiérhu złotu kawku,
gdzie połozem swoje hławku!...
Janosik wstał, końcem kierpca kota odsunął i rzekł:
— Bądźcie zdrowi wszyscy! Dobra noc.
— Dobra noc, bracie!
Janosik wyszedł przed dom stryków i szedł ku swoim izbom, a gdy był przy nich, włożył dwa palce w usta i gwizdnął.
Rozdarło się powietrze i psy tu i owdzie zaszczekały strwożone.
Niedługo z lasu, skąd dym snać nad chałupą widać było, wynurzył się wysoki chłop i zbliżać ku Nędzowemu domostwu począł.
Przyszedł potem drugi towarzysz Janosikowy i trzeci — Gadeja, Mateja i Mocarny Stopkowie, Janosikowi towarzisia zbójeccy. Stanęli w milczeniu, gotowi słuchać, co powie.
— Chłopcy — rzekł Janosik — ja wam już radził kiedyś, że pójdziemy na wojnę.
— No — odpowiedział Gadeja — radziłeś.
— Uważamy — powiedzieli drudzy.
— No. Straszne biedy na lud przyszły. Ludzie marli od biedy w zimie, potem powodzie, mrą zaś znowu w jesieni i tak już widzimy dalej będzie. Takie czasy nastać obiecują. Chłopcy idźcie pomiędzy ludzi: Kto chce ze mną na wojnę iść, po wszystkie dobro, na chleb, na mięso, na wino, na złoto: niech tu przyjdzie. Do trzech dni ludzie tu mają być. Na Nędzowym Groniku.
— I gdzie pójdziemy? — zapytał Mocarny.
— Na chleb, na mięso, na wino, na złoto.
— Do Polski?
— Na chleb, na wino, na mięso, na złoto — powtórzył Janosik.
I siadł przed izbami na ławie, nogi przed się wyciągnąwszy i palce w przypory u portek wsunąwszy.
Maciuś wrócił z chałupy ze skrzypcami i zaraz grać począł. Czasem mu Janosik nutę zcicha przygwizdnął. Czasem zcicha przyśpiewał:
Nie bój sie Janicku, nie bój sie tego nic,
Orawskiego Zamku, luptoskik siubienic!
Nie bój sie Janicku, nie bój sie nie zginies,
wyjńdzies do wirsycka, siekiéreckom zwinies!
Noc szła i gwiazdy w nów miesiąca zalśniły sklep ciemnych niebiosów. Lekki wiatr, który w nocy zwykle przychodzi, podmuchiwał od turni Czerwonych Wierchów.
Szli pełni ochoty, nadziei i wiary ku Janosikowi Nędzy Litmanowskiemu na Nędzów Gronik, Krzyś, Marduła i Gałajda, spotykając po drodze innych dążących tam uzbrojonych chłopów, a z nimi moc bab, które im towarzyszyły, „zbroje“ i pożywienie niosąc, gwarliwe i mowne na potęgę.
Zaszli ku Janosikowi wraz, tamże już sporo luda zastając.
Stał Janosik przed chałupą, do wojny już przybrany, od rynsztunku, blach, klamer błyszczący, a chłopi i baby, co go pierwszy raz widzieli, szeptali:
— Widzisz, taki je ten, hetman zbójecki, złotem malowany...
Koło Janosika zaś stał sztab: Mateja, Gadeja i Mocarny Stopkowie i Sablik stary z gęślami w rękawie, a nieopodal, tuż przy nich, ustawili się mały Krzyś ze skrzypcami pod pachą, wystrojony i uzbrojony, Marduła i potwornej wielkości, Gałajda, któremu najwyższe chłopy po ramiona były.
Dalej, przed drzwiami domostwa stanęli Janosikowi rodzice, ojciec i matka, starzy, poważni i dostojni, majątkiem i dobytkiem nad klęski i biedy wszystkim groźne wyżsi; Maciuś celadnicek i dwie siostry, stryjeczne Janosika, urodziwe Nędzówny, Jadwiga z Krystką Zubkosowe i brat ich Wojtuś.
Gdy się chłopi i baby grupowali, a gwar nie ustawał, nagle Janosik z za pasa dwóch pistoletów dobył, tęgo nabitych i w powietrze nad głowy huknął.
Uciszyło się, jakby makiem zasiał, on zaś na pniak skamieniały, na którym drwa rąbywano, wstąpił, i powiódłszy dookoła oczyma, ozwał się głosem szerokim:
— Ludzie!
Biedy wam dokuczają, złe was gnębi, czysto-pięknie wyginąć chcecie. Głód, mór, powodzie, nieurodzaj, wszelkie nieszczęścia was trapią, co sie widzi, iże się z was tylko strzępki ostaną.
Mnie ta nic. Samemu. Ojcowizna i macierzyzna moja nie takie czasy przetrzyma, a ja sam chociaż moje złoto i srebro hudobnym ludziom ozdał, kiedy będę chciał, to go jeszcze tyle przyniesiemy, co go ten oto wielki Gałajda, choć on konia na grzbiet bierze, nie udźwignie.
Od Żelaznych Bram na Dunaju, przez Żelazne Wrota i Kamienistą Przełęcz w Tatrach, my czterej tu z Gadeją, z Mateją i Mocarnym Wojtkiem dukaty przynosili i jak padnie, przyniesiemy. Ale na was, ludzie, bieda. Choć to i który wyskoczy za bucki, to tylko zbabrze. Wstydu narobi, zbójnikiem, jak się patrzy bądź kto nie będzie, tak jako i wrona orłem. Mnie samemu tego nie trza, ale sie mi was sytkich żal stało.
Dziadkowie nasi i pradziadkowie tam za Tatry pozierali. Bo tam chleb, zboze, wino, złoto i ciepło. Doliny do cudu, rzeki rybne, po górach zwierzyny nie tak, jak u nas, co się mało gdzie zając, albo sarna trafi, ba tylko wilk i ryś; ptaków moc, a u nas tylko orzeł straszny na niebie. A kiedy wiosna przyjdzie, to u nas dziwaśka drozd, a tam az drzewa śpiewają i z lasu ci się wyjść nie chce, ba ci tak jak złotemi niciami ptaszkowie śpiewający nogi plączą. Jest tam życie! Co wysiejesz, to ci zejdzie i ulewa ci tyle nie zgnoi, ani wiater nie weźmie. Tam radość! Słońce świeci i grzeje, wesoły świat. Smreki konarami obite do ziemi stoją, nie takie, jak u nas wiatrem osieczone; jabłka, gruszki, śliwy, wiśnie same na ziemie, od dojrzałości spadają. Świnie możesz chować, bo dębowych i bukowych żołędzi tyle godnie, co sie same przez lato po lesie wypasą, nie trza karmić. Krowy jedna jak trzy nasze, woły siwe okrutne, konie, jak srebro! Tam ziem! Dziadkowie i pradziadkowie nasi za Tatry pozierali, a babki i prababki nasze śpiewywały:
Janicku, Janicku, béłby s tobie zbójnik,
kiebyś se wyrubał do Luptowa hodnik!
Bo sie im w tej twardej naszej, zimnej, biednej, skalnej ziemi góralskiej, tamten bogaty świat śnił i nocami gwarzyli o nim, a biadali w lata głodów, moru, powodzi: e czemuż my też nie tam, za Tatrami, kiedy my pono przed wiekami na polską stronę przyśli? Tak se gwarzyli sami do siebie, abo pomiędzy sobą uradzali!
Tam ziemia bogata! Chłopi! W Luptów, na Uhry, za Tatry was powieść chcę, ja Janosik Nędza Litmanowski, hetman zbójecki, co po Uhrach zbójował, na ślachcie polskiej za chłopską krzywdę sie mścił i króla polskiego na jego gazdowstwo po szwedzkich trupach wywiódł! Idziecie ze mną?
Długa chwila milczenia zapanowała pośród obecnych, gdy nagle zachwycony Marduła i olśniony Krzyś na gardła razem zawiedli:
Janosik, Janosik, twoje biłe ruce
budom otwiérały kupieckie truchlice!
Kupieckie truchlice i kralewskie składy
budzies se otwiérał Janosicku młady!...
a po nich chłopi, baby, tysiące głów powtórzyło:
Kupieckie truchlice i kralewskie składy
budzies se otwiérał Janosicku młady!...
Las zahuczał i góry zahuczały. Chwycił Sablik gęśle z rękawa guni, Krzyś skrzypce z pod pazuchy, toż Maciuś celadnicek Janosikowy po skrzypce na wyzkę, nad izby skoczył. A że ten i ów chłop fujarę, gęsiołki, kobzę, piszczałkę na wojnę z domu zabrał, żeby mu drogami iść było weselej, zabrzmiał las od muzyki i zabrzmiały góry lesiste w Polanach.
Lecz Janosik jeszcze mówić chciał i z dwóch drugich pistoletów, bo ich miał cztery za pasem, wystrzelił.
Ucichło, on zaś powiódł dookoła po ludziach oczyma i ozwał się głosem szerokim:
— Chcecie iść, to was powiodę! Panów luptowskich, grafów i baronów, na gałęziach powiesimy, zamki rozbijemy, hajduków pańskich i biskupich, żołnierzy i żupanów madziarskich pobijemy, wojaków rozbroimy! Ja sam z towarzyszami, z tymi tu trzema: Gadeją, Mateją i Mocarnym Wojtkiem, za regiment wojska obstoję!
— Idziemy — ryknęli chłopi.
Naówczas gęśle, skrzypce, fujary, kobzy, piszczałki zabrzmiały, aż się niebo wzdrygło.
Janosik ojca i matkę w ręce zmarszczone pocałować przystąpił, a oni go w lico pocałowali, objęli go za szyję siostry stryjeczne Krystka i Jadwiga Zubkosowe, celadnicek Maciuś w rękaw go od koszuli pobośkał i Janosik na czoło wyszedłszy, strzałem z rusznicy dał znak gotowości.
W Kościeliską Dolinę Janosik ruszył i chłopów prowadził, a baby z nimi ogromną hałaśliwą bandą ku odprowadzeniu postępowały.
Było po południu, dzień mglisty i wilgotny. W las wstąpili olbrzymi, co zaraz nad Nędzowym Gronikiem się zaczynał. Przez Kamienistą Przełęcz popod Bystrą Janosik chłopów przewieść chciał, poddowództwo między trzech swoich towarzyszy, Sobka Topora, dwóch Nowobilskich z Białki i dwóch sołtysów od Nowego Targu rozdzieliwszy.
W noce bez spania on sobie Liptów dla polskich górali zdobyć umyślił. Niejedną noc na tem bezsennie strawił i niejeden raz sobie o Janosikowi o zbójnikowi śpiewać kazał, aż mu plan w głowie śmiałej dojrzał. Ziemi na Liptowi i południowym Spiżu i dalej w gemerskim, trenczyńskim komitacie i ku Koszycom było dość — mieli się gdzie podziać i słowaccy i polscy górale, a Słowacy za wolność z pod straszliwego ucisku madziarskich panów z otwartemi rękami pobratymców z za Tatr powitają.
W niespane noce śnił Janosik rzeczy wielkie i cudowne. Śnił krainę szczęścia, sytości powszechnej i dostatku, a by ludzie nie rdzewieli i duch w nich nie upadał, śnił wyprawy dalsze już nie za Tatry, ale za Nitrę, za Niźnie Tatry, za Fatrę, Matrę, Hegyalję, na Morawy, na Śląsk, do Austrji, na równie węgierskie pod Komarno i Budę. Śnił się i marzył Janosik hetmanem chłopskim jeszcze nie takim, jako teraz... I śniła mu się wdzięczność ludzka, miłość, sława, hyr po świecie...
W wąwóz Kościeliski wkroczono i bramę nad Dunajcem minięto. Na polanie, gdzie chłopi miętusiańcy siano kosowali, rozkazał Janosik babom odstąpić i do domów powrócić. Z płaczem, ale i radością, że zdobyć bogaty kraj idą, kobiety chłopów żegnały i gromadą zawodząc do domów poszły. Wysoko brzmiało po lesie: Janosik, Janosik, twoje biłe ruce...
Drogą żelazną, górniczą, pomiędzy olbrzymi stary las kroczył pochód ku źródłu w dwie strony płynącemu, ku wodzie tajemniczo z pod skały wytryskającej, pod straszny ów zapadły w turnie żleb, kędy woda w ulewy męty przelewała przez głazy, gdzie smoki, strachy i dziwotwory mieszkały i gdzie nikt bez zgrozy i niepokoju nie wstąpił na ślizgie kamienie popod wilgotne prostopadłe ściany wapienne.
— Tam — mówił Sablik — Mnich mieszka. Kiedy powódź ma być, wychodzi z kagańcem w ręce, tam on dziewczęta porywa, pasterki, abo te co na jagody idą. Tam zginęła Salka Pakuscarzowa z Miętustwa, Kasia od Komperdy z Czarnego Dunajca. I dziwożony tam siadają i smoki okrutne, poczwary straszne, z trzema głowami, jedna barania, druga wilcza, a trzecia człowiecza, albo sowy. Ciało ma wilcze z rybiemi skrzelami. Z jam wyzierają, a kogo chycą, to ich. Ani sie niedźwiedź nie wybroni. Był śmiały polować Marduła. Byka kiedy za jeden róg dopadł, to na ziem ich prasnął. Na niedźwiedzie hadzał z procą, a kiedy ubił, to sam na plecach do wsi przyniósł. Bywają niedźwiedzie, co i do dziewieńciu centnarów ważą. Haj!
Razu jednego stracił się mu niedźwiedź, co przed nim uciekał. Przez przełęczkę z Hohołowskiej Doliny. Ale jemu ta niedźwiedź pilno nie uciókł. Noc była ciemna. Marduła był chłop śmiały, ale nie mógł za nim iść po ciemku. Złożył watrę na płasience na kraju i siadł. Co się działo, to niewypowiedziane rzeczy. Całą noc barany beczały, wilki wyły, sowy hukały, a i głosy ludzkie słychać było. Coś w żlebie cud robiło! Marduła nietylko nie usnął, ale ani nie legł, ba siedział tylko i ciupagę w garści trzymał. Widziała sie mu ta noc za pięć nocy. Ledwie zaczęło świtać, Marduła wstał, ciupagę przy sobie i procę tylko miał nagotowioną i idzie. Nalazł kości z niedźwiedzia. Ja tak uwazujem, ze go hań nie miały zjeść wilki, ani liszki ogryźć. I on ta też tego nie radził potem do ludzi, że Marduła. Powiadał, że tam nawet mało znać było, coby sie niedźwiedź bronił komu, abo czemu. Taki potwór z trzema głowami musiał go wej przysiednonć, tożto prędko nieżywy był. Ono jyno potem sie ich musiało więcej zlecieć i o mięso się wadziły, abo może i biły między sobą. Temu tylo hałasu było. Ale po nich śladu niemasz, bo to duchy. Do samej śmierci to Marduła opowiadał. Haj.
— Słyszeliście? — wyrwał się z szydercza któryś dowcipniś z dalszych wsi, z nizin, gdzie im te rzeczy obce były.
— Słyszałem, prosię kwiczące — odpowiedział Sablik mgliste, sępie, stalowe oczy zwracając na śmiałka.
— Dostałeś, siedź cicho! — ozwały się głosy i dało się słyszeć kilka klapnięć po kapeluszu. Mędrsi chłopi wiedzieli: kto Sablik.
Patrzał wgórę Janosik ległszy przy watrze i zwolna szerokim głosem zaśpiewał pieśń starą, którą rad w górach wysokich śpiewywał.
Zachodziła powoli noc. Niebo ciemniało, z niebiesko-szafirowego stawało się ciemno-granatowe, prawie czarne. Wiatr rozdął mgły i napośród nieba zawisł w bezdni szczytom i mgłom niedosięgły miesięczny sierp, biało-srebrny, lśniąco błyszczący, z różową osmużką, ostrym brzegiem na niebie wycięty. Orły i jastrzębie ogniskami pobudzone odzywały się pociągłym piskiem z turni, a zwolna las napełnił się rykiem, bekiem i jakoby fujar olbrzymich przeraźliwym głosem: to jelenie odprawowały po polankach leśnych rykowisko.
Po kosodrzewinie, poniżej po lesie i dookoła po upłazach szumiał wiatr. I jakby jedną myślą z tysiąca piersi dobyty, zagrzmiał w pustynie skalne krótki śpiew, westchnienie zbójeckie:
Świéć miesiącku świéć mi wysoko, nie nizko,
bo ja ide na zbój daleko, nie blizko!...
Ej na tej polskiej stronie, ej daj nam Boze zdrowie,
na węgierskiej ceście daj nam Boze scęście!...
Powoli cichła gwara ludzka. Jednych począł morzyć sen, a drudzy myśleli o tem, dokąd idą, poco i czy wrócą jeszcze? Niedola ich na wojnę gnała, na zdobycie ziemi...
Koło Janosika towarzysze już spali, nawet Sablik mamrotał przez sen, choć on nieraz noc całą przeszeptał sam do siebie, we watrę szyszki i gałązki rzucając.
Zasnął i on, jeden tylko jeszcze Krzyś jedno oko miał otwarte i nucił coś pod nosem.
Ale Janosik nie spał.
Waligóra z Wyrwidębem, Pętorzek z Wódpuscem, Łamiskała z Walilasem wielcy Toporowie, co Hrube wykarczowali, i potężny przodek Janosika, Jano z Gronia, który sam jeden halę Miętusianów napadał, bacę i juhasów pobił i siedm sto dojek uwiódł, miętuskich gazdów zniszczywszy, że potem wołali: nędza! nędza! — a stąd mu nazwisko Nędzy nadano — przyszli mu na pamięć.
Ogromny wiekuisty pyszniański las szumiał i kołysał mu ich wielkie nieśmiertelnej chwały postacie, kołysał szumem o sławie przodków.
Lecz większą on sławę posiąść mógł lud cały z biedy, nędzy, ubóstwa, w krainę dostatku prowadząc. On jakoby królem nad narodem mógł stanąć, świat mu na nowo stwarzając. Odmienne życie, życie szczęścia chciał Janosik góralom swoim stworzyć. A wówczas w dalekie wieki szumieć będą wsze lasy tatrzańskie jego imię: zbójnika nad zbójniki, mężnego nad mężne, hetmana nad hetmany. Błogosławieństwo polskie i groza węgierska imię jego wieńczyć będą, jako świerki zielone wieńczą strzelistą turnię w Białem pod Giewontem.
I zdjął Janosika sen.
A gdy się ocknął i spojrzał na siebie, już na bielejącem niebie gdzie niegdzie tylko migotały gwiazdy. Nadchodził świt.
Wówczas powstał on i gwizdnął.
Świst ten, jak tysiące strzał, roztrysnął się dokoła i las sobą napełnił.
Porwali się na znak hetmański Mateja, Gadeja, Mocarny Stopkowie, siadł na trawie stary Sablik i dłońmi po wilgotnej trawie pociągnąwszy, twarz sobie i oczy rosą przetarł; pobudzili się chłopi. Marduła trzykrotnie wgórę wysoko na ochotę podskoczył i palcami obu rąk mocno się trzykrotnie po skórzanych piętach od kierpców trzasnął.
I zaraz cokolwiek, co jeszcze kto miał, zjadłszy, w pochód dalszy, na Kamienistą Przełęcz ruszono. Bielał świt, gdy po czerwonawych piargach i zżółkłej jesiennej trawie, zimnym szronem pokrytej, w chłód po uboczy wspinali się chłopi, a gdy ostatni wyspinał się na siodło i przepad stromy, świecił się w zorzy porannej świat.
Jasno-różowo błyszczało niebo z poza Krywania i blask złocisty padał na ciemno-zielone Niźnie Tatry Liptowskie, a dolina u stóp jeszcze leżała w mroku. A gdy powoli światło stopiło mrok, ukazały się mgławice szare nad ziemią, nieruchome.
Ale zwolna poczęły rzednąć i przedzierać się mgły, ukazały się białe dziedziny, wsie i miasta i zasrebrzył się bystro-prądy Wag.
Prybilina, Królewska Lehota, Poręba, Hradek, Mikułasz — liptowskie wsie i miasta, gdzie bogate sklepy i dwory, gdzie się pszenica rodzi i wino, gdzie pod chleb siwemi wołmi orają...
Gadeja, Mateja i Mocarny Stopkowie, towarzysze Janosikowi, zawiedli na ten widok chórem co zawsze, gdy Tatry z hetmanem przestąpili, śpiewali:
Na dole, na dole, siubienicek troje —
wybiéraj se śuhaj wtore bedom twoje?...
Janosik patrzył na dolinę przed sobą i mężne, bohaterskie serce wzbierało mu w piersiach. Czuł się jako orzeł nad światem. Ziemia leżała nisko, drzemiąc jeszcze o poranku, on zaś jako wiatr halny kłębił się w górach, wewnątrz Tatr, jako tuman chmur z za skał i wierchów się dobywał, by runąć na nią i zagarnąć w panowanie.
— Hej haaa! — zahuczał nad ziemią, podobnie jak się wiater halny głosi hukiem w turniach, nim spadnie na nizinę.
Na tej przełęczy kamiennej ważyły się losy tysięcy i jego. Stał na granicy, prawą nogą przy ciupadze na polskiej, lewą po węgierskiej stronie.
— Hej haaa! — powtórzył, a echo poleciało skałami.
I ruszył naprzód.
A za nim ruszyli chłopi.
Podalej zaś coraz spokojniej, coraz jaśniej rozwierała się liptowska rówień. Jakoby sen na niej leżał różany i złocony. Spokojnie oddychała piersią.
Wtem Janosik Nędza Litmanowski gwizdnął przeraźliwie i zazberczał ponad nią zdobioną w mosiężne obrączki wzniesioną nad orle pióro na głowie stalową ciupagą.
Janosik chłopów w lasy popod Krzywaniem zwiódł i wgórę ku Krzywaniowi patrzał.
Krzywań zgóry na Liptów spozierał.
Wysoko w słońcu świecił jego łeb skalny, jak złoty.
On, jako sęp z rozszerzonemi skrzydłami ku Polsce się obrócił, grożąc jej krzywym dzióbem, jakoby zakroczył sobą Liptów i Orawę od Polski.
Piersią skalną spadł prostopadle ku dolinie Niefcyrke, Hruby Wierch go zastawił, jak mur.
Groźno, straszno jego łeb złoty, nad lasy widny, słońcem uwieńczony, ku Janosikowi pozierał.
Tak się Janosikowi Nędzy Litmanowskiemu z Nędzowego Gronika w Kościeliskach wydało, jakoby moc liptowskiego ojca Krywania wyzywał.
Dał Janosik odpoczynek chłopom przed wyprawą w lasach pod Krzywaniem. Do wieczora mieli wypoczywać. Z łuków zwierzyny nastrzelano i było co jeść, ale surowe mięso ze solą chłopi musieli pożywać, bo Janosik ognia kłaść bronił, aby dymy nie zdradziły, choć lasy były nieprzejrzane naokół.
Wiadomo, że djabeł nigdy nie śpi, a jak nie ma co robić, to pazury o kopyta brusi.
Poszli sobie Marduła, Gałajda i Krzyś do lasu.
Szli dalej, nagle zatrzymał ich dojmujący widok. Na perci leśnej nad kotlinką młody niedźwiadek, piastun, ale już spory i tęgi, wyszczerzył na nich zęby i usiłował podnieść się na zadnie nogi z groźnem gwałtownem mruczeniem; za lewą tylną nogę był on chwycony w żelazną paść, w oklepiec.
— Jezus Maryja! — krzyknął przerażony Krzyś i wtył się cofnął. Marduła w jednej chwili wzniósł ciupagę do góry, ale Bartek Gałajda przytrzymał go za rękę, mówiąc spokojnie:
— Dajcie pokój, to młode i w oklepcu.
Żelazna paść zastawiona była na ścieżce, którędy woły na halę pędzono, a nad nią, jakie jest prawo myśliwskie, wbita była żerdka z deseczką poprzeczną w krzyż u górnego końca dla ostrzeżenia przechodniów.
Dwie półobręcze z długiemi i wielkiemi śpiczastemi zębami, rozłożone szeroko w mchu, zwarły się, gdy niedźwiadek nastąpił na sprężynę, przyczepiony zaś na grubym łańcuchu ciężki kłat drzewa nie pozwolił mu uciekać z miejsca.
Niedźwiadek był wściekły i w śmiertelnym zarazem strachu; raz wyszczerzał ku góralom kielce i usiłował grozić im przedniemi łapami, to znowu próbował cofać się i umknąć, ale żelazne obręcze i kłat na łańcuchu hamowały go w miejscu.
Szarpał się i jęczał z bólu.
— Zastrzel go! — rzekł Krzyś do Marduły.
— Dobrze! — odpowiedział Marduła i strzelbę zdjął z ramienia.
Ale Gałajda się ozwał:
— Dajcie mu pokój! To młode. Co wam złego zrobiło?
— Niedźwiedź — rzekł Krzyś.
— No to cóż? I on chce żyć — odparł Gałajda.
— Bartek, aleś głupi — ozwał się Marduła. — Zabić go nie chcesz dać, a ostawisz go w oklepcu, coby się męczył, z głodu zdechł, albo coby go wilki zjadły?
— Ja go w oklepcu ostawić nie chcę — rzekł Gałajda.
— No to mu go zdejm — rozśmiał się Marduła.
Gałajda mówił jakby do siebie.
— Niewola straszna rzecz... A i ból straszna rzecz...
— Cóż to robisz? — zapytał zdziwiony Krzyś.
Albowiem Gałajda począł zdejmować swój ogromny serdak barani. Gałajda nie odpowiedział, tylko z szeroko rozpostartym serdakiem, odrzuciwszy ciupagę, postąpił ku niedźwiadkowi, który podskoczył ku niemu z rozwartą paszczą.
— Bartek!? — wrzasnął Marduła.
Ale Gałajda zarzucił swój serdak na łeb niedźwiedzia, zawinął go, pochylił się i objął ramionami niedźwiedzie łapy i w jednem mgnieniu oka on, niedźwiedź, żelazny oklepiec, kłat z łańcuchem, stoczyli się na dół z brzękiem i łoskotem w kotlinkę.
— Ohop! — krzyknął Krzyś z rozpaczną rezygnacją.
Marduła wyrwał nóż z za pasa i ścisnął ciupagę, gdy nim zbiegł na dół, ozwał się przerywany głos Gałajdy:
— Franek — — zleź — — rozewres — — żelaza — — toporzyskiem...
Marduła zdumiał się i skoczył przed siebie.
Tam Gałajda w potwornych swoich ramionach trzymał zawiniętego łbem i przedniemi łapami w kożuch niedźwiadka, który się szarpał jak wściekły.
— Pilno — mówił — bo wereda — — mocna — — jak koń...
Marduła wbił toporzysko od ciupagi między zęby oklepca poza łapą niedźwiedzia, rozważył żelazo i wtył odskoczył. W ten sposób uwolnili niedźwiadka.
— Ej, Bartek, aleś tys chłopski chłop! — rzekł Krzyś.
— Ani ci nie podziękował! — zaśmiał się Marduła.
— On mi podziękował, po swojemu — odpowiedział Gałajda.
— A gdyby cię był skaleczył? — rzekł Krzyś.
— No to, jako chciało. Dy on nie wiedział, po co ku niemu idę.
— Ja już myślał, Bartek, żeś ty rozum stracił.
— E, on ta i stracił. Jeszcze się to nie wydarzyło, coby kto niedźwiedzia z oklepca ratował — rzekł Marduła.
— Żal mi się go stało, tak jako i Kretowi tego dziewczęcia, u Toporów u Jasiców — powiedział wolno Gałajda.
— A siłę miał? — zapytał Krzyś.
— Malućko, a jaby go był nie dotrzymał — odparł Gałajda. — Krowę by ten już zabił, jeśliby na upartego szło!
— No, wiesz! Toby i ciebie mógł był zabić!
— Może — odrzekł Gałajda.
Krzyś rozdziawił na niego oczy i poszli dalej.
Było już słońce wysoko na niebie, gdy się z lasu wysunęli.
Szli prosto ku Prybilinie nad rzeką Belą.
Spostrzegli za małym przylaskiem karczmę, do której wstąpili i tak się tam „wesoło“ zabawili..., że ich aresztowano i w więzieniu osadzono.
Oprzytomniawszy nazajutrz, popadli w taką rozpacz, że postanowili za wszelką cenę wydostać się z tego więzienia. A że Gałajda chłop był najsilniejszy, wziął się on do wyłamania okna zakratowanego. Podczas tej roboty tak mocno głową się o kraty żelazne uderzył, że upadł, zemdlał i skonał na miejscu. Towarzysze zaś jego Krzyś i Marduła przez wyłamane okno uciekli, zamierzając wrócić do Janosika.
Trzy tygodnie minęło, gdy Marduła i Krzyś powrócili na Olczę. Zabłądzili uciekłszy z Hradku, po lasach się błąkali, głodni i spragnieni.
Janosik tymczasem dowiedział się o tem całem zajściu i o śmierci Gałajdy od kogo innego.
Siadł Janosik Nędza Litmanowski, ręce za przypory od portek założywszy i nogi przed się wyciągnąwszy w zamku hradczańskim w wyzłoconej kasztelańskiej sali na szkarłatem obitym fotelu, a za nim stanęli jego towarzysze: Mateja, Gadeja i Wojtek Mocarnego Stopkowie i siwy stary Sablik ze sępiemi oczyma, pospierani na ciupagach. Przed nim zaś stał blady wylękły kasztelan, Iwo Szalany baron, z rękami w bezwładnym przestrachu opuszczonemi po żupanie.
— Proszę ich miłości wielmożnego pana hrabiego, klucze od kasy — rzekł Janosik grzecznie do kasztelana.
— Kasa cesarska.
— Ja tu teraz pan! Piszcie do cesarza: Janosik Nędza Litmanowski z Polski, z Nędzowego Gronika w Polanach, był i kasę wziął.
— Tomek! — zwrócił się do Gadei. — Bierz chłopów i idźcie za panem hrabią, kasę cesarską wybrać.
I wyciągnąwszy przed się rękę, palcem wskazał posłuszeństwo baronowi.
Zkolei zwrócił się do siedzącego pod ścianą ponsowego z gniewu kanonika, zamkowego proboszcza.
— Proszę ich miłość duchowną, Gałajdzie temu, coście go we więzieniu zanim ja tu z chłopami przyszedł i Hradek zajął, nieżywego znaleźli, cobyście mu taki pogrzeb sprawili, jak gdyby jenerał cesarski umarł.
Żachnął się zuchwały ksiądz nie posiadając z oburzenia.
— Szalejesz, chamie!?
Ale Janosik ze szkarłatem obitego fotela wstał, ku księdzu postąpił, pistolet z za pasa dobył i pod nos go kanonikowi podsuwając, pocałował go w rękaw i rzekł spokojnie:
— Tedy, jako chcecie, jegomość. Ja was przemocą namawiał nie będę. Ale będzie?
I przybliżył lufę pistoletu pod nos księdzu.
— No jakoż? — pytał Janosik.
Ksiądz zaklął po madziarsku, porwał się z miejsca i wrzasnął:
— Zbóju!
— E ta o to nic — odpowiedział Janosik spokojnie i stalą lufy końca nosa księżego dotknął.
— Będzie?
— Będzie! — ryknął trzęsąc się z furji ksiądz.
Janosik ujął go powtórnie za rękaw, pocałował i rzekł:
— I coby prędko było, jegomość, duchem, bo też czasu nie mamy tu siedzieć. A co my się trochę teraz pokłócili, to nic. Gniewu o to między nami nie będzie.
Bierz chłopów, Mateja, i idź z jegomością pogrzeb Gałajdzie jeneralski sprawić. Ja tam przyjdę.
A setnicy i dziesiętnicy niech pilnują; kupców, żydów, panów rabować wolno, siedlakom, chłopom, a biedakom, szewcom, krawcom, rzemieślnikom nie brać nic, ba jeszcze, jak bieda nań, to mu rzucić. Zbójnik świat równa.
— No wiecie, ojcze chrzestny — zwrócił się do Sablika — z Gałajdy, z tylego chłopa trup!
— No!
— Szkoda chłopa. Chciałem go cesarzowi, gdy się będę z nim w Peszcie ziemiami dzielił, pokazać. Chciałem się nim pochwalić — jakie to w Polsce chłopy bywają...
Tak nagle, tak niespodziewanie Janosik z tysiącem chłopów Hradek podszedł, że go wziął. Zajął Hradek i myślał co dalej uczynić.
Potem siadł Janosik na stolicy na środku rynku na znak władzy swej odprawować sądy. Po mieście i poza miasto wołać kazał, że kto ma jaką skargę, niech przyjdzie, a sprawiedliwość znajdzie.
Szli więc chłopi słowaccy z narzekaniem na madziarskich panów, a Janosik słuchał i w pamięci karbował karby, kto się zaś na nędzę żalił, sypać mu pieniądze zrabowane kazał.
A gdy się chłopi zgromadzili, zwycięstwem upojeni i od walki gorący, rozkazał Janosik, siedząc na głazie, jodłę ściąć i ogromne ognisko na małej polance leśnej zapalić. Buchnął ogień i wzniósł się dym ze smolnych gałęzi. Poczęto jeść i pić, szumieć i huczeć. Dziko się stało niewypowiedzianie.
A zaś Janosika ciągnęła myśl, gdzie niegdyś przed laty, młodym chłopcem będąc, ze strykiem Wawrzkiem Nędzą (któremu nos złamał niedźwiedź) i z Jaśkiem Jarząbkiem, jego przyjacielem, (któremu nos złamała Kunda Harendzka trąciwszy go weń ramieniem przy zwyrcie w tańcu, iż tak mówili obaj, że nikt ich nie rozumiał, a oni się wzajem rozumieli) wielkimi myśliwymi był chodził. Żyje li leśniczanka Weronka, po której mu tylko pozostała pieśń marzeń i natchnień wojennych.
Żyje li jeszcze w leśniczówce pod Batyżowiecką Doliną, ona i jej siostry Irma i Juczi, i jej brat Andrysz kulawy, co na harmonji grał?
A że chłopi byli zmęczeni, dał im Janosik w Hradku spoczynek, sam zaś z towarzyszami Gadeją, Mateją, Mocarnego Wojtkiem lasami popod Tatry, do leśniczówki pod Batyżowiecką Doliną ruszył.
Nad wieczorem było i już gwiazdy pierwsze wschodziły, gdy pod polanką w lesie, na której pobudowaną była leśniczówka, stanął. Potok szumiał, a ten szum poznał Janosik — wstrzymał krok, przymknął oczy i posłuchał chwilę. Tak jakby od tego szumu do szumu całe długie lata nie ubiegły...
— Ostańcie tu — rzekł do towarzyszy — bo by myśleli, że ich zazbójować idziemy i przelękli by się. I zbroje wam oddam, tylko ciupagę od psów wezmę.
Więc legli trzej towarzysze w gęstwinie, a Janosik szedł ku leśniczówce. Stanął u płotu przy furcie, gdy wysoka smukła kobieta właśnie psy podwórzowe z łańcucha spuszczać miała.
— Hej! — zawołał Janosik od furty.
— Kto? — zapytała.
— Swój!
— Kto?
— Z Polski. Ja tu na polowaniu był, będzie dziesięć lat temu.
Smukła kobieta się zastanowiła i odjęła rękę od łańcucha. Zadrżał jej głos, gdy pytała:
— Kto taki?
Poznał Janosik i szepnął głośno:
— Janosik.
Smukła kobieta postąpiła szybko ku furcie.
— Wyście to, Janosik? Z Polski?
— Ja — — Weronko — — —
Poznał zaraz Janosik, że jeszcze przez lasy wieść o napadzie na Hradek nie doszła, ni też że Weronka nie wie, iż ów straszny Janosik Nędza Litmanowski, hetman zbójecki, to on sam.
— Gdzie idziecie?
— Na robotę. Do Pesztu. Do hut żelaznych.
Otwarła Weronka furtę.
— Wejdźcie — rzekła. — Głodniście?
— Nie. Tylko bym rad pogwarzyć z wami.
— Potoście przyszli?
— Poto.
Weronka zatrzymała się.
— Janosik — rzekła — dziesięć lat — —
— Samo tak pachnie ten las i potok szumi — odpowiedział. — Ja kiedym nad nim stanął, to się mi widziało, żem od niego nie odchodził nigdy.
— A nie słyszeliście go dziesięć lat — —
Usiedli pod izbą na ławie, w pomroce.
— Weronka — zaczął Janosik — ja sobie waszą pieśń śpiewać kazałem. Pamiętacie ją?
I zagwizdał zcicha nutę swych natchnień wojennych.
— Pamiętam — odpowiedziała Weronka.
Taka była noc, kiedy poślubiliśmy sobie nawzajem serca nasze.
I szła cicha noc, a oni siedzieli na ławie pod izbą, w śródlesiu bezgranicznem, tajemnem, wysoko nad światem, dalecy życiu. I mówili.
Oparła mu Weronka na ramię lico, szepcąc tak cicho, jak gdyby ćma przefrunęła.
— A ty chcesz iść?
— Gdzie?
— Na grób?
— Jaki grób?
— O Janosik! W dolinę, wysoko, w Dolinę Batyżowiecką...
— A któż tam leży?
— Kto?
Podniosła go ręką i powstali i przeszli ku bocznej bramce za domem, wprost w las, skąd się leśna perć rozpoczynała.
Weronka szła naprzód.
Wolno szli w oćmie nocnej, pod górę, bystro, a gdy minęli smrekowy ślepy las, i w kosodrzewinę wstąpili, gwiazdy stały nad ich głowami. Gdzie niegdzie stała samotna wyniosła limba, jak cień.
Przebyli kosodrzewiny ogromne, gałązkami perć grodzące, świtać już miało, gdy w progi głazów wstąpili.
— Batyżowiecka dolina — rzekła Weronka.
— Spady — odpowiedział Janosik.
Z głazu na głaz, progami się posuwali w górę, a skały nad nimi stały zaćmione, ciemne, gwiazdami tu i owdzie podziergane u szczytów i grani i wiatr chłodny szumiał, poranny.
— Jam cię tu choć raz chciała przywieść — szepnęła Weronka.
— W tę dolinę?
— Tu — rzekła Weronka.
Ujrzał Janosik kopczyk mały, z kamieni usypany.
— Cóż to? — zapytał.
Weronka uklękła bez słowa z rękami opuszczonemi.
Patrzał Janosik na szary kopczyk kamienny, nad którym skały mgliły się w mroku i brzasku, jakby ruchome, a nieruchome wieczyście.
Weronka przeżegnała mogiłkę i wstała, mówiąc:
— Janosik, tu twój syn.
Janosik drgnął.
— Tum go pochowała. Żył tylko dzień. Nie dałam go ludziom, ani robakom ziemnym. Tu w trumience drzewianej, limbowej, gdzie nic do niego nie przyjdzie, leży w głazach i pod głazami, a za matkę mu wiatr...
— Ja nie wiedziałem — ozwał się Janosik.
— Wyniosłam go tu sama. Tu leży nasz syn... Aniś go nie widział nigdy.
— Ulżyło się sercu memu, gdym ci go pokazała. I on ojca poznał. W nocy się mi pytać chodził: jaki mój ojciec? skąd? On z Polski — —
Janosik przystanął dumnie na głazie, wzniósł głowę i rzekł:
— Janosik Nędza Litmanowski, hetman zbójecki.
— Jezus Maryja! — krzyknęła przeraźliwie Weronka, cofając się z przestrachem.
Ale Janosik ujął ją za rękę i powiedział:
— Nie bój się. Moją będziesz i nad Luptowem panią. W zamku siedzieć będziemy, a tu stanie złoty krzyż.
— Tyś po Luptowie zbójował!? Na ciebie płakano i przeklinano cię!? Na twoją głowę pieniądze naznaczono!? — wołała Weronka.
— Ale ja nigdy biednemu nie wziął, lecz tam, gdzie była kupa. Ja świat równał. Bo mnie samemu nie trza było. A i wesoły byłem! I śmiały! Dziad zbójnikiem nie będzie, tylko chłop! Ja się rad był światem ucieszyć i ze światem spróbować: Kto lepszy? Ja się tą ciupagą od Dunajca po Dunaj przerąbał! Haj!
I wzniósł ciupagę do góry.
— Strasznyś! — rzekła Weronka.
— Ale sławny, władny i bogaty!
— Jak król — rzekła z pomimowolną pokorą.
— Jako król!
Wybielała spiska rówień na dole, słońce strzeliło za Tatrami, a na czarne szczyty i granie Gerlachowskiej Wysokiej wybiegło różowo złociste światło i zapłonęło na nich, na zrębach i w załomach błękitnych, jak wstęga kwiatów.
— Dziecko niech śpi — rzekł Janosik, odwracając poza się głowę ku jezioru. — Jemu tu dobrze. Tu spokój. Nie przyjdzie ku niemu nikt, nie mąci koło niego. Tu cicho. Turnie go ogrodziły, jak mury. Tak se leży, jako na zamku królewski syn. Bądź zdrowa, Weronko. Ja tu prosto dołu zlecę, za wolem i perciami i przez las.
— Dokądże idziesz?
— Mnie czeka wojna.
— Z kim?
— Z panami...
— Janosik! Zginiesz!
— Albo ja, albo oni. Ktoś zginąć musi. Jakby się nieprzyjaciele bali, toby wojen nie było. Bądź zdrowa! I wyzieraj mnie!
Objął Weronkę w szerokie ramiona, przygarnął ku sobie, ucałował w lico i oddalać się począł.
Gdy znikł wśród złomów, zbercząc ciupagą, rozpaczliwie krzyknęła Weronka:
— Janosik!
Biegł Janosik wdół samotny w pustce. Zbiegł, jak strumień wezbrany, do swych towarzyszy i ździwił się, albowiem zdala ujrzał nie trzech chłopów, ale czterech, pod drzewami leżących przy obozowisku.
— Któż tam? — zawołał zdaleka.
— Bafija — odpowiedzieli. Głos ich brzmiał, że Janosika niepokój przeniknął; w kilku susach ogromnych zgóry na dół był przy nich.
— Co chce?
— Już wszystkiemu koniec — rzekł Bafija.
— Jakto!? — krzyknął Janosik.
— Wszystkiemu koniec. W nocy wojacy cesarscy skądsi przyszli, Hradek wzięli.
— A chłopi?
— Kto nie zginął, to uciekł.
Janosik zatoczył się i oparł o drzewo.
— Wszyscy uciekli!?
— Wszyscy, tylko ci nie, co ich zabili, lub pochwytali w niewolę. Za pośrednie ziebro wisieć będą. A wyście gdzie byli, hetmanie zbójecki!?
Śmignął Janosik obuch toporka w górę, ale go zatrzymał nad sobą — tylko straszne oczy padły w twarz Bafiji, tak, że ten zbielał i z ust Janosika grzmotnęło jedno słowo:
— Idź!...
Bafija się zwrócił i odchodzić począł, niknąc.
— Co gadał? — zapytał.
— To co i tobie — odparł Gadeja. — Przyszło w nocy wojsko, obstąpiło zamek, chłopi się bronili, bo ich znienacka nie zaszli, Sablik strzegł i warty poustawiał, ale mieli armaty, moc ich była, chłopi wzięli uciekać. A Bafija uciekał i tu zaleciał.
— Sablik zginął?
— Nie. Wywiódł chłopów.
— Moc zginęło?
Gadeja nic nie odpowiedział.
— Sablik się oprzytomnił wnet — rzekł Mateja. — Uciekł i któryś za nim.
— Może połowa — rzekł Gadeja.
— Żebyś ty tam był... — rzekł Mocarny.
— Chwała Bogu, co go nie było! — odparł Gadeja. — Boby był zginął i ani komu uciec nie dał.
— Nie byłbyś poradził nic — powiedział Mateja.
— Żołnierzy było ze dwa tysiące i armaty mieli.
— Tak i Bafija gadał — rzekł Gadeja — chwała Bogu, co Janosika nie było! Boby był ludzi do ostatniego wytracił! Tam sie nie było co bić, tylko uciekać. Jeszcze niektórzy chłopi z pieniędzmi śmigli. Niejedna baba za swoim chłopem zapłacze. Jedni mieli czas, drudzy nie. Bafija nam tu wszystko opowiedział. Nie było cię długo.
— Prosto powiedzieć: nie mają ludzie na ciebie kląć — rzekł Gadeja. — Każdy wie, coś dobrze ludziom zrobić chciał. A nie dało się, no toś ty nie Pan Bóg. Nie wróci się ich moc, prawda. No to zaraz wiedzieli, że nie na wesele idą. Nie prosił ich ta za Tatry w Luptów nikt pod bukietami, ba pod zbroją bić się.
— Musiało być tak, abo tak — rzekł Mocarny.
— Bóg strzegł, coś sie tam w tej leśniarce zabawił — rzekł Mateja — bo sam wiesz, jakiś jest. Z tobą niema żartów, zanadtoś śmiały. I tybyś był zginął i my trzej by my byli zginęli wszyscy do nogi. Aniby świadka nie zostało. Nie dało się, no to cóż radzić?
— Bóg strzegł! — powtórzyli Gadeja z Mocarnym.
— Tak jakby cię umyślnie odesłał — mówił Mateja.
— Panu Bogu przez rozum nie przejdziesz — rzekł Gadeja po chwili. — Któż wie, co On jeszcze od ciebie chce? Może cię jeszcze na to nawiedzie, cobyś Mu kościół z zbójnickich pieniędzy postawił, tak, jako kiedyś w Nowym Targu zbójnicy Świętą Annę ufundowali. Woli Boskiej nie zbadasz, nie, a do dzieła Boskiego sie nie przyczynisz, ani mu nie umalisz.
Tak mówili, patrząc na Janosika, któremu po licu biel czerwona chodziła, a po oczach cień i złysk.
Słuchał on jakby nie słysząc.
— Pójdźcie, chłopy, tu stąd wyżej. Jest tam równinka między kosodrzewiną, podalej.
— Pocóż tam pójdziemy? Trza uciekać za Tatry. Popod Końcystą przez Żelazne Wrota — powiedział Mocarny.
Rozśmiał się Janosik.
— Przez Żelazne Wrota? Którędy my się od Żelaznej Bramy na Dunaju w Polskę ze złotem i srebrem wracali? Tamtędy?
— No, że tam najbliżej — odpowiedział Mocarny.
— Będziesz miał czas uciekać, nie bój się.
— A ono by trza. Bo nas szukać pójdą — rzekł Mateja.
— Ucieczes i ty! Jeszcze czas.
— Janosik — zaczął Gadeja, ale dalej nie mówił.
Szli wgórę, którędy Janosik na dół był zbiegł. Wydostali się nad las i wstąpili na rówieneczkę wśród kosodrzewiny, gęsto i zbicie otoczoną krzami, wysokiemi nad człowieka.
— Chłopcy! — rzekł Janosik. — Dajcie mi zbroje moją.
Odebrał z ich rąk rusznicę, pistolety i noże zbójeckie.
— A teraz posłuchajcie mnie!
— Co chcesz robić? — zapytał Gadeja niespokojnie.
— Podpalcie kosodrzewinę z trzech stron.
— Na co?
— Będziecie widzieć. Migem!
— Znak chcesz dać dymem? Komu? Chyba wojakom, że my tu jesteśmy.
— Macie czas uciekać, zanimby przyszli.
— A ty co?
— Zobaczycie. Migem podpalajcie! Dokoła!
Trzej towarzysze Janosika skrzesali ogień i podpalili kosodrzewinę, on zaś stał między krzakami w pośrodku.
— Janosik, bo cię ogień ogarnie! — rzekł Gadeja.
Ale Janosik odpowiedział:
— Jeszcze czas! Pomału gore, dajcie mi ręce.
Dali mu ręce swoje i ździwieni i nierozumiejący stali chłopi, aż Gadeja, patrząc w lico Janosika, ozwał się powoli:
— Jezus Maryja, Janosik! Coś ty zamyślił? Śmierć se chcesz zrobić!?
— Cofnijcie się od ognia — rzekł Janosik. — Z rówienki...
Chłopi się cofnęli, on zaś mówił:
— Wy mnie słuchać musicie do końca! Zaprzysięgliście. Póki ja żyw, ja herszt, a wyście sprości towarzysze. Pójdźcie tu!
— Janosik! — ozwał się Gałajda błagalnie, w sercu niewiedzącem przeszyty.
Ale Janosik mówił:
— Chłopcy! To nie mogło być, coby ja się dał pobić. Jednej śmierci, haj, ale więcej na caluśkim świecie nikomu. Ani księdzu, ani grafowi, ani biskupowi, ani królowi. Jabym się miał do domu wrócić, coby się pomiędzy ludzi hańbił iść, coby mi baby do oczu skakały z zębami: a gdzież pójdziemy do Luptowa siedzieć!? Chłopów żeś wytracił po próżnicy. O mnieby sie kto przechwalać miał, iże ja przed nim uciekł? Ja, Janosik Nędza Litmanowski, hetman zbójecki, co o mnie po wszystkich dziedzinach na sto mil wkoło rozgłos szedł? Jabym żyć miał, kiedym nie dokonał, com postanowił? Kiedym dobrych ludzi powybijać dał i sam z nimi nie zginął wraz!? U mnie jedno słowo, tak, jako piorun kiedy grzmi, to grzmi! Bądźcie zdrowi! Szkoda, że Sablika niema, boby mi zagrał! Na ostatek! Mnie nie żal umierać. Ja tu nie będę sam. Jest tam wyżej przy stawie, mojego syna kopiec w skałach...
Niemi patrzyli towarzysze Janosikowi na to, co się stawało. Z oczu siwych i bystrych łzy im spływały na twarde twarze, ale się mu sprzeciwiać nie śmieli. Jego włada robiła, co chciała. Nie dorósł go nikt i przed jego oczami każdy cofał się. On zawsze rozkazywał!
Dym wzbijał się i ogień wznosił, ogarniając Janosika — rozumieli, że tak umrzeć chciał i że mu nato ręce podali. Okrutna zgroza i żałość ścisnęły im serca, ale go porwać z ognia nie śmieli. On zaś oćmiał od dymu w ich oczach i prawie znikł, na ciupadze wsparty.
— Janosik, zgorzesz! — zawołał Gadeja, z rozpaczą łamiąc ręce.
Nagle Mateja i Mocarny jakby porwać się chcieli, rzucić w ogień — ale z dymu krzyknął Janosik:
— Ja se śmierć zrobić muszę! Zginie, kto przystąpi! Inaczej nie może być!... Ja was Bogu oddaję i ofiaruję, bracia mili! Inaczej nie może być!...
W osłupieniu stali opodal ognia trzej towarzysze Janosikowi; płomień piętrzył się, wzmagał się, dym bił wgórę i zaćmił Janosika. Groza ich przejęła, trzęśli się i płakali — ale niemoc ich owładła. Zaklęcie głosu Janosikowego postawiło ich w miejscu. Aż gdy jęk usłyszeli w trzasku ogromnych krzów kosodrzewiny, w kurzawie ognia, który nagle buchnął płachtami czerwonemi, odwrócili się z krzykiem i popadali prawie na twarze, a potem zdjęci lękiem kość mrożącym biec poczęli przed siebie, z włosami spiętrzonemi do góry, jak capy oszalałe piorunem. Długo biegli, nim się uspokoili i nim, posiadłszy zdyszani daleko gdzieś w lasach przepastnych nieznanych, mówić mogli.
— Tak był powinien umrzeć — rzekł Gadeja. — Ja to pojąłem.
Klękli w ciemności gąszczu, wpośród czarnych smreków konarami obitych do ziemi i głazów leśnych i modlili się, jak umieli, aż Gadeja, najstarszy wiekiem, rzekł:
— Pójdźmy, chłopcy, do Polski. Co tu robić dłużej? Janosik zginął.
— Na zawsze.
— Skończył się.
— Amen.
Ruszyli przed się i prosto szli, nieba nad głowami szukając. Aż gdy w nocy z lasu się wydobyli i w obcej jakiejś stronie wolnem powietrzem odetchnęli i skały prostopadłe gwiazdami poiskrzone ujrzeli, w żałości, pamięci i uwielbieniu zawiedli:
Janosik, Janosik, twoje biłe ruce
budom otwiérały kupieckie truchlice,
kupieckie truchlice i kralewskie składy,
budzies se otwiérał Janosicku młady!
I szli wgórę bez chleba i wody, prąc się w skały mimo noc wyżej i wyżej, gnani okropną myślą, która bryzgała w ścianach zsuwistych, złomach ruchomych śmierć kołysających i zawisach urwanych, pod któremi gromadziła się czarna noc, chwytająca widne w świetle gwiazd stopy, zamknięta oczom przerażonym martwą, skrzesaną w niezmierzoną głąb głuszą.
Mgły zawaliły świat. Mgły jesienne, grube, ponure, w których najbliższe drzewa, najbliższe domy nikły niewidzialne. Góry i dolina utonęły w pomroku, słońce zczezło w nim, zda się na wieczność.
Wrota od obory okolicznej skrzypnęły, psy wszczęły hałas, ale ucichły.
— Jakiś znajomy chłop idzie — rzekł stary Nędza do żony, która koszulę męską cienką igłą ślicznie haftowała.
Trzej towarzysze Janosikowi, Gadeja, Mateja i Mocarny, czarni od trudu skał, stanęli u progu sieni, u drzwi pół uchylonych, jak to u gazdy, gdzie czeladzi wiele i ten i ów ze sprawą przychodzi.
— Idź ty pierwszy — rzekli Mateja i Mocarny do Gadei, którego Janosik najwięcej lubił i cenił i którego starzy Nędzowie najwięcej pośród nich radzi widzieli.
Wstąpił Gadeja pierwszy w sień, wysoki próg przekraczając i głowę pod ocapem chyląc, otwarł drzwi od białej izby świętalnej i wchodząc rzekł:
— Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus.
— Niechże będzie. Witajcie! — odpowiedzieli starzy Nędzowie.
Trzej chłopi weszli i stanęli rzędem przed drzwiami za sobą zawartemi.
Popatrzyli na nich Nędzowie.
— Trzech was — rzekł stary Nędza.
— Trzech.
Grdyki towarzyszom Janosikowym zadrgały; milczenie zapadło.
Wszyscy chłopi opuścili głowy, tylko stara Nędzowa nie przestawała cieńką igłą ślicznego haftu na koszuli wyszywać.
— Gdzie Janosik? — zapytała Gadei.
— Został.
— Gdzie?
— W Batyżowskiej Dolinie.
— Kiedy przyjdzie?
— Nie przyjdzie nigdy.
Umilkła stara Nędzowa i rzekła po chwili:
— Przynieście go.
— Popiół.
Porwała się Nędzowa z ławy, rzuciła koszulę na stół i krzyknęła:
— Jakto!?
A stary Nędza rzekł zduszonym głosem:
— Jam wiedział. Duch sie mi pokazał. Gadajcie.
Ale wszyscy trzej towarzysze Janosikowi zaczęli płakać; zaszlochał z nimi i stary Nędza, choć jeszcze nie wiedział nieszczęścia. Stara zaś Nędzowa stała wsparta o stół dłonią na koszuli. I rzekła, jakby do siebie:
— Ja mu ją haftowała żywemu, ja mu ją haftowała umarłemu — — popiół, popiół — — popiół...
Cicho, ostrożnie, wsunęły się do izby Zubkosowe dziewczyny z Wojtusiem. Widziały one od siebie idących trzech towarzyszy Janosikowych. Zaraz płakać jęli wszystko troje.
Długo, długo płakali, aż stary Nędza się ozwał:
— Gadajcie! Jakto było?
Gadeja odpowiedział:
— On tak zginął, jak orzeł, kiedy weń piorun strzeli. Wysoko w Tatrach.
— Strzałą go Pan Bóg zabił? — zapytał Nędza.
— Nie.
I Gadeja opowiedział śmierć Janosikową i rzecz chłopów, której świadkowie jeszcze snać byli nie popowracali do domów.
Słuchali Nędzowie ponurej opowieści dzień po dniu, godzina po godzinie, jako zwykło się było prawić, gdy Janosik ze zbójnickiego chodu powrócił, wino złociło się od kagańca w puharkach, dukaty błyskały na stole, a miłe ciepło otulało radzących w dobrze zamkniętej izbie.
Gadeja skończył i twarz na ręku oparł.
Stara Nędzowa, której łzy z oczu nie ciekły, rozdarła napoły koszulę haftowaną, wyszła z izby i siadła na ławie przed domem.
— Tu stąd się Janosik ruszał — tu stąd się ruszył po raz ostatni. Popiół, popiół, popiół...
Zaś stary Nędza długo płakał, czoło dłońmi obejmując, aż się zwładał i rzekł:
— Wielu było chłopów pod Halami, wielu było w naszem rodzie, był Waligóra i Wyrwidąb, Pętorzek i Wódpusc, byli Łamiskała i Walilas, Toporowie z Hrubego, byli i w naszem rodzie Jano z Gronia, co Miętusianom siedmset owiec wziął i na nędze ich przywiódł i Juro Siumny pradziadek, i inni, bo to i dziadek i ojciec i ich bracia i zaś moi i ja byliśmy chłopy, jak się patrzy, nie płone, ale takiego, jak to moje dziecko, nie było.
— Ani nie będzie — rzekł Mateja.
— Co dobre, biorą bogi, dawno ludzie mówili... Przeminął, jak mgła — — jak czyste rano od wschodu słonka... Darmo.
— Wieki przejdą — rzekł Gadeja — zanim się taki znajdzie, co on to światu opowie.
— Jaki Janosik był — rzekł Mateja.
— I jak się skończył — rzekł Mocarny.
— Hej, hej, hej — zawiódł stary Nędza — Bóg dał, Bóg wziął. Co robić?
Popiół ostał... W Batyżowskiej Dolinie... Daleko... Ani go wej wiatr może tu nie przyniesie przez wierchy... Nigdy... W popiół się mi syn obrócił... Pięknie uchowany...
A gdy dziewki Zubkosowe wyszły przed izby, ku strynie, zastały ją nieruchomo siedzącą na ławie, opartą plecami i głową o ścianę, wpatrzoną zamarłemi oczyma we mgły, poza któremi stały Czerwone Wierchy, gdzie Janosik lubił w ciepłe dni poglądać, leżąc pod świerkami na trawie, lub na ławie siedząc, z palcami za przypory portek założonemi i nogami wyciągniętemi przed siebie.
Nie śmiały się ku niej zbliżyć i odeszły.
Spotkał je Maciek, który ze stajni szedł.
— Wiesz, Janosik brat sie kazał spalić w Batyżowskiej Dolinie — powiedziała mu Krystka.
Maciek zbladł i stanął.
— Rany Boskie! Prawdę gadasz?
— Prawdę. Towarzysze w izbie.
— Cemuż ja z nim nie był, choć jeszcze jeden raz!
— Maciek — rzekła Krystka — weźże skrzypce, zagraj Janosikową nutę stryjkowi i strynie.
Więc poszedł Maciek cicho na górkę nad izbami, zniósł skrzypce, siadł za domem i we mgły grube grać począł Janosikową nutę.
Grał długo, do obiadu, na którym trzej towarzysze Janosikowi zostali. Słuchali wszyscy, w milczeniu. Dusza Janosikowa głosiła się do nich. Przyszła z za wierchów, z za Tatr i słuchała swojej nuty tanecznej. A tak się zdawało, że chwila, a usłyszą wszyscy jego głos:
Nie bój sie Janicku, nie bój sie nie zginies!...
A gdy poobiadowano, na wszystkich starczyło, legli starzy Nędzowie bólem, żalem i wiekiem zmożeni na pościel spać, trzej towarzysze Janosikowi do domów swoich odeszli. Wojtuś w chałupie został kozikiem strugający z brzostowego drzewa, Krystka zaś i Jadwiga wyszły z Maćkiem od stryjków i powracały do siebie.