<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | January |
Podtytuł | Powieść współczesna |
Wydawca | Redakcya »Świata« |
Data wyd. | 1891 |
Druk | WŁ. L. Anczyc i Sp. |
Miejsce wyd. | Kraków |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom I Cały tekst |
Indeks stron |
W pokoju, zarzuconym książkami, przed wielkim stołem, suknem zasłanym, wśród roztwartych infolio notat i papierów, siedział młody człowiek z piórem w ręku i pisał.
Z pod pióra jego występowały na papier litery proste, ostre, śpiczaste, nie związane z sobą żadnym zaokrąglonym rysem; ale za to rękopism był czytelny, bez śladu poprawek i przekreślań, świadczących zawsze o wahaniu się myśli.
Chwilami podnosił spuszczoną głowę i patrzał przed siebie z brwią ściągniętą, ze sztywnym wzrokiem, jak gdyby szukał właściwego wyrazu, lub sięgał do głębin pamięci. Wówczas można było spostrzedz twarz bladą o wielkich, wybitnych rysach i jasne oczy niepewnego koloru.
Włosy ciemne, niedbale odgarnięte z czoła, okrywały jego potężne kontury, podobne do paryjskiego marmuru, rzeźbionego ręką mistrza. Czoło to było jakby przewiędłe i, choć gładkie, nie miało świeżości młodzieńczej. Znać było, że paliły się pod niem myśli, czy żądze, i nadały mu dojrzałość przedwczesną.
Pod łukiem brwi gęstych i śmiało narysowanych, były oczy jasne, o bystrem spojrzeniu, badawcze oczy myśliciela, które, w chwilach skupienia, miały stalowe odbłyski. Delikatne zagięcia ruchliwych nozdrzy świadczyły o sile i subtelności wrażeń. Zresztą, w twarzy tej pełno było mrocznych głębin, pełno kontrastów i rysów, zwykle wykluczających się wzajemnie.
Głównym charakterem jej jednak była nieugiętość. Nieugiętemi były przycięte, bezbarwne wargi, jakby z nałogu panowania nad słowem, a nadewszystko nieugiętą była lekka zmarszczka, idąca od nozdrzy do kątów ust, nieco w dół podanych, nawyknieniem dumy lub szyderstwa. Dolne zarysy twarzy, wyrazem swoim, spokrewnione były z biustami Juliusza Cezara i świadczyły o silnie rozwiniętej praktycznej energii czynu, gdy jasne czoło przywodziło na myśl głowy myślicieli starożytnych i, pod względem abstrakcyjnych zdolności, nic nie zostawiało do życzenia.
Chwile namysłu jego były zwykle krótkie, nie potrzebował tworzyć pracowicie, pióro biegło po papierze, jakby trudno mu było wydążyć myślom.
Trwało to czas jakiś. Na dworze był dzień majowy, pełny słońca i woni wiosennych; gałęzie akacyi, rosnącej w miejskim ogrodzie, tuż pod oknem, trącały o szyby poruszane lekkim wiatrem, gdzieniegdzie wpuszczając do pokoju promień słoneczny, który je przebić zdołał. Jednak blaski rozbudzonej natury nie zdawały się przemawiać do pracownika, ani nęcić go do porzucenia pracy, — przeciwnie, — był on zupełnie nieczuły na świat zewnętrzny. Nawet w chwilach zamyślenia i przerwy, wzrok jego nie zwracał się ku zieleni drzew, ni ku złocistemu błękitowi nieba.
Tak mijała godzina jedna za drugą, uderzając na blizkiej kościelnej wieży; promienie słoneczne, zabłąkane tutaj, odbywały cichą wędrówkę po pokoju, wywołując kolejno z pomroki sprzęt jakiś lub księgę i darząc ją chwilowym blaskiem.
Sprzęty tego pokoju były skromne bardzo, surowe nieledwie, właściciel nie mógł pozwolić sobie na żaden zbytek, lub też nie dbał o niego, bo widniał tu raczej nieład, niż ubóstwo, negacya miększych nawyknień raczej, niż niemożność uczynienia im zadość.
Okno było bez firanek, obicie rzadkich mebli wypełzło, ale pokój ten był obszerny, drzwi w głębi prowadziły do drugiego, gdzie widać było żelazne łóżko. Nie brakło tu więc przestrzeni; nad stołem do pracy zwieszała się lampa, starannie dobrana, by światło jak najmniej wzrok raziło, a stosy książek, zalegające krzesła, kanapę, stoły i leżące kupami na ziemi reprezentowały znaczny kapitał.
Były to książki rozmaitego rodzaju; promień słoneczny przechodził od świeżej okładki paryzkich, lipskich lub londyńskich wydań do starych pergaminów i kosztownych safianowych opraw, igrając gdzieniegdzie w szczerniałem zlocie wybitych liter, odświeżając spłowiałe barwy i darząc je ruchomym blaskiem.
Snadź okno wychodziło na zachód, bo zakres słoneczny coraz się dalej posuwał i światło coraz większemi płatami przebijało ruchomą zasłonę liści, słało się na szarej podłodze, tworząc na niej złociste plamy i rozświetlało ponure wnętrze tego pokoju, aż wreszcie niedyskretnie zaigrało na karcie papieru, po której biegło pióro jego mieszkańca, jakby nęcąc go do odpoczynku, przypominając, że tam na świecie królowała wiosna, śpiewały ptaki, pachniały kwiaty, i że on także był młodym.
Ale on tylko usunął się niecierpliwie i pisał dalej, nieczuły na żaden wpływ zewnętrzny.
Dopiero, po niejakim czasie, sam dobrowolnie odrzucił pióro, które przez czas jakiś kreśliło coś z podwojoną szybkością i odsunąwszy nieco krzesło, na którem siedział, oparł głowę na poręczy i, jakby po dokonanem dziele, odetchnął głęboko; przez chwilę oczy jego jaśniały chłodnym blaskiem, zdawał się przebywać jeszcze w abstrakcyjnych krainach.
Powstał wkońcu, wyciągnął członki zmordowane długiem pozostawaniem w jednem położeniu i okazał, że postać jego odpowiadała w zupełności charakterystyce głowy; jak twarz była wyrazistą i przewiedłą, tak postać była wysoką, szczupłą, nieco na przód podaną od książkowej pracy.
Patrząc na niego, można było zapytać o wiek i nie módz na to pytanie odpowiedzieć dokładnie, bo, pomimo zewnętrznych cech znużenia i gorączkowej pracy, młodość ma piętno i uroki sobie właściwe; daremnie czoło jego było blade, daremnie myśli, uczucia, czy cierpienia, wyżłobiły bruzdy na twarzy; było coś nieokreślonego w uśmiechu, spojrzeniu, ruchach, co świadczyło, że jakkolwiek twarde, gorączkowe, lub namiętne życie jego było dotąd krótkie, że choć może nadużywał skarbów bytu, nie zużył ich jeszcze, i że po za abstrakcyjną energią tej natury, mogły trwać ukryte inne pierwiastki.
Teraz ukończywszy pracę swoją, spojrzał na zegarek, który wskazywał już blizko piątą godzinę, a uczyniwszy to, rzucił okiem wokoło z pewnem zdziwieniem, jakby brakło mu jednego ze zwykłych sprzętów lub czynników życia. Przeszedł się parę razy po pokoju.
Nie przyszło mu jednak na myśl zbliżyć się do tych słonecznych świateł, cisnących się koło okna, roztworzyć je całe falom powietrza, odetchnąć woniami wiosny.
Tak przeszło minut parę, w ciągu których znów obejrzał się z wzrastającem zdziwieniem, a teraz nawet zdziwienie jego zmieniło się w niecierpliwość.
Wskutek tego zapewne wziął kapelusz i rękawiczki, leżące w kącie pokoju, narzucił na siebie letnie palto i zabierał się do wyjścia, kiedy szybkie kroki dały się słyszeć na schodach i odezwał się dzwonek, pociągnięty pośpiesznie.
— Przecież! — wyrzekł wówczas sam do siebie, otwierając drzwi. Słowa tego jednak nie powtórzył głośno, tylko, widząc wchodzącego, odezwał się z cierpkim wyrazem, nie rozjaśnionym wcale widokiem zakłopotania, jakie malowało się na twarzy nowoprzybyłego:
— A, to ty Ignasiu!
— Czekałeś na mnie, January — zawołał ten ostatni.
Zamiast odpowiedzi, January wzruszył ramionami.
— Dlaczegoż miałem czekać? — odparł oschle — widzisz przecie, że wychodzę.
— Daruj mi, spóźniłem się, wiem o tem, biegłem jak mogłem najprędzej.
Rzeczywiście krople potu wystąpiły na czoło Ignasia, policzki były zarumienione, a niebieskie oczy jaśniały tak serdecznym blaskiem, wyrażały tak szczery żal za mimowolną przykrość wyrządzoną towarzyszowi, iż trzeba było mieć bardzo twardą naturę, by nie być rozbrojonym od razu.
January nie zwrócił jednak na to najmniejszej uwagi.
— Idę na obiad — wyrzekł — jest to moja godzina, czasu tracić nie mogę.
— Wiem, wiem, ale widzisz, miałem niespodzianą przeszkodę, spotkałem pannę Jadwigę...
— Zawsze pannę Jadwigę! mogłem się tego spodziewać.
— Panna Jadwiga miała małe sprawunki, prosiła, bym jej dopomógł...
— A ty, Ignasiu, naturalnie poszedłeś z panną Jadwigą; ma się rozumieć, nie powinienem się temu dziwić; nie dziwię się bynajmniej.. panna Jadwiga przedewszystkiem... Wszakże chcesz się nawet z nią ożenić.
Wymawiając te słowa, roześmiał się szyderczo.
Ignaś spojrzał na niego z wyraźnym żalem.
— Wiesz, że się kochamy — wyrzekł łagodnie.
— A, tak, kochacie się, ale pomimo to, ja powtarzać ci będę, że robisz największe szaleństwo. Człowiekowi pracującemu, człowiekowi, nie mającemu zapewnionego jutra, żenić się!... lepiej sobie kamień uwiesić u szyi i rzucić się do Wisły.
— Przecież to, co zarabiam, wystarczy na utrzymanie rodziny; zresztą, mówiliśmy o tem tyle razy.
— Widać, że mówiliśmy za mało... skoro trwasz w swoich zamiarach i rozumujesz jak dziecko...
— Dlaczego jak dziecko?
— Utrzymanie masz dzisiaj, jutro zbraknąć ci go może, a cóż będzie wówczas?
— To już zbytnia ostrożność! przyjaźń twoja jest nadto przewidującą; tym sposobem nikt nie tworzyłby planów przyszłości.
— A przytem — ciągnął dalej nieubłagany January, — robić takie szaleństwo dla panny Jadwigi, która nie jest ani piękną, ani młodą nawet... bo ona nie jest wcale młodą, Ignasiu; wydaje się starszą od ciebie.
— To już moja rzecz, a skoro panna Jadwiga mi się podoba...
— Naturalnie, o gustach rozumować nie można, ja znajduję tylko, że twój jest najgorszy. Ale ta dysputa do niczego nie doprowadzi; chodźmy na obiad, jestem piekielnie głodny.
I nie zważając na przykrość, jaką temi słowami wyrządzał Ignasiowi, wyszedł pierwszy z mieszkania, pogwizdując jakąś nieokreśloną nutę. Ignaś szedł za nim. Przez chwilę trwało pomiędzy nimi milczenie, którego January przerywać nie myślał. Ciążyło ono jednak Ignasiowi, czuł w niem jawny dowód niezadowolenia towarzysza, i usiłował znów zawiązać rozmowę.
— Pisałeś dzisiaj? — zapytał.
Zamiast odpowiedzi, odebrał tylko skinienie potakujące.
— Ty tak pracujesz! — zawołał znowu.
— Ma się rozumieć, to jedyny sposób, żeby cośkolwiek zrobić.
— January! — pochwycił gorąco Ignaś — ja się z tobą nie równam, ja podziwiam cię tylko; mnie potrzeba, widzisz, trochę słońca, trochę szczęścia, trochę miłości; jabym nie wytrwał tak, jak ty, w abstrakcyjnych sferach.
— O, ty jesteś dziecko prawdziwe — odparł wpół pogardliwie, wpół pobłażająco January.
— Ja także nie próżnowałem dzisiaj — wtrącił z pewną nieśmiałością Ignaś.
— No i cóżeś ty tam napisał?
— Skończyłem moją rozprawę.
— Rozprawę? o czemże to?
— Jakto! nie pamiętasz, rozprawę o dzisiejszej poezyi...
— A! tak, o dzisiejszej poezyi; przypominam coś sobie, mówiłeś mi o niej.
— Mówiłem nieraz; skończyłem ją właśnie... gdybyś miał czas, chciałbym ci przeczytać...
— I owszem, i owszem, tylko wiesz, że jestem surowym krytykiem.
— Ty masz prawo nim być — zawołał Ignaś z zapałem, — któż z nas tobie dorówna?!
January nie przerywał mu wcale, a nawet nie zwracał uwagi wielkiej na ten admiracyjny wykrzyknik, uważał widać szczere hołdy Ignasia za rzecz zwyczajną, a przynajmniej za rzecz należną sobie.
— Trzeba pracować — odparł tylko, machając w takt laską, trzymaną w ręku, suchym, urywanym ruchem — trzeba pracować... i nie nabijać sobie głowy niepotrzebnemi rzeczami.
— January! — zawołał nagle Ignaś — czy nikt nie był dzisiaj u ciebie?
Zagadniony spojrzał bystro na mówiącego.
— Dlaczego się pytasz? — wyrzekł oględnie.
— Słyszałem, że „Hasło“ ma cię wezwać na współredaktora.
— Współredaktora? mnie! wiesz dobrze, iżbym nie przyjął. Potrzebuję mieć swój organ wyłączny, a nie zasiadać w jakimś komitecie i poddawać mu może jeszcze moje artykuły.
— „Hasło“ przecież wyznaje jedne z tobą przekonania.
— I cóż ztąd? są tam figury, których znosić nie mogę. A najprzód, ten Karol ze swoją wieczną opozycyą... Gdybym miał wyłączną redakcyę „Hasła“... to co innego. To też chcę go trochę przetrzymać, zanim postawię moje warunki. Jeśli przyjmie, dobrze, jeśli nie, mam przecież koncesyę w kieszeni. Zobaczymy, jak „Hasło“ wyglądać będzie, gdy ja założę mój dziennik.
Ignaś znowu spojrzał z admiracyą na Januarego. Mowa jego świadczyła, iż negocyacye, o których wspominał Ignaś, jako o rzeczy, mającej dopiero nastąpić, były już rozpoczęte, tylko on nie uznał za stosowne uwiadomić o tem przyjaciela.
January z Ignasiem doszli do celu swojej wędrówki: była nią restauracya nie zbyt kosztowna, w której schodziła się od niejakiego czasu pewna frakcya literackiego i artystycznego świata. January z Ignasiem przychodzili tu zwyczajnie pomiędzy czwartą i piątą godziną, i mieli swoje wyznaczone miejsca.
Znali się tu niemal wszyscy, do tego stopnia, iż restauracya przybierała w pewnych godzinach charakter prywatnego mieszkania, gdzie zebrani rozmawiali swobodnie o wszystkiem, co ich zajmowało. Wszyscy tu byli pomiędzy swymi, — do tego stopnia, że jeżeli pojawił się tu jaki intruz zwabiony szyldem z ulicy, wprost dla spożycia obiadu, dostawał zawsze najgorsze kęsy i nie mógł się niczego doprosić, bo służba troszczyła się tylko o codziennych gości.
W chwili, gdy wszedł tam January z Ignasiem, nakształt świetnej planety ze swoim satelitą, restauracya była pełną. January przeszedł pierwszy i drugi pokój, przyjmując i rozdając powitania, mniej więcej przyjazne, i zatrzymał się dopiero w trzecim niewielkim pokoju, gdzie zbierało się najpoufalsze kółko jego szczególnych wielbicieli.
Do tego pokoju to już żaden intruz dostać się nie mógł. January bowiem, w podobnym razie, gniewał się na służbę, a nawet na właściciela, grożąc, że natychmiast przeniesie się do innego gastronomicznego zakładu, jeśli tu nie będzie miał spokojności, a że służba i właściciel umieli cenić gościa, za którym zapewnie przeniosłaby się poważna część zwykłego towarzystwa, starali się usuwać od niego wszelkie powody niezadowolenia i pokój był nietykalny.
January zabrał swoje zwykłe miejsce. Ignaś usiadł przy nim, a w koło skupiła się grupa ludzi najrozmaitszych barw i przekonań, których jednak punktem łącznym był January. Wszyscy zdawali się na niego oczekiwać, wszyscy powitali go hucznym okrzykiem.
Najgłośniejszym ze wszystkich był Ewaryst, krytyk z powołania, wietrzący wiecznie cudze zdania, polujący na cudze myśli, dla tej prostej przyczyny, że własnych miał bardzo niewiele. Ewaryst głębokość sądu zastępował zawiłością stylu, dowcip złośliwością, bystrość imponującym tonem, i widać, wystarczyło to i jemu samemu i czytelnikom, bo Ewaryst uchodził za literacką powagę.
Dziwić się temu nie można. Krytyki jego nie płynęły wprawdzie z żadnej etycznej, ani estetycznej zasady, ale za to były powtórzeniem, mniej więcej trafnem, mniej więcej szczęśliwem zdań cudzych; nie było też w sądach jego jednolitości, cechującej zwykle zdanie, oparte na gruntownych podstawach; jednak ostatecznie kto się o to troszczy tak bardzo? Odzywały się tu i owdzie potępiające głosy, głosy te jednak były bardzo odosobnione; pan Ewaryst był poczytny, o resztę zwykle nie troszczą się wydawcy. A jeśli krytyka jego była fantazyjna, nieco chwiejna, nieco napiętnowana stronnością, to przecie nie stanowi, jak wiadomo, grzechu głównego, i co najwięcej dowodzi tylko, że Ewaryst miał gorących przyjaciół i nieprzyjaciół, i że na usługi pierwszych i drugich oddawał to, co posiadał: swoje pióro i łamy dzienników, których był współpracownikiem.
Jeśli z jednej strony dowodziło to szczerości jego uczuć, z drugiej podawało w pewną wątpliwość sumienność literacką. Ale wszakże najświeższe badania naukowe dowiodły, że sumienie, jak wszystkie inne umysłowe władze, jest wyrobem pewnych prądów i wpływów, z tego powodu dziwić się nie można, że sumienie jego było tego a nie innego rodzaju... Zresztą, każdy na tym biednym świecie zasługuje się, broni, wojuje orężem, jakim obdarzyła go matka natura, lub macocha cywilizacya; krytyk więc, używając pióra na własną korzyść, jak wilk zębów, buhaj rogów, żmija jadu, jest zarówno w swoim prawie, jak wilk, buhaj, żmija, lub, jeśli kto pragnie szlachetniejszego porównania, jak lew, król zwierząt, swej potężnej paszczęki... Czyżby też było warto dzierżyć berło krytyczne, żeby nie pozwolić sobie nigdy pewnych nadużyć, takich naprzykład, jakich pozwalają sobie nawet konstytucyjni królowie... Z tem wszystkiem, pomimo tych różnorodnych usterków, których ja osobiście bynajmniej za usterki nie mam, Ewaryst sterował wcale nieźle łodzią swoją wśród trudności życiowych. Przyznawano mu ogólnie nie tylko przymioty, jakie posiadał, ale i te, których nie miał zgoła, może dla tego, że umiał zająć takie stanowisko, że stokroć lepiej było mieć go za sobą, niż przeciw sobie.
Drugim z kolei, hucznie witającym Januarego, był Emil, trochę poeta, trochę powieściopisarz, trochę dramaturg, a najwięcej fejletonista, mistrz słowa, któremu do mistrzostwa brakowało jednej tylko rzeczy maleńkiej, lecz widać niekoniecznie potrzebnej — myśli.
Ale czyż to myśl ma być w każdym utworze? Powodzenie, jakiego używał, dowodziło, że jest to naddatek, bez którego doskonale obywać się można ... Poezye Emila odznaczały się tak wykwintną formą, taką harmonią rytmu, iż doprawdy nie potrzebowały wcale treści żadnej, ażeby zachwycać... A przytem był on wiekuiście natchniony, nawet bez żadnego przedmiotu, — natchnienie było u niego stanem chronicznym; jeśli więc poezye jego nie miały treści, komedye charakterów, a powieści sytuacyj, on za to miał zwyczaj czytać je tak pięknie w dobranych kółkach, mianowicie wielbiących go dam, głos jego był tak dźwięczny, deklamacya tak świetna, oczy tak szafirowe, spojrzenie tak magnetyczne, iż nawet tak złośliwy krytyk, jak Ewaryst, nie podawał w wątpliwość doskonałości jego utworów. Zresztą Emil miał zwyczaj w fejletonach, które podpisywał pseudonimem, wynosić pod niebiosa swoje utwory, mieszając z błotem nie tylko swoich współzawodników, lecz i wszystkich tych, którzy śmieli kiedykolwiek cośkolwiek przeciw niemu napisać lub powiedzieć, ztąd rzadko kto miał cywilną odwagę odezwać się z czemś podobnem.
Sprzeczność i dopełnienie tego mistrza o brylantowem słowie, nie mającego nic do powiedzenia, stanowił Konrad, także powieściopisarz, także poeta, człowiek gwałtownych wrażeń, bogatej myśli, z głową pełną pomysłów, ale który nie umiał rozwikłać, ich zharmonizować i urobić w artystyczną całość... Sceny, charaktery, sytuacye roiły mu się w mózgu, pełne potęgi, a wychodziły tylko blado i nieudolnie. Z powodu nieustannych rwań wewnętrznych, panował w nim rozstrój ciągły, odbijający się w powierzchowności, w urywanych słowach, w zasadach nawet. Oczy bystre i niespokojne biegały z przedmiotu na przedmiot, nadając mu pozór dziwaczny.
Był to umysłowy kaleka, dotknięty niemocą. To, co tworzył, nie odpowiadało nigdy temu, co chciał uczynić. Miał dość bystrości, by widzieć niedobory dzieł swoich, nie dość, by sięgnąć przyczyny i zrozumieć ich powód. Niecierpliwość ciągła wytrącała go z kolei. Nie mogąc radzić sobie ze zwyczajnemi warunkami życia, gonił za niepodobieństwem, szukał wyrafinowanych efektów, ale, za ich pomocą nawet, nie mógł otrzymać pożądanego wrażenia, które dają tak łatwo najpowszedniejsze sytuacye i charaktery, umiejętnie wyzyskane. Był to olbrzym spętany, szukający napróżno drogi swojej.
Przekonania jego były skrajne pod wszystkiemi względami. Był to radykalista najczystszej krwi; jak w rzeczach sztuki odrzucał wszelkie prawidła, tak sprzeczał się na każdym punkcie z zasadami przyjętemi. Według niego, ustawa społeczna była zawsze nadużyciem, a Proudhon nawet zdawał mu się nieśmiałym w swoich teoryach.
Słysząc go, można było truchleć, albowiem nie cofał się przed najbardziej przerażającemi wynikami swoich doktryn. Umysł jego, logiczny zkądinąd, posuwał się zawsze do ostateczności i nie mógł nigdy utrzymać miary: spoglądając na punkt jeden, tracił zawsze z oczu wszystkie inne punkta; zkąd wypływał konieczny brak harmonii w życiu i dziełach... Utopje jego były straszne, a przynajmniej mogły być strasznemi w następstwach, gdyby kto brał je na seryo, chciał w czyn wprowadzić, lub gdyby to jemu samemu było możliwe. W codziennych warunkach jednakże był to najłagodniejszy z ludzi, każdemu gotów był zrobić przysługę, nikt nie pamiętał, by zwierzęciu nawet uczynił jaką szkodę. Natura to była złożona z samych kontrastów; bujna i bezpłodna natura umysłowego rzezańca, mającego okrucieństwo i miękkość, cechujące zwykle rzezańców.
Był tam jeszcze Leon, chemik, analityk, któremu wszystko w oczach rozkładało się na pierwiastki, tak dalece, iż nigdy żadnej całości pochwycić nie był zdolen; Seweryn, rzeźbiarz, szukający klasycznych kształtów. Grek, zabłąkany wśród dziewiętnastego stulecia, — i parę mniej wybitnych indywidualności.
Kółko to widocznie oczekiwało Januarego, przywykło zwracać się ku niemu, zapożyczać od niego myśli — wiedzy — czasem nawet szczęśliwego wyrażenia, które zawsze przychodziło mu naturalnie na usta.
Byli to może duchowi pasorzyci, ale January o to nie dbał, — posiadał wspaniałą rozrzutność prawdziwych bogaczy i chętnie karmił rzeszę okruszynami własnych uczt intellektualnych, wiedząc dobrze, iż skarbów myśli nie zbraknie mu nigdy.
Są natury, prawem wyższości własnej skazane na królowanie, które wszędzie w kole rówiesnem zajmują pierwsze miejsce, jak ogniska skupiające w sobie wszystkie promienie. January widocznie był tutaj ogniskiem, — do niego należał ster rozmowy, on panował bezsprzecznie pomiędzy zgromadzeniem.
Dzisiaj jednak był w dość milczącem usposobieniu. Powitał wszystkich, usiadł na zwykłem miejscu, kazał sobie dać obiad i, nie mieszając się bynajmniej do drugich, jadł potrawę po potrawie. Czy myślał o „Haśle“, o propozycyi odebranej, czy o małżeństwie Ignasia, — trudno było odgadnąć...
W koło tymczasem toczyła się rozprawa o stosunkach literackich, a zwłaszcza o „Haśle“, świeżo założonym dzienniku, którego wszyscy byli współpracownikami.
January do rozpraw się nie mieszał.
Ignaś zauważył ten dalszy symptomat niezadowolenia z pewnym niepokojem i spoglądał w oblicze towarzysza, jakby oblicze to było słońcem, z którego on czerpał promienie.
— January — szepnął błagalnie — ty jeszcze gniewasz się na mnie.
January ściągnął ramiona, w sposób świadczący, iż żadne sprawy przyjaciela nie mogły go zaprzątać tak długo.
— Jestem zmęczony i głodny — odparł głośno, przysuwając sobie talerz, tylko co postawiony przed nim przez służbę.
— Zmęczony, — pochwycił Konrad swoim basowym głosem — tak, to nasz powszechny los, nas pracowników: zmęczenie, zmęczenie i jeszcze raz zmęczenie bez pożytku.
January spojrzał na mówiącego z rodzajem szyderczej litości.
— Nie myślałem się skarżyć — wyrzekł spokojnie — lubię pracę, praca idzie mi łatwo... a co do materyalnego wynagrodzenia...
Skinął ręką niedbale, jakby na świadectwo, że nie dbał o nie, że to, co posiadał, wystarcza mu aż nadto.
— Jednakże, — wtrącił sentymentalny Emil, u którego sentymentalizm bynajmniej nie wykluczał rachunku, — gdybyś się chciał ożenić...
Na te słowa January rozśmiał się na całe gardło.
— Gdybym ja się chciał ożenić? — powtórzył — dlaczegóż jabym się miał chcieć ożenić?...
— Dlaczego? Nieoszacowane pytanie! — wołał Emil — gdybyś się zakochał!
— O! o to możecie być spokojni; nie zakocham się!
— Hm! zdarzyło się to tylu innym — wtrącił Ewaryst powątpiewająco.
— Zapewne zdarzyło się tobie, Ewaryście, i tobie, Emilu, niejednokrotnie nawet, i tobie, Leonie, skoro ożeniłeś się; ale mnie... Ot, lepiej podajcie mi dzisiejszy numer „Hasła“.
— Jakto! alboż ci go nie przynoszą?
— Nie miałem czasu go przejrzeć.
Wziął go i uśmiechnął się pogardliwie, przerzucając rozmaite artykuły.
— Niedołęztwo! — wyrzekł po chwili, ciągle mając w niego wzrok wlepiony.
— Mówią, że redakcya się zmienia — wtrącił Konrad.
January milczał, nie uznawał za stosowne udzielić specyalnych wiadomości, jakie posiadał, ani ultimatum, jakie postawił właścicielom.
— A ostrożnie — zaśmiał się Ewaryst — jest tam fejleton Emila.
— O czem?
— O miłości.
— O miłości? — zaczął znów January — osobliwy temat! temat godny autora; ale o jakiejże to piszesz, Emilu? o tej, jaka była, jaka jest, czy też jaką byćby mogła?
— Miłość się nie zmienia! — zawołał fejletonista.
— Ba, ba, aforyzm, jak każdy inny. Nasi dziadowie bawili się w Korydonów, byli tkliwi, jak Adolf i Julia, Malwina i Ludomir; posiadali domyślność serca. Gdy tymczasem my...
— Cóż my? — pytał wiecznie zakochany Emil.
— Oni kochali się z urzędu, że tak powiem, a my wypadkowo tylko. U nich miłość należała do obowiązków dobrze wychowanego człowieka, u nas do wybryków. U nich była ona na porządku dziennym; my strąciliśmy ją z tego stanowiska... chociaż w gruncie...
Wzruszył ramionami i znowu wziął się do dziennika.
— Powiedz-że nam, czem dzisiaj uczyniono miłość? — pytał dalej Emil, któremu brakowało jeszcze parę szpalt do następnego fejletonu.
January odwrócił oczy od dziennika, oparł się na łokciu i wyrzekł:
— I owszem. Chcecie wiedzieć, czem jest dzisiaj miłość? Jest to poprostu chorobliwy objaw odbitych wrażeń, jeden więcej dowód wpływu na jednostki ogólnie kursujących doktryn, któremi wszyscy mniej więcej nasiąknięci jesteśmy, a wreszcie... potęgi dziedziczności, której ulegamy.
— Tylko tyle? — wtrącił Emil.
— Ty, bo jesteś sentymentalny, również jak Ignaś, choć na inny, mniej szkodliwy, sposób; kochasz się we wszystkich ładnych kobietach, jakie spotkasz, i to przyznaję, jest dla mnie daleko zrozumialsze, bo ostatecznie ta lub inna...
Mówiąc to, January zrobił ruch tak pełny lekceważenia, iż nawet radykalny Konrad czuł się w obowiązku protestować.
— Ależ ty tego pierwiastku w życiu negować nie możesz; miłość jest to najbardziej ludzkie, a przez to samo najdoskonalsze ze wszystkich uczuć.
— O! porozumiejmy się; ja nic nie neguję, wierzę najzupełniej w atrakcyę wzajemną płci, tylko razi mnie sentymentalna forma, jaką ta atrakcya przybiera w dzisiejszych warunkach. Nie pojmuję, jak można świat swój lub szczęście zamknąć w jednej kobiecie? Nie pojmuję nawet, jak podobna istota może stanowić choćby o szczęściu jednego momentu? Powtarzam: ta lub inna... zresztą rozumiem różnicę materyalną koloru włosów, cery, kształtów.
— Jakto! — oburzył się Konrad — ty, czciciel I. Stuarta Mill’a, ty, co zawsze uważasz kobietę jako pokrzywdzoną przez nasze ustawy i obyczaje, ty twierdzisz coś podobnego!
— Właśnie dlatego, iż kobietę tak pokrzywdzono przez szereg wieków, spaczono nie tylko jej działalność, ale wyobrażenia, ale siły umysłu. Jest ona teraz, jak ci niewolnicy, w których zdołano wpoić miłość jarzma i przekonanie, że są do niego stworzeni jedynie. Kobietę skarłowacono duchem, zarówno jak ciałem; wmówiono w nią, że słabość dla niej jest zasługą, niedołęztwo wdziękiem, nierozsądek prawem. Uczyniono z niej ślepą kapłankę przesądu. Wszystko to nie jest jej winą, jestem o tem przekonany; nie mniej taka, jaką wyrobiono ją dzisiaj, budzić może jedynie litość, litość tem głębszą, im więcej oddalano ją od postulatu, jaki dla niej stawiamy. Ale dzisiaj szalony chyba może brać na seryo istotę zdenerwowaną fizycznie błędną hygieną, której umysł (nb. jeśli myśli), wskutek równie błędnej hygieny moralnej, trzymać się może jedynie rutyny, lub wpadać w najdziksze abstrakcye.
— Gdzieżeś ty tak poznał kobiety? — wtrącił Emil, podchwytując filipikę Januarego i notując w myśli, co mógłby z niej wybrać do swego feljetonu.
— Gdzie? — odparł zagadniony, który nie zwykł był oszczędzać słów, kiedy te cisnęły mu się na usta, — alboż to trzeba studyować głęboko lub patrzeć bardzo uważnie, by dojść do wniosków, które same wpadają w oczy. By stwierdzić prawdę słów moich, dość spojrzeć na kobietę, bądź to na ulicy, bądź na scenie, bądź na kartkach książki... Wszędzie przedstawia się ona z całą sumą śmieszności i niedoborów, jakie wyrobiły w niej wieki faktycznego niewolnictwa i haremowego życia.
— O! haremowego życia! zapał unosi cię zbyt daleko — zawołał Ewaryst, który z kolei chciał także skorzystać coś z podnieconej werwy Januarego i usłyszeć dalszy rozwój tej idei, bo właśnie zabierał się pisać krytykę jakiegoś niewieściego dzieła, i chciał je zrąbać tym argumentem.
Konrad nie mówił nic, tylko gładził powoli długą brodę, potakując mu po cichu.
— Tak jest, haremowego — ciągnął dalej January, — nie cofam wcale słów moich; haremy są rozmaitego rodzaju, a te, których strzegą, zamiast rzezańców istotnych, rzezańcy umysłowi, te, których progi pod klątwą przestąpić nie wolno, są stokroć gorsze od zamkniętych na klucze i rygle, bo klucze i rygle łatwiej wyłamać, niż się od przesądów oswobodzić.
— Przez miłosierdzie — zawołał Konrad — January gotów zakochać się w odalisce.
— Odaliska, to jego ideał — wtrącił Emil, który bez wyrazu ideał obejść się nie mógł, jak nie mógł żyć bez natchnienia.
— January nie ma żadnego ideału — przerwał Konrad, z którego słownika znów wyraz ten był zupełnie wykluczony.
— Mylisz się — przerwał Ewaryst, — ideałem jego jest właśnie nie mieć żadnego ideału. Nieprawdaż, Ignasiu?
— Nie cierpię słów, które nic nie znaczą — wyrzekł znowu January — ale jeśli wam chodzi o mój gust, to przyznaję, że wolę stokroć kobietę wschodnią, niż tę, jaką wytworzyła nasza cywilizacya, wolę zasłonę narzuconą na twarz, niż na myśli; pierwszą można podnieść dowolnie, gdy druga przyrasta do substancyi mózgowej.
— A więc dobrze — zawołał Konrad — wyobrażam sobie Januarego u stóp zakwefiowanej odaliski. Pyszny materyał powieściowy! Koloryt wschodni: niebo ogniste, w głębi kilka palm, kilka garbatych wielbłądów i białe łono namiotów. January wśród zaczarowanego ogrodu, którego opisu zbyt uboga wyobraźnia pożyczyć może z tysiąca i jednej nocy. January przemawia do swojej tajemniczej piękności tym językiem, tak pełnym dosadności i logiki, który jednak, na mocy prawa, iż sprzeczności stykają się z sobą, graniczy niekiedy z paradoksem, a którym, jak widzimy, włada po mistrzowsku. Nie można ręczyć, czy odaliska zrozumie go dokładnie. On powtarza jej, naprzykład, owo pyszne porównanie o rzezańcach istotnych i rzezańcach umysłowych, o zasłonie na twarzy i na duszy. Odaliska, co nigdy w życiu nie słyszała ani o ideach, ani o duszy, nie może pojąć, co to ma znaczyć. Ale natomiast rozumie, iż wzbudza miłość i ciekawość, i bądź to z powodu usposobień dziedzicznych, bądź nabytych, wie, że ciekawość, a nawet miłość, będąca także rodzajem ciekawości, podżeganą bywa oporem. Upiera się więc zachowywać zasłonę, z po za której błyszczą tylko źrenice namiętne, pełne słodkich obietnic... January prosi, błaga, aż wreszcie z łagodną przemocą zdziera zasłonę i... o nieba! staje osłupiały. Niestety! ujrzał tę twarz, którą marzył niebiańską, pomalowaną wszystkiemi kolorami tęczy.
— Oh! — wtrącił January, słuchający dotąd z uśmiechem tej improwizacyi o sobie, — ażeby zobaczyć coś podobnego, nie potrzebuję puszczać się aż na daleki Wschód; dość mi będzie zajrzeć do Saskiego ogrodu, do teatru, lub jakiegobądź salonu. Na Wschodzie przynajmniej rzecz ta ani dziwi, ani oburza. Kobieta nie posiada nic, prócz piękności; religia pozbawia ją duszy, obyczaj indywidualności. Ale tu... tu wszystkie kobiety odzywać się będą, jak pozytywki: o inteligencyi, myśli, nauce, co nie przeszkadza im poświęcić życia na stroje, prześcigać dzikich dziwacznością ozdób.
— Oh! prześcigać dzikich — powtórzył zgorszony Emil, faworyt i wielbiciel płci pięknej, pomiędzy którą uchodził za pierwszorzędnego poetę i pierwszego powieściopisarza swego wieku — January! przez litość szanujmy nieco prawdopodobieństwo.
— Ja wcale nie przesadzam. Przebiegnijmy tylko szereg potworności, jakim kolejno poddają się kobiety. Jest to niejako barometr, wskazujący moralny poziom społeczeństwa lub pewnej jego części. Forma zewnętrzna jest odbiciem wnętrza. Dawniej mężczyźni prześcigali się z kobietami w tym względzie; dzisiaj przy demokratycznym nastroju dziewiętnastego wieku atrybut ten pozostał jedynie przy kobiecie. Jest to najlepsza wskazówka, iż nic nie korzystała, iż nie postąpiła ani kroku na drodze moralnego rozwoju.
— Prawdę mówiąc, nie one są temu winne — wyrzekł Konrad.
— Alboż ja temu przeczę. Stwierdzam jedynie fakt, i z faktu tego wyciągam naprzód praktyczne następstwo dla siebie, iż podobnej istoty nie można traktować na seryo, a powtóre, jeśli chcesz, bynajmniej nie zaszczytne dla mężczyzn w ogóle. Kobieta wprowadza do rodziny nielogiczne i kapryśne żywioły, z jakich składa się sama; obyczajami, strojem, mową i uczynkiem urąga logice. Wychowuje dzieci na obraz i podobieństwo swoje, staje się zbyt często powodem ruiny lub nieszczęścia, plagą domowego ogniska. A jednak wpływ panujących idei jest tak silny, że, chociaż społeczeństwo widzi te groźne niedobory, czuje je i cierpi; woli raczej szukać ich powodu w indywidualnych przyczynach niż w ogólnych, tak łatwych przecież do zaznaczenia. Ale tych idei panujących nie możemy pozbyć się zarówno w wypadkach codziennych, jak w ważnych chwilach. Życie człowieka upływa nieraz na daremnej walce z niemi, i na łożu śmierci przekonywa on się dopiero, iż jeszcze nie zmógł ich sam w sobie, iż cierpiał i zmarnował byt z ich przyczyny. Gdybym miał pióro w ręku, zdaje mi się, iż napisałbym w tej chwili palący rozdział o wpływie przesądów dziedzicznych.
— A może podarłbyś go jutro — wtrącił złośliwie Ewaryst.
— Gdzie tam! — zawołał Ignaś — January wpadł na swój ulubiony przedmiot.
— Tak jest, nie waham się twierdzić, że jedną z kardynalnych trudności naszego wieku jest wzrastająca dysharmonia pomiędzy umysłowym poziomem dwóch płci, pomiędzy ich zasadami, wiarą, rozwojem. Ja dowodzić tego będę, póki tchu stanie.
— Nie będzie to w żadnym razie prosta droga do sławy, do powodzenia, — ostrzegał Ewaryst, który na tych rzeczach znał się dobrze.
— Mniejsza o to — odparł dumnie — gdy widzę, z jakiej gliny jest ulepione powodzenie, gotowem je znienawidzieć. Któż może myśleć, że dbam o rozgłos, o pochwały dzienników, o reklamy reporterów, o szmer publiczności lub nawet o uznanie krytyki?
— Więc czegóż chcesz? — wtrącił zawsze trochę naiwny Emil.
— Ja chcę, żeby ideje moje przesiąkły w życie i krew narodu; chcę obalać i budować według myśli mojej gmachy, w których jednostki będą cegłami, ideje cementem... gmachy ku przyszłemu szczęściu ludzkości. Ja chcę panować nad duchami, chcę, by w przyszłości zaklinano się na mnie, przysięgano na mnie.
Oparł głowę na ręku i spoglądał na zgromadzonych, a w oczach mu połyskiwały nie iskry zapału i miłości, ale chłodne, przeszywające, jak stal blaski dumy.
Przez chwilę siedział zatopiony w myślach, z dumnie przyciętą wargą, z wzrokiem zgubionym w przestrzeni. Potem powstał, wyprostował się, jak atleta, gotujący się do walki.
— Ha! — wyrzekł — tracimy tylko czas na próżne słowa.
— Dokądże się tak śpieszysz? — zapytano.
— Gdzie? do pracy, do pióra. Oto broń moja; a jakkolwiek broń to dzisiaj zużyta i stępiona, nie wynaleziono jeszcze na jej miejsce żadnej innej. Chodźmy, Ignasiu.
Słowo to rzucił z rodzajem rozkazu satelicie swemu.
Ignaś powstał natychmiast, przywykły snadź spełniać zawsze wolę Januarego, po chwili jednak zawahał się, przypomniawszy sobie jakieś inne zobowiązanie.
— Daruj — wyrzekł nieśmiało — mam rozmaite interesa do załatwienia.
— Aa — odparł przeciągle — pewno znowu zlecenie panny Jadwigi. Ustępuję jej pierwszeństwa, ma się rozumieć... Tylko pamiętaj Ignasiu, że tym sposobem nigdy nic nie napiszesz i nie postąpisz na krok jeden; gdyby panna Jadwiga kochała cię, powinnaby przynajmniej choć to zrozumieć.
Wzruszył ramionami z najwyższym gniewem, nasunął kapelusz na oczy i wyszedł. Miał zwyczaj po obiedzie dysputować z Ignasiem, a raczej przed Ignasiem, bo ten nie sprzeciwiał mu się nigdy, i nigdy nic nie przeciwstawiał jego zdaniu. Była to więc po prostu mała oratorska przyjemność, sposób wyjaśnienia i uszykowania własnych myśli, zanim je przeniósł na papier. A nikt nie słuchał go z tak religijną czcią, jak Ignaś. Stanowił on nie osobę, ale rodzaj echa, które powtarzało z akcentem admiracyi jego własne rozumowania.
Wyszedł więc z restauracyi równie zły, jak przyszedł, kiedy na schodach dopędził go Konrad.
— Dokąd idziesz? — zapytał.
— Gdziekolwiek... przejść się trochę, zanim znowu zasiądę do pracy.
— To ja pójdę z tobą.
January przystał chętnie; przyzwyczaił się do obecności Ignasia, ale w gruncie Konrad lub Ignaś było mu to dość obojętne.
— Ty, przynajmniej — wyrzekł z przekąsem — nie masz żadnej panny Jadwigi.
— Cóż chcesz — wtrącił pobłażliwie Konrad — ja kochałem się także, Ignaś jest młody.
— Cóż ztąd! a ja czy młodym nie jestem?
— Ty January, ty stanowisz wyjątek.
Jakaś błyskawica mignęła po twarzy Januarego, nadając świeżość przewiędłemu czołu, rozjaśniając spojrzenie i uśmiech.
— Być może — wyrzekł po chwili — być może. Tylko nie zrozumieliście mnie dobrze; nie potępiam bynajmniej miłości... nie jestem tak szalony, by stawać nawspak wiekuistym prawom natury... potępiam tylko niepewne formy miłości, niestosowne dla niektórych położeń, dla niektórych natur.
— Rozumiem — zawołał radykalny Konrad — jesteś antagonistą małżeństwa.
— Nawet i to nie; nierozerwalność małżeństwa jest to formuła zużyta może, ale, jak każda formuła, elastyczna; przeciwko niej jednostka broni się niewiernością; tolerancya, jaką dla niej myśliciel mieć musi, jest koniecznem następstwem moralnego przymusu. Chociaż znowu dla wielu natur, małżeństwo, nawet nieobwarowane warunkiem nierozerwalności, pozostałoby takiem.
— Więc dlaczegóż tak się oburzasz na biednego Ignasia?
— Dlaczego! dlaczego? bo małżeństwo to nie ma sensu, bo ta jego panna Jadwiga jest nieznośna i działa mi na nerwy.
Nie chciał dłużej mówić o tym przedmiocie, wpadł na temat zwykłych swoich filozoficznych doktryn i zaczął je rozwijać długo i szeroko. Nie lubił w ogóle, gdy mu zadawano pytania.
Gdy powrócił do siebie, słońce było blizkie zachodu, a zniżając się coraz bardziej na skraj horyzontu, napełniło rumianym blaskiem jego mieszkanie. Stół, przy którym pisał, zalany był promieniami tak, iż białość papieru raziła jego oczy, a po tej białości migały na wszystkie strony delikatne cienie akacyowych liści, drżących pod oknem od lekkich powiewów wiatru i, przesuwając się, kołysząc, tańczyły jak cienie, lub żywe istoty, wśród ciszy i samotności tego pokoju, po ścianach, podłodze i sprzętach, nadając mu jakieś tajemnicze życie.
— Nieznośne słońce! — odezwał się January — pisać niepodobna, muszę się raz zdecydować na zawieszenie ciemnych stor w oknach. Żeby był Ignaś, posłałbym go zaraz po ten sprawunek.
Obejrzał się, nierad z tego, że nie miał nikogo pod ręką, kimby się mógł posłużyć, i poszedł do okna, próbując je czemś zasłonić.
Okno wychodziło na ogród, a raczej ogródek szczupły, mały, jak zwykle ogrody warszawskie, ale tak pełny kwiatów i woni, iż podobny był raczej cały do różnobarwnego dywanu, na którym, nakształt bukietów, wznosiły się strojne głowy róż.
January mieszkał na pierwszem piętrze; dość było otworzyć okno, by cała ich woń zapanowała w pokoju. Naprzeciwko okna, zaledwie oddzielona od niego szczupłą przestrzenią ogrodu, wznosiła się werenda, po której lekkich żelaznych filarach obwijały się ciemne bluszcze, tworząc girlandy zieleni, nakształt wdzięcznych ram dla rodzajowego obrazka, godnego pędzla artysty.
Na werendzie siedziała młoda kobieta, pochylona lekko nad dywanem, na którym bawiło się dwoje dzieci. Kobieta była piękna i uśmiechnięta; fałdy białej, lekkiej sukni rysowały kształty wytworne i wdzięczne; a głowa, której cały strój stanowiły ciężkie warkocze lśniących włosów, miała charakter powagi i słodyczy, niewinności i dumy, jaką arcymistrz niewieściego piękna, Rafael, nadać umiał niektórym Madonnom swoim.
Siedziała w niedbałej postawie, nie domyślając się, by kto na nią patrzał, pełna prostoty i spokoju, śledząc wzrokiem miłości ruchy chłopczyka, o czarnych, ognistych oczach, i znacznie młodszej dziewczynki, pełzającej po dywanie, której ptasi świergot i śmiechy urywane odbijały się na twarzy matczynej.
Chłopczyk mógł mieć lat pięć zaledwie i opiekował się wyraźnie młodszą siostrzyczką, poddając się dobrotliwie jej dziecinnym fantazyom, wspierając niepewne ruchy; ona czepiała go się, zapuszczała w pukle jego włosów tłuste białoróżowe rączki, pełne rozkosznych dołeczków i fałdów, targała je z okrzykami radości, stanowiącemi dźwięki bez słów wyraźnych. Dziewczynka nie miała południowego typu, tak widnego w twarzy matki i brata, — przeciwnie — jasne włosy, jasne błękitne oczy czyniły z niej przy tych czarnych głowach i aksamitnych źrenicach, przypominających obrazy zrodzone pod innem niebem, istotę różną, chociaż równie piękną.
Te dwoje dzieci i ta młoda matka, tak wyłącznie zajęte sobą, iż reszta świata zdawała się dla nich nie istnieć, był to jeden z tych, pospolitych wprawdzie, ale pięknych widoków, na których oko każde z przyjemnością zatrzymać się musi.
January był wrażliwy na piękno; obraz ten, przypadkiem ujrzany z okna, uderzył go; zaczął przypatrywać mu się z zajęciem, a był tak blizko, iż każda linia rysowała się dla niego wyraźnie, każdy dźwięk dochodził niezmącony.
Liście akacyi tworzyły przed nim przezroczystą i ruchomą zasłonę, pozwalającą mu swobodnie spoglądać w ogród, samemu nie będąc widzianym. Patrzał ciągle, słuchał cichych gwarów dziecinnych i głośnych pocałunków, których odgłos dochodził do niego.
O czem myślał?... pytania tego nie zadał mu nikt, ale gdy wreszcie cienie wieczoru zapadać zaczęły i młoda kobieta zeszła z werendy w głąb mieszkania, on dopiero wówczas powstał ze swego miejsca przy oknie, i obejrzał się ze zdziwieniem, jak człowiek senny.
Noc nadchodziła, a on od obiadu nie napisał nic, nie zrobił nic. Była to rzecz nie do darowania. Zapalił lampę, usiadł na zwykłem miejscu, umoczył pióro, ale robota mu nie szła. Powstał znowu i wielkiemi krokami zaczął przechadzać się po pokoju. Wreszcie zbliżył się do okna. Drzwi szklane, otwierające się na werendę, były oświecone i mógł widzieć salon, gustownie urządzony, a w nim migające cienie. Pierwszy raz w życiu przyszło mu do głowy pytanie: kto tam mieszka? Nie panował nad myślami, — one cisnęły mu się nie wiedzieć zkąd niesforne.
Cóż wkońcu obchodziła go ta kobieta, chociaż była tak piękna? czyż mało pięknych spotykał w życiu? Czyż nie była to zresztą jedna z tych bezrozumnych istot, na które tak wymownie piorunował przed kilku godzinami.
Może też pioruny jego nie były wszystkie sprawiedliwe, może istniały na świecie wyjątki? Myśl ta nie wiedzieć czemu przesunęła mu się przez głowę. Twarz, którą obserwował, miała wszystkie cechy rozwiniętej inteligencyi. I cóż ztąd? Czyż miał szukać na świecie podobnego wyjątku, jak błędny rycerz zbroi cudownej? marzyć jak kochanek? Czyż to było jego zadaniem?
A jednak January marzył przez noc całą. Pomimo pracy, woli i panowania nad sobą, młodość ma swoje prawa niezwalczone. January wiódł życie surowe, oddane studyom naukowym, zaabsorbowane badaniami filozoficznemi. A jednak była to natura namiętna; z wiedzą uczonego łączył usposobienie poety. Dwoistość ta stanowiła bogactwo i niebezpieczeństwo zarazem. Nie każda pokusa była dla niego groźną, ale za to, gdy raz wkradła się do jego serca lub wyobraźni miała niepohamowaną siłę.
Zbyt poważny na miłostkę, zbyt dumny na rozpustę, tem łatwiej, tem gwałtowniej mógł podledz miłości; mogła ona pochwycić go z nienacka i zwalczyć tem łatwiej, że zawsze w subtelnej argumentacyi swojej mógł znaleźć w myśli gotowe rozumowanie na usprawiedliwienie namiętności.
Jedno spojrzenie, rzucone na kobietę, która bynajmniej nie domyślała się nawet, że widzianą była, nie była to jeszcze namiętność, nie była to miłość nawet. Wystarczyło to przecież do zachwiania na chwilę moralnej jego równowagi.
Nazajutrz za to, z nowym zapałem zabrał się do pracy.
Pisał dzieło, na jakie zdobyć się tylko mogła niepohamowana śmiałość: dzieło, mające prawdopodobnie obruszyć przeciw niemu wszystkie warstwy społeczne, dzieło wojownicze i reformatorskie, jak było usposobienie jego: „O stanie naszego społeczeństwa wobec wiedzy i prądów obecnych“.
Dzieło to miało już wiele rozdziałów, skreślonych ostrem, gryzącem piórem, natchnionych młodzieńczą wzgardą dla wszystkiego, co trąci lenistwem, tchórzostwem lub chociażby tylko ostrożnością; burzyło tradycye, łamało wszelkie zapory, postawione swobodnej myśli, i rzucało się naprzód, naprzód koniecznie, choćby tam miało przepaść otwartą napotkać.
Teraz właśnie miał nastąpić rozdział o kobietach. Przedmiot był trudny dla Januarego. Sierota, nie miał sióstr, ani bliższych rodzinnych związków; kochanki nie posiadał, do świata nie należał. Kobietę więc znał teoretycznie tylko i, prócz wyroków potępienia, które na nią wpośród towarzyszy wygłaszał, nie mógł o niej nic więcej powiedzieć.
Przyszło mu to na myśl, gdy znowu zasiadł do pracy. W dziele, jakie przedsięwziął, książkowa wiedza mniej była mu pomocną; dzieło podobne studyuje się w życiu, nie w ciszy gabinetu; trzeba mu było poznać to życie trochę głębiej, wszechstronniej, niż dotąd; zbadać inne sfery i inne społeczne warstwy, niż koło ludzi, związanych z nim, mniej więcej myślą jedną.
I znowu z gniewem położył pióro, zatrzymany tą niespodzianą trudnością, o której nie pomyślał dotąd. Zrozumiał jej całą doniosłość. Życia i ludzi nikt nie poznaje na zawołanie; są to studya w najwyższym stopniu bezwiedne, robią się wówczas tylko, gdy się najmniej o nich myśli. Miał-że szukać towarzystwa panny Jadwigi, lub jej podobnych? poddawać się konwencyonalnym zwyczajom świata, którego nie cierpiał z zasady? marnować czas drogi na wizyty i wieczory?
Wszystkie te problemata tłoczyły mu się do myśli, a jednocześnie w piersi budziły się pragnienia i żądze niewyraźne, nieokreślone, przecież potężne.
Pokój ten zdawał mu się dusznym. Poszedł do okna i otworzył je. Werenda była pusta.
Pochwycił kapelusz i wybiegł na miasto.
Był to dzień świąteczny. Tłumy strojne powracały z kościołów i śpieszyły ku Saskiemu Ogrodowi lub zamiejskim spacerom. Ludzie łączyli się w grupy, spotykali, tworzyli wesołe gromadki, szukając rozrywki po tygodniowych zatrudnieniach.
January spotkał Ignasia, który szedł obok panny Jadwigi i jej siostry, niosąc ich książki do nabożeństwa. Spotkał Konrada, ale ten był tak zajęty jakąś młodziutką blondynką, idącą pod opieką matki, że nie spostrzegł go nawet. Spotkał Ewarysta, — Ewaryst dzień ten zwykle przepędzał z matką, Leon z żoną, Seweryn także znajdował się w jakiemś liczniejszem zgromadzeniu niewieściem.
January był sam wśród tego całego miejskiego ruchu, którego nie podzielał, z którym nie łączyło go nic. Błąkał się bez celu po ulicach, gdy ujrzał Emila, idącego naprzeciw siebie.
Ale fejletonista, zamiast skwapliwie skorzystać ze spotkania, pozdrowił tylko Januarego i chciał iść dalej.
— Gdzież się tak śpieszysz ty także? — zagadnął go niecierpliwie ten ostatni.
Emil miał minę tajemniczą, dyskretnie tryumfującą, przechadzał się po trotoarze Krakowskiego Przedmieścia z różą herbacianą w dziurce od guzika, i z tego trotoaru nic go odciągnąć nie mogło.
Dawał tylko do zrozumienia, że czekał na jakieś spotkanie lub sygnał, który tak łatwo odebrać w pośród tłumu, i uparcie wlepiał wzrok we wszystkie przeciwległe balkony, potrząsając, jak lew, długiemi włosami i wydobywając z piersi sentymentalne westchnienia.
January pożegnał go czemprędzej i powrócił do siebie.
Znów powitały go te same ściany, pełne słońca i drżących cieni.
Dziś mu te ściany wydały się smutnemi; wrażliwa natura jego przywykła do pracy, a napotykając w niej nieprzezwyciężoną trudność, była wytrącona z kolei, czuła jakieś zachwianie równowagi moralnej.
Usiadł w oknie.
∗ ∗
∗ |