<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | January |
Podtytuł | Powieść współczesna |
Wydawca | Redakcya »Świata« |
Data wyd. | 1891 |
Druk | WŁ. L. Anczyc i Sp. |
Miejsce wyd. | Kraków |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom II Cały tekst |
Indeks stron |
Była to znowu wiosna. Majowe słońce świeciło wesoło na niebie; drzewa, pełne świeżej zieleni, radowały oczy szmaragdową barwą, a woń rozkwitłych bzów, róż i jaśminów, przepełniała powietrze.
Od dnia, w którym zadzierżgnęły się losy naszych bohaterów, mógł upłynąć rok jeden i mogło ich upłynąć dużo więcej, — niezmiennej natury nie podobna było o to zapytać, ani wysnuć z niej jakichbądź wskazówek.
Plantacye krakowskie i ogrody przedmiejskie, które się przy nich grupują, wyglądały świątecznie pod promieniami słonecznemi, a miryady gołębi, jaskółek i drobnych ptasząt napełniały raźnym świegotem powietrze.
W jednym z tych ogrodów, utrzymanym starannie wśród trawników i kwiatowych klombów, wznosiła się elegancka willa z werandą, obwieszoną zwojami dzikiego wina i bluszczu, a po ogrodzie przechadzało się dwoje młodych, chłopiec i dziewczyna, niezmiernie zajętych wzajemną rozmową, przekomarzając się, biegając i śmiejąc wesoło. Chłopiec mógł mieć lat dwadzieścia zaledwie, bo pierwszy puszek młodzieńczy wysypywał mu się koło ust i brody, tworząc jednak bardzo już wyraźne czarne wąsiki, które on kręcił z całą dumą, sprawioną przez ten nowy nabytek.
Energiczne rysy klasycznej poprawności nabierały blasku od czarnych ognistych źrenic, co na kształt wiosennego słońca oświecały twarz, pełną inteligencyi i siły, a w której wdzięk dziecinny walczył jeszcze z męzkim wyrazem powagi, nadając jej nieprzeparty urok pierwszej młodości.
Dziewczyna była młodszą o lat kilka; wybujała i wiotka, z jasnemi włosami, które wymykały się z pod kapelusza, przypominała owe zużyte porównanie lilii, gnącej się na łodydze; zdawała się, jak ten kwiat jasną, białą, znikomą.
— Dobrze, żeś raz porzucił twoje książki, i przyszedł do mnie! — mówiła, czepiając się jego ramienia, jakby potrzebowała podpory — pierwsza róża rozkwitła dzisiaj, muszę ci ją pokazać!
— O! dla róży nie byłbym z pewnością porzucił moich książek, jak je nazywasz.
— Jeżeli nie dla róży, to może dla mnie! — zawołała, śmiejąc się — powiedzże: uczyniłeś to dla mnie, braciszku?
— Gdyby na mojem miejscu był kto inny, powiedział by to bez namysłu.
Słysząc te słowa, z białej stała się różową: przez chwilę zarumieniona patrzała na brata z pod oka, choć niby miała wzrok spuszczony.
— Więc ty, Lucyanie — wyrzekła po chwili — to już nie lubisz bawić się ze mną, jak za dawnych czasów. Ty wówczas byłeś dla mnie taki dobry. Ty zawsze byłeś dobry, nawet kiedy byliśmy dziećmi. Pamiętam, jak przez sen: byłam bardzo maleńka; byliśmy w jakimś dużym pustym domu; czy ty sobie to przypominasz bracie?
— Przypominam. Ty przecież tego pamiętać nie możesz Anielko!
— Pamiętam! pamiętam! W tym domu było nam źle bardzo; w tym domu była niegodziwa kobieta, która fukała na mnie, złościła się, szturchała; raz nawet chciała mnie wybić, ale ty przybiegłeś do niej z zaciśniętemi piąstkami i wołałeś, że ją zabijesz, jeśli się mnie dotknie.
— Byłem taki mały, nie miałem innego sposobu; zdawało mi się, że ja ją przestraszę tą groźbą.
— I nie wiem, co się stało. Ktoś nadszedł, ona mię puściła. Odtąd zaczęłam zwracać się do ciebie, jak do obrońcy; odtąd zrozumiałam, że pod twoją opieką nic mi się złego stać nie może; odtąd zawsze przy tobie czuje się tak bezpieczną.
— Alboż ty potrzebujesz obrońcy?
— O! nie; od czasu, jak jesteśmy z mamą, jesteśmy tacy szczęśliwi. Ojciec nas tak kocha, iż zawsze zapominam, że nie jest naszym istotnym ojcem. Ale ty patrzysz na mnie, jakbyś myślał o czem innem.
— Przypomniałaś mi przeszłość, Anielko. Czy pamiętasz, gdy do tego pustego domu, gdzie nam tak źle było, przyjechał jakiś pan, jak się zakradł do ogrodu, gdzie nas tak często samych pozostawiano i powiedział, że nas zabiera do mamy. Ty bałaś się go z początku i zasłaniałaś sobie oczki, zdziczałaś przy tej złej kobiecie, która cię bić chciała; ale ja go poznałem odrazu; on już raz był wyniósł nas z ognia, kiedy się dom palił, i szepnąłem ci to do ucha.
— Ja pamiętam tylko, jak jechaliśmy w nocy, jak ten pan mnie otulał i dawał cukierki, ile razy otworzyłam oczy; chciałam je mieć ciągle otwarte, ale zamykały się zawsze.
— Jechaliśmy długo; jechaliśmy dnie i nocy — mówił dalej Lucyan — aż przyjechaliśmy do mamy.
— To, to i ja przypominam sobie, jakby to wczoraj było.
— Ty mamy nie poznałaś!
— Wydała mi się taka śliczna, taka wspaniała! myślałam, że to jaka zaklęta królewna, o której opowiadała mi piastunka. Ty pobiegłeś do mamy zaraz, a mnie ten pan wziął i złożył jej na ręce, a ona płakała tak, że łzy padały mi na czoło, na twarz, na usta; czułam, że były gorące jak ogień.
— A jak tam było ślicznie Anielko, w naszym małym domku, w styryjskich górach! jak dobrze!
Anielka obejrzała się wokoło.
— Mnie się zdaje, że tu jeszcze lepiej! — wyrzekła.
— To już ja zgadnę, dla czego.
— Bardzo łatwo zgadnąć! Najprzód, jesteśmy we własnym kraju. A potem, sam przecież mówiłeś mi nieraz, jak miło słyszeć ze stron wszystkich pochwały dla tego, który nam się stał ojcem, którego kochamy jak ojca; jak miło widzieć szacunek, otaczający rodziców i być dumnym, że się do nich należy!...
— Oh! nie mówisz mi wszystkiego, siostrzyczko.
Wzruszyła ramionami, lekko zakłopotana.
— A potem mamy tu takich przyjemnych sąsiadów!
— Lucyanie!...
— A szczególniej pewnego młodego sąsiada, który, oprócz wielu moralnych przymiotów, posiada ciemne wąsiki, błękitne oczy, wysmukłą figurę i śliczny tenorowy głos.
— Lucyanie! wiesz dobrze, iż ojciec powiada, że to jest pierwszy student uniwersytetu, że posiada nadzwyczajne zdolności, że wyjdzie na znakomitość.
— Patrzcie! jak spamiętała! — roześmiał się wesoło Lucyan — otóż, krótko mówiąc, w Krakowie lepiej jest, niż gdziekolwiek indziej; bo tutaj co wieczór prawie zagląda Władzio...
Dziewczyna, na sam dźwięk tego imienia, zarumieniła się znowu.
— Brzydki jesteś braciszku! — zawołała — z twemi domysłami.
— Czy na prawdę brzydki? o filutko! znam ja ciebie; gdybym nie zaczął mówić o Władziu, samabyś na niego naprowadziła rozmowę.
— Doprawdy, ty tego nie rozumiesz Lucyanie! — mówiła, zakrywając oczy długiemi rzęsami, — są rzeczy, o których nie chciałoby się wspominać nigdy, a słyszeć zawsze; bo jak słowo przychodzi na usta, to robi się gorąco na twarzy, a w oczach ciemno i wymówić go niepodobna, a serce tak bije, tak bije!...
— I powtarza każdem tętnem: Władzio, Władzio! nie prawdaż Anielko?
Rzuciła mu się na szyję, jakby chciała zmusić go do milczenia, lub zcałować mu z ust to imię.
— Trzeba przyznać — mówił znowu Lucyan — że ten Władzio ma niezły gust; jesteś śliczna, moja panno siostro!
Patrzała na niego nawpół uradowana, nawpół niepewna i niedowierzająca.
— Czyż naprawdę?
— Niby ty o tem nie wiesz!
— Nie; widzisz Lucyanie, on wydaje mi się tak mądry, tak piękny, tak dobry, tak doskonały... że... że... że ja nigdy nie dorosnę jego miary. I czegóż się śmiejesz? jesteś niegodziwy! a ja nie wiem, dla czego mówię ci to wszystko.
— Jakże się nie mam śmiać, kiedy on słowo w słowo mówi mi toż samo o tobie.
Spojrzała mu w oczy z nagłą powagą.
— Wprawdzie — mówił dalej Lucyan — zaklinał mnie, bym go przed tobą nie wydał; ale stało się, wygadałem się...
— Dla czego zaklinał cię o to? — zawołała nagle.
— Alboż ja wiem! alboż to można zawsze zrozumieć was zakochanych...
— Oh! obmawiasz się braciszku; niby i ty....
— Ja, na teraz, kocham się, jak mówi poeta, w rymie Schaekspearowskim, w Dancie i w Homerze, a szczególniej, kiedy je ojciec czyta i wykłada.
— Cóż znowu! taka miłość nie przeszkadza innej.
— Widzisz Anielko! zdaje mi się, że kto ma taką matkę jak ja, ten byle jak serca swego nie umieści. Kiedy porównywam ją ze wszystkiemi innemi kobietami, jakie znam, to nawet o żadnej myśleć nie mogę.
— O! jeśli będziesz chciał znaleźć w młodej dziewczynie takie myśli, takie uczucia, takie poglądy; to naturalnie, że ci się żadna podobać nie będzie.
— Ja nie myślałem teraz o młodych; nawet przyrównywałem matkę do wszystkich kobiet, jakie znam, ot naprzykład do matki Władzia...
— Lucyanie! on ją tak kocha! on słucha jej we wszystkiem; on wołałby umrzeć! niż ją zasmucić.
— I cóż ztąd? to dowodzi tylko, jak jest dobrym synem; matka jego jest podobno najlepszą kobietą w świecie, ale ja żałuję go bardzo, że pod tym względem jest o tyle uboższy od nas; mnie, przyznam ci się, jego matka nie podoba się wcale. Ma takie jakieś zacieśnione pojęcia, jest tak sucha i formułkowa. Czy nie uważałaś tego Anielko? ale prawda, ty musisz patrzeć na nią innemi oczyma.
— Widziałam ją raz tylko, kiedy przyszła tutaj podziękować ojcu za tę rozprawę syna, pamiętasz, którą ojciec kazał bez jego wiedzy wydrukować swoim kosztem. Była tak wzruszona...
— Mama nie oddała jej wizyty — dodała smutno po chwili.
— Wiesz dobrze, iż mama nie bywa nigdzie; nie chciała robić wyjątku.
— Czy ty nie wiesz, dlaczego tak jest Lucyanie? — pytała ciekawie.
— A! mama nie może lubić czczych, zwyczajnych towarzystw, to bardzo naturalne; a potem nie ma na nic czasu.
— Tak! — powtórzyła nieco smutnie dziewczyna. — Mama musi mieć słuszność... jest tak zajęta nami i domem, a przytem pracuje z ojcem.
— Ale czemu tak posmutniałaś, siostrzyczko?
Anielka wstrząsnęła główką.
— Ja nie wiem — wyrzekła zwolna — czasem lękam się, sama nie wiem czego i przychodzą mi myśli jakieś, których odpędzić nie mogę.
— Jakież to myśli Anielko? powiedz mi je!... — zawołał troskliwie.
Pochyliła głowę na jego ramię.
— Śmiać się będziesz ze mnie — szepnęła.
— Tem lepiej, bo wówczas rozproszę twoje smutki. Zmartwienia i niepokoje, bez przyczyny, rozpraszają się za bliższem przyjrzeniem.
— Widzisz, zdaje mi się, że całe szczęście nasze rozwieje się jak sen, że powinnam śpieszyć się i używać go pełnemi piersiami; ja pewno niezadługo umrę; a jak patrzę na świat, zaraz przychodzi mi na myśl, że się z nim żegnać powinnam.
— I dla czegoż ty to myślisz? — zawołał, przestraszony temi wyrazami.
— Alboż ja wiem? A ja tak nie chciałabym umierać!
— Ależ ty nie umrzesz! — mówił, obejmując ją ramieniem, jakby chciał bronić od jakiegoś niewidzialnego niebezpieczeństwa: — są to przywidzenia rozpieszczonego dziecka, które w braku prawdziwych, wytwarza sobie urojone.
Uczuł, że garnęła się do niego.
— Czy myślisz, że tego sobie nie powtarzam! — szeptała — przy tobie, trwogi te mnie odchodzą; ale kiedy jestem sama...
— Pokazuje się, że nie trzeba dzieci samych zostawiać — odparł Lucyan z przybraną powagą — poczekaj! powiem to Władziowi; ale coś nie było go dni kilka.
Uderzył się w czoło.
— Aha! rozumiem teraz, zkąd twoje smutki.
Ona rzuciła mu błagalne spojrzenie i zamknęła usta pocałunkiem.
— Ty wiesz dobrze, że jestem trochę szalona! Ojciec przecież zawsze prześladuje mnie o to.
Lucyan uśmiechnął się z trochą dumy.
— Powiadają, — wyrzekł, zbrojąc się męzką powagą — ze jest to wada wszystkich panien. Widać, że ty nie stanowisz wyjątku... Ale ktoś idzie. Założę się, że zgadnę kto; i ty także zgadujesz?
Rzeczywiście furtka od ogrodu skrzypnęła, dały się słyszeć lekkie kroki. Anielka spojrzała przez gałęzie drzew, zasłaniających ścieżkę, wijącą się od furtki, dostrzegła zapewne kto nadchodzi, bo wyrywając się z rąk brata, pędem strzały pobiegła ku domowi.
Tymczasem z pomiędzy bzów i jaśminów kwitnących wynurzył się młody człowiek o smukłej postawie, szafirowych oczach, ciemnych jedwabistych wąsikach. Czy miał głos tenorowy, trudno było orzec z góry, to pewna tylko, że gdy powitawszy Lucyana, obejrzał się wkoło i przemówił, głos jego miał dźwięczne, sympatyczne brzmienie.
— Zdawało mi się — wyrzekł — że widziałem pannę Anielę...
Lucyan wskazał mu jej jasną suknię, przesuwającą się wśród ciemnych bluszczów werendy.
— Czyż miałem nieszczęście — zawołał — niepodobać się pannie Anieli? Czy mogłem ją mimowolnie obrazić?
— Śni ci się, Władziu! — zawołał Lucyan.
— Więc dla czegoż ona uciekła! bo wyraźnie uciekła przedemną.
Zatrzymał się, tak przerażony tem przypuszczeniem, że Lucyan parsknął mu w oczy śmiechem.
— I czegóż się śmiejesz? — zapytał nowo przybyły.
— Cóż chcesz? śmieje się z ciebie i z Anielki. A otóż i ona powraca; wiedziałem, że nie uciekła na długo; trzeba było przecież włosy przygładzić, suknię poprawić.
Rzeczywiście Anielka wracała; twarzyczka jej różowa była rozpromienioną, oczy błyszczały, jak dwie gwiazdy, a na ustach był tak śliczny uśmiech, że Władysław, zamiast ją witać, stanął zachwycony.
— Widzisz! — szepnął Lucyan, nachylając się ku niemu — ona gniewa się za to, że nie przyszedłeś wczoraj; postanowiła cię ukarać; ale jej samej sprzykrzyła się pokuta, i otóż jest.
— Nie mogłem przyjść, doprawdy! — tłumaczył się młody człowiek, zarumieniony.
— Och! Lucyan żartuje, jak zawsze — przerwała zmieszana dziewczyna. — Czyż pan tego nie widzisz!
— Prawda! — odparł smutno — pani nie mogłaś nawet zauważyć mojej nieobecności.
— Przeciwnie! zauważyłam. Nauczyłam się mojej partyi duetu, — dodała pośpiesznie — i nie miałam z kim śpiewać.
Lucyan pogroził jej, jakby chciał powiedzieć: tylko dla duetu? — ale błagalne spojrzenie siostry zatrzymało mu słowa na ustach.
— I powieści zaczętej nie czytaliśmy także — rzekła znowu.
— Słowem, masz wiedzieć, że brakło ciebie tu we wszystkiem.
— O! — zawołał — jaki ja byłbym nieszczęśliwy, gdybym musiał wyjechać.
— Wyjechać? — powtórzył Lucyan — dla czegoż miałbyś wyjechać?
Anielka nie powiedziała nic, tylko na jej ruchliwej twarzyczce zaszła jakaś zmiana, jak na kwiecie, gdy chmura przysłoni mu słońce.
— Matka chciałaby, żebym zobaczył trochę innego świata; a potem, czy ja mogę wiedzieć, co ze mną będzie? gdzie znajdę chleb i pracę?
— O to się nie troszcz! — zawołał Lucyan z żywością — słyszałem nieraz, jak ojciec mówił, że cię z Krakowa nie puści, że ci tu wynajdzie zajęcie. A co do twojej matki, to osobliwa rzecz, by ona chciała cię od siebie oddalić. Wytłumaczymy jej, że tutaj będzie ci stokroć lepiej. Więc już nie mówmy o tem. Ot, lepiej chodźmy przesłuchać duetu.
Poszli do pokoju i niebawem po całej willi rozległy się dwa świeże głosy, łączące się w czyste brzmienia.
Gdy się tak dzieci bawiły w ogrodzie, z balkonu, zawieszonego na pierwszem piętrze willi, przyglądało się tej scenie dwoje ludzi.
Balkon ten, ustrojony cały w kwitnące oleandry, magnolie i drzewa pomarańczowe, wychodził z wielkiego pokoju, który służył na wyłączny użytek pana domu.
January, gdyż on to był, przez te lat kilkanaście odmienił się bardzo mało; była to ta sama dumna twarz, też włosy niedbale odgarnięte z czoła, taż postać wyniosła, szczupła i nieco naprzód podana. Wpatrzywszy się jednak bliżej, można było wyczytać wyraźne zmiany, jakie na niej wypisało życie. Nie wyryło się ono bruzdami, nie napiętnowało wyraźniejszą goryczą rysów, ale przeciwnie, przyniosło mu widocznie ukojenie, bo cała postać tchnęła młodzieńczą jeszcze żywością, oczy gorzały skupioną myślą, a czoło miało świeżość i pogodę, której brakło mu niegdyś.
Jeśli wówczas wieku jego nie można było określić, jeśli wydawał się starszym nad lata, to dziś stosunek się przeinaczył i January robił wrażenie młodszego, niż był rzeczywiście.
Przywyknienia jego uległy snadź także zmianom wielkim: myśliciel, niedbały o to wszystko, co go otaczało, odrzucający z życia wszelki zbytek, uległ miększym wpływom, — świadczył o tem sam już pokój jego, gdzie książki zamiast walać się, nagromadzone na kupy, osypane warstwami kurzu, obwieszone pajęczynami, rozkładały się na wielkich orzechowych półkach, otaczających wszystkie ściany. Przy oknie stał stół suknem zasłany, pełny papierów, notat, dzienników, książek, przy nim — parę wygodnych foteli.
Na jednym z nich siedziała kobieta z pochyloną głową i robiła jakiś wypis z książki, leżącej przy niej.
Ale jeżeli czas tak miłosiernie obszedł się z Januarym, wypisał się on tem wyraźniej na obliczu jego towarzyszki. Była ona piękną zawsze; klasyczna poprawność rysów, grecki owal twarzy, bogato rozwinięte czoło, opierało się zwycięzko jego niszczącemu wpływowi; ale za to matowa cera twarzy zmieniła się w bladość kości słoniowej, lub opłatka, znikło z niej ciało, a skóra pokryła się siecią drobniutkich zmarszczek. Gdyby te zmarszczki mogły przemówić, świadczyłyby o życiu bojowania pełnem, o cochwilnych ofiarach, cochwilnych walkach i zgryzotach, chociaż zadawał im kłam cierpliwy uśmiech ust, które jak dawniej, musiały zawsze być pełne słów słodkich przebaczenia i miłości.
Najbardziej zmienionemi w niej jednak były oczy. Oczy te powiększyły się wychudnieniem twarzy, świeciły wśród ciemnej, otaczającej je powieki, wśród czarnych rzęs migotliwym blaskiem, i nie zatrzymując się na jednym przedmiocie, mknęły niespokojnie w tę i owę stronę.
Taką, jaką była w tej chwili, z twarzą przywiędłą i z zapadłemi oczyma, z czarną koroną włosów, wśród której przebijały się srebrne nici, była ona jeszcze piękna, jakąś tragiczną, fatalną pięknością; budziła podziwienie, sympatyę lub trwogę, stosownie do duchowej skali ludzi, którzy się do niej zbliżali. Ale cicha i obojętna, zamknięta więcej niż kiedykolwiek w domowych ścianach, nie zważała na czynione wrażenie.
Była cała oddana pracy swojej, kiedy usłyszała Januarego, który ją wołał:
— Heleno!
Podniosła głowę i, nie porzucając książki, spojrzała na niego. A w tej chwili wyraz jej spojrzenia zmiękł, stał się uśmiechnionym jak usta, łagodnym, jak głos, którym przemówiła:
— Zaraz skończę te notatkę, co ci była potrzebną.
— Chodź! chodź! — powtórzył — chciałem ci coś pokazać.
Położyła książkę i pobiegła ku niemu.
A on, odchylając wonne gałęzie krzewów, pokazał jej wchodzącego Władysława i Anielkę, zarumienioną, biegnącą w głąb werandy.
— Czy ci to nie nasuwa żadnego podejrzenia? — spytał z uśmiechem.
— O! moje podejrzenia już są oddawna ustalone — odparła.
— I nie podzieliłaś się niemi ze mną? to nie dobrze; czy sądzisz, że los Anielki obchodzi mnie mniej, niż ciebie?
— Nie! nie! to mi na myśl nie przyszło; wiem, święcie dotrzymałeś przyrzeczenia: moje dzieci znalazły w tobie ojca.
— Władysław — mówił dalej January — jest to dzielna intelligencya i dzielny charakter; należy on do rzędu ludzi, co utorują sobie koniecznie drogę na świecie. Od lat kilku mam go na oku; takiego męża pragnąłem dla Anielki.
— Ona jest taka młoda jeszcze! — szepnęła Helena.
— Wy, matki, podobno utrzymujecie tak zawsze.
— Ja nie wiem czemu, zdaje mi się, gdy patrzę na dzieci, że po za progiem tego domu grozi im nieszczęście jakieś. Ja chciałabym nie wypuszczać ich ztąd nigdy.
— Heleno! czyż ty nie byłaś szczęśliwą ze mną? — zapytał z lekkim odcieniem wyrzutu.
— Nie! nie! ja nie powiedziałam tego; ja nie pomyślałam tego nigdy! — zawołała gwałtownie.
— Bo widzisz! ty uczyniłaś mnie szczęśliwym, niewypowiedzianie szczęśliwym, Heleno! Ja chciałbym, żeby dzieci nasze równie szczęśliwemi były.
Nie przyszło mu na myśl, by ona cierpieć mogła, skoro on tego nie czuł. Jak dawniej, tak i teraz, indywidualność własna absorbowała go wyłącznie, nie zostawiała mu czasu na wejrzenie w drugich. Ile razy mówił jej podobne rzeczy, ona uśmiechała się do niego nie tylko ustami, ale oczyma także, miała spojrzenie pełne szczęścia; a ludzie tak chętnie wierzą w to, czego pragną.
January zwrócił się do przedmiotu, który zajmował go w tej chwili, może też z upragnieniem szczęścia pasierbicy łączyła się myśl inna. Anielka, szczególniej od czasu gdy dorosła, stała się przedmiotem głównej troskliwości Heleny, odrywała ją coraz częściej od niego.
— A potem — wyrzekł — klasztorne życie, jakie prowadzimy, nie koniecznie przypadać może do smaku młodej dziewczyny.
Bolesny wyraz przemknął po twarzy Heleny.
— Czy ona ci to wyznała? — spytała ze szczególnym niepokojem w głosie.
— Ona może nie wyznała tego nawet samej sobie; a jednak to byłoby bardzo naturalne.
— Ja przecież — przerwała Helena — więcej uczynić nie mogę.
— Uspokój się; prawdopodobnie Anielka teraz nadto zajęta jest Władysławem; ale inaczej.. inaczej musiałabyś przełamać się.
— Nigdy! nigdy! zawołała z ponurą energią; — to byłoby niegodne! już i tak... oh January! jak ty mogłeś pomyśleć coś podobnego!
— Jeszcze raz, uspokój się; nie chciałbym za nic sprawić ci przykrości. Tylko widzisz sama, że w tem położeniu miłość Anielki usuwa tę trudność, którą, pozwól sobie powiedzieć, przesadzasz i stawiasz sama sobie.
Spuściła głowę w milczeniu, zaciskając dłonie, jakby w tej jednej rzeczy opierała się wszechwładzy jego.
— Czy ty jesteś pewny — wyrzekła wreszcie po długiej chwili, — że ona będzie z nim szczęśliwa?
— Dla czegoż ty o tem wątpisz?
— Widzisz! ja poszłam za mąż tak młodo i przysięgłam sobie, że córkę moją ustrzegę od podobnego losu.
— Tu niema najmniejszego podobieństwa.
Chciał coś mówić więcej, tłumaczyć jej, ale skinęła ręką, jakby z góry przyznawała mu słuszność, a przedmiot ten był dla niej przykrym.
Jednakże w myśli jej powstawały snadź różne wątpliwości i troski, bo wyrzekła znowu:
— Władysław nigdy żadnem słowem nie dał nam poznać zamiarów swoich.
— Dotąd była to sielanka młodości, odgrywała się ona w ich dwóch sercach bezwiednie może. A gdyby nawet było inaczej, Władysław jest ubogi i dumny, to dość, by zamknąć mu usta.
January miał słuszność zapewne, Helena przecież nie była spokojną. Oczy jej świadczyły, że odwykła od spokoju, że w głębi jej serca tkwiła troska nieustanna, zażegnana wolą, jednak odzywająca się w chwilach stanowczych; ona to nadawała gorączkowy blask spojrzeniu, zmuszała je błąkać się bez celu, jakby upatrując wiecznie ukrytej zasadzki. Teraz troska ta nie objawiła się więcej żadnem słowem. Uczyniła tylko niepewny ruch, opuszczając ramiona, którym zdawała się świadczyć o bezsilności własnej wobec potężnej przewagi okoliczności, czy położenia, i powróciwszy na dawne miejsce, wzięła książkę i pióro, kiedy January odezwał się znowu:
— Przyznam ci się, że od bardzo dawna przeznaczyłem Anielkę Władysławowi i poniekąd wypielęgnowałem tę miłość.
Spojrzała na niego szczególnym wzrokiem, jakby wdzięczność jej łączyła się z trwogą.
— W dzisiejszym stanie społeczeństwa — mówił dalej — los kobiety, jej szczęście i, więcej nawet, jej moralna wartość, wszystko to zależy od człowieka, z którym się połączy. Anielka będzie szczęśliwa; kochają się, są na jednym stopniu moralnego rozwoju.
— Kochają się? — powtórzyła Helena — ale gdyby pomiędzy nimi stanęła przeszkoda jaka? Czy pielęgnując tę miłość, pomyślałeś o tem?
— Nie pojmuję miłości, któraby nie zwalczyła przeszkód — odparł z uśmiechem — tu jednak niema przeszkody.
Umilkła. Przywykła oddawna trwogi i niepokoje chować dla siebie, nie dzieląc się niemi z nikim.
Tak rozmawiali o szczęściu młodej pary, a dźwięki duetu napełniały powietrze i fale harmonii dobiegały do nich.
Tony jego były serdeczne, jak słowa, i powtarzały dwoma głosami wieczny hymn młodości i kochania.
∗ ∗
∗ |