<<< Dane tekstu >>>
Autor Waleria Marrené
Tytuł January
Podtytuł Powieść współczesna
Wydawca Redakcya »Świata«
Data wyd. 1891
Druk WŁ. L. Anczyc i Sp.
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


W parę dni później, Anielka była znowu smutną, bo od dnia owego Władysław wcale nie pokazał się w willi; oczekiwała go w ogrodzie, oczekiwała przy fortepianie, nasłuchując najlżejszych szelestów; aż wreszcie usłyszała krok, który zdawał się jego krokiem, i głos w ogrodzie, który zdawał się jego głosem, rozmawiający z Lucyanem. I, jak kilka dni temu uciekła widząc go zbliżającym się, tak dziś znowu równie szybko zbiegła ze wschodów werandy.
Rzeczywiście, Władysław rozmawiał z jej bratem. Czekała chwilę, czy nie zwrócą się do niej, oni przecież mówili coś żywo, a Władysław wydał jej się zdaleka bardzo zmienionym i smutnym.
Zatrzymała się z bijącem sercem.
— Cóż się z tobą dzieje? przepadasz nagle i zjawiasz się na chwilę — pytał Lucyan.
— Ja nie powinienem był przychodzić tu wcale Lucyanie! — zawołał.
— Założę się, że pokłóciliście się z Anielką; ona patrzy melancholijnie, a ty jesteś w bajronicznem usposobieniu. Ot, pójdę po nią i pogodzicie się!
Chciał odejść, ale Władysław zatrzymał go za rękę.
— Mylisz się! — zawołał — ja nie mam nic do powiedzenia twojej siostrze.
— Nic?...
Patrzał mu w oczy badawczo, prawie figlarnie. Władysław spuścił głowę, odwracając oczy, jakby ukłuty tem spojrzeniem.
— Nie! — powtórzył stanowczo — jeśli ja byłem szalony, przynajmniej twoja siostra nic nie wie o moich uczuciach, nie powiedziałem jej nigdy słowa, które miałbym na sumieniu.
— Cóż z tego?
Władysław milczał przez chwilę.
— Nic! — wyrzekł bardzo cicho — tylko będę mógł ją pożegnać spokojnie.
— Pożegnać? Co ty mówisz Władziu! Ja musiałem źle słyszeć.
— Pożegnać! — powtórzył, zaledwie słyszalnym głosem.
— Czy znowu chcesz odjeżdżać? Ojciec mój obiecał wyrobić ci tu posadę; dasz się poznać, a wówczas przy twoich zdolnościach...
— Ja muszę wyjechać Lucyanie! wyjechać daleko! taki los; nie pytaj mnie o więcej. Przyszedłem tutaj, ja sam nie wiem czemu; nie powinienem był przychodzić. Cóż chcesz? chciałem zobaczyć was jeszcze.
Mówił to bezładnie, oglądając się wkoło z wzrastającym niepokojem.
— Niech umrę, jeśli choć słówko rozumiem! — zawołał Lucyan — zdaje mi się, że oboje z Anielką nie jesteście przy zdrowych zmysłach. Widać, prawdę powiadają ludzie, że zakochani, nietylko mówią, ale i działają od rzeczy; dobrze, iż ja nie uległem powszechnej epidemii.
Śmiał się. Władysław jednak był ponury, jak noc, i podrażniony żartami jego. Powstał z miejsca.
— Jakto! — mówił dalej Lucyan — odchodzisz już! Cóż to! czy zaraz, w tej chwili, chcesz uskutecznić swój piękny zamiar wyjazdu?
W tej chwili Anielka, która przez ten czas krążyła wkoło nich, nie mogła dłużej wytrzymać i wmieszała się nagle do rozmowy.
— Cóż to za zamiar? — zapytała niespokojnie. — Cóż to panu się stało, panie Władysławie?
Nikt jej nie odpowiedział; Lucyan spoglądał na Władysława, który pochwycił poręcz ławki i ściskał ją gwałtownie, jakby szukał punktu oparcia, lub mścił się na niej za doznane cierpienie.
Dziewczyna spostrzegła szybko, że zaszło tutaj coś niespodzianego i wielkie, pytające oczy zawiesiła po kolei na bracie i jego towarzyszu. Położenie było wytężone, milczenie nie mogło trwać wiecznie. Spojrzenie to przenikało do głębi serca Władysława, błagało o odpowiedź i nakazywało ją.
On przecież nie mógł jej powiedzieć tego, co powiedział Lucyanowi, i po raz setny zadał sobie pytanie, po co tu przychodził, teraz o tej godzinie, kiedy wiedział dobrze, iż brata i siostrę zastanie w ogrodzie.
Teraz za to powziął przedsięwzięcie heroiczne.
— Ja przyszedłem... chciałem... muszę... to jest, ja przyszedłem powiedzieć, że wyjeżdżam!
Mówił to ze spuszczonemi oczyma, jak gdyby lękał się spojrzeć w oczy ich obojga, lub pokazać własne łzawe spojrzenie.
Anielka stanęła jak skamieniała, Lucyan zmarszczył brwi.
Zrozumiał, że tu jest w grze czynnik, dla niego niepojęty.
— No! ale przecież nie wyjeżdżasz jeszcze — wyrzekł po chwili — siadaj! porozmawiamy o tem.
Ale Władysław nie był zdolen znieść dłużej pełnego smutku wyrazu twarzy Anielki, nie był zdolen się tłumaczyć.
— Zobaczymy się jeszcze! — zawołał pośpiesznie, mam pełno interesów; teraz właśnie zapomniałem godziny. Bądź zdrów!... żegnam panią!
I powiedziawszy te bezładne słowa, jak szalony wybiegł z ogrodu.
Upłynęła chwilka, zanim młodzi ludzie zamienili słowo jedno. Anielka usunęła się na tę ławkę, przy której on stał przed chwilą, i zakryła twarz rękoma; łzy były bardzo blisko jej oczu.
— Cóż to się stało? — spytała wreszcie — oh! Lucyanie, co jemu jest! Dla czego on chce wyjeżdżać?
Głos jej zerwał się na tem słowie, jakby dławił go ból, zalewały łzy.
— Doprawdy! — wybuchnął brat — ja tego nic nie pojmuję. Powiedz mi przecie, co zaszło pomiędzy wami?
Pytał daremnie; Anielka nie była w stanie odpowiedzieć, płakała spazmatycznie. Płakała, gdy brat pytał ją o powody tego rozpaczliwego postanowienia Władysława; płakała, gdy ją pocieszał; płakała wreszcie, gdy próbował w żart obrócić tę całą sprawę. On sam nie był wcale spokojny; dostrzegł we Władysławie coś więcej, niż zwykłe dziecinne rozpacze zakochanych.
I na słonecznem tle marzeń młodzieńczych zaczęły rysować się jakieś cienie, wprawdzie niewyraźne, nieokreślone, ale które pomimo to, zasępiły myśl jego.
Dotąd uśmiechało mu się wszystko, wszystko zdawało się rokować jednę z tych świetnych exystencyi, z której los, jakby naumyślnie, usuwa powszednie trudności, aby tem swobodniej, tem prawidłowiej rozwinęły się dary intelligencyi.
Obdarzony bogatemi zdolnościami, które kształcono umiejętnie, czuwając troskliwie zarówno nad umysłowemi, jak i nad fizycznemi siłami, syn zamożnej rodziny, wzrastał pod nieustanną opieką matki, pod rozumnym kierunkiem ojczyma, który nigdy uczuć mu nie dał, że nie był jego ojcem.
Ojczym ten, zajmował znakomite stanowisko naukowe i społeczne, jako pisarz i profesor uniwersytetu. A jeśli miał wielu antagonistów w dziedzinie myśli, jeśli dumne obejście i śmiałe doktryny nie zyskiwały mu sympatyi wszystkich, otaczał go szacunek powszechny.
Szacunek ten spływał na Lucyana, dając mu szersze ambicye i pragnienia, niż zwykle mają je ludzie jego wieku; przywykł myśli i czyny dostrajać, nie do ogólnego tonu, ale do tonu własnych pojęć i poczuć. Szacunku tego potrzebował on koniecznie, jak powietrza do oddechu, i ztąd zapewne wyrobiła się w nim pewna drażliwość; żart lub śmiech, kłuł go, jak ostrze miecza, najlżejszy wyraz niezadowolenia odejmował mu swobodę, miał dumę człowieka, a miękkość dziecka, niezahartowanego do walki życia żadną przeciwnością.
Może też drażliwość ta sprzymierzała się ze wspomnieniami dawnemi pierwszego dzieciństwa, jakichś ciemnych kart, jakichś katastrof, które przechodził, a które w umyśle jego wyryły się niezatarte niczem i, niby tło ciemne, rzucały ponure odbłyski na obecną chwilę.
Przy każdem wzruszeniu, wspomnienia te powracały mu do pamięci i mąciły pogodę ducha, podniecały bujną wyobraźnię i składały się z nią na wyrobienie niespokojnych przywidzeń.
Zostawił płaczącą siostrę, na której łzy nie znajdował pociechy, i poszedł do Januarego, jakkolwiek nie było w zwyczajach domowych przeszkadzać mu bez ważnego powodu.
— Czy nie przeszkadzam? — zapytał.
— Przeciwnie! przeciwnie! — zawołał January, który z okna swego widział całą scenę w ogrodzie — przychodzisz w samą porę.
Lucyan jednak, ujrzawszy matkę w pokoju, nie zdawał się wcale o tem przekonany.
— Gdzież to Władysław odszedł tak śpiesznie? — pytał January — chciałem się z nim widzieć.
— Ja nie wiem — odparł młody chłopiec — przyszedłem do ojca, bo on był taki pomieszany; gadał coś o pożegnaniu, o obowiązkach; nie chciał tłumaczyć się wyraźniej; nie mogłem go zrozumieć i zaniepokoiłem się, b... bo...
— A co? czy nie powiedziałem, że tak będzie — przerwał January z rodzajem tryumfu, zwracając się do Heleny.
Ale ona nie musiała w zupełności podzielać zapatrywania się jego, bo ręce jej złożone na książce, drżały lekko.
— Więc dla czegoż do mnie przyszedłeś? — mówił dalej January wesoło, — mów śmiało; pewny jestem, że wiesz o tej sprawie coś więcej, niż my wszyscy.
— Przyszedłem, bo Anielka...
— Anielka! — przerwała Helena — cóż Anielka?...
— Anielka wzięła to bardzo do serca...
— Tem lepiej! tem lepiej! — wołał January — sielanka dochodzi do kulminacyjnego punktu; Anielka musi szlochać, nie prawdaż? a Władysław miał łzy na oczach. Wszystko w porządku; wszystko jak być powinno; wszystko najlepiej. Prawdziwie młodnieje się, patrząc na tych młodych, i choć nie byłem nigdy sentymentalny, zdaje mi się, że sam mam znowu lat dwadzieścia. A ty Lucyanie, czy nie masz także swojej sielanki?
— Nie! mój ojcze.
— Ale ba! czy to wy się kiedy do tego przyznacie! Trzeba was tak podpatrywać, jak gdyby miłość była zbrodnią. Kryjecie się, jak prawdziwe dzieci; dziecinną tajemnicę Anielki i Władzia znam oddawna.
— Więc cóż będzie teraz?
— Nic... nic... niech Anielka popłacze chwilkę: radość będzie większa, spotęguje się w miarę rozpaczy. Bo jestem pewny, że ona rozpacza. Idź! powiedz jej, że wszystko będzie dobrze, że ja biorę wszystko na siebie.
— Ale jeśli Władysław pojedzie? mówił to na seryo.
— Spodziewam się! przecież Władzio nie grał komedyi. No! on jeszcze nie jedzie, musi pożegnać się ze mną; a gdyby i tego nie chciał zrobić, toć przecie nie pojedzie daleko. Znajdziemy na to sposób.
January zdawał się tak uradowanym, iż dopiero po chwili spostrzegł, że Helena nie podzielała zupełnie jego usposobienia.
— Idź! pociesz siostrę! — wyrzekł, zwracając się do Lucyana — powiedz jej, że ja zajmę się jej serdecznemi sprawami; że może być zupełnie spokojną; zatrzymamy Władzia.
Po jego wyjściu, zwrócił się do Heleny.
— I czegoż ty się lękasz jeszcze? — wyrzekł łagodnie — serce Anielki przemówiło wyraźnie, jakby na to, by usunąć wszystkie wątpliwości twoje.
— Masz słuszność; powinnabym być spokojną, a jednak ja spokojną nie jestem. Kiedy Lucyan mówił o jej łzach, chciałam biedz do niej i nie poszłam, bo czuję, że rozpłakałabym się z nią razem, zamiast dać jej pociechę.
Cień niecierpliwości przesunął się po jego czole, ale ustąpił szybko.
— Jesteś niepoprawną! — wyrzekł tylko trochę smutno. — W braku prawdziwych, tworzysz sobie troski urojone.
— Urojone? Oh! January.
Umilkła nagle, wyrzucając sobie to, co powiedziała.
On nie zauważył tego wykrzyknika. Był zajęty projektami przyszłości, mówił o nich nieustannie.
— Bądź spokojna, — rzekł wreszcie — czas już, abym się wmieszał pomiędzy tych młodych.
Usiadł przy stole i napisał bilecik.
— Każ to zanieść Władysławowi — powiedział z uśmiechem — im prędzej, tem lepiej; widać bierze te rzeczy strasznie na gorąco; lubię go za to, ale śpieszyć się trzeba; w takich razach postanowienia bywają szybkie i jeszcze szybciej wykonane.
Bilecik był następujący:
„Słyszałem od Lucyana, że wyjeżdżasz; spodziewam się, że nie uczynisz tego, nie widząc się ze mną; mam ci powiedzieć rzeczy ważne i dlatego czekam cię u siebie dziś zaraz, lub przed wieczorem“.
Mieszkanie, które Władysław zajmował z matką, było zaledwie o parę domów od willi Januarego; niebawem nadeszła odpowiedź:

„Panie profesorze!

„Wdzięczność moja dla ciebie nie ma granic. Przysięgam! nie jestem — nie będę nigdy niewdzięcznym! A jednak, gdybyś pan raczył zobaczyć się ze mną w każdem innem miejscu, nie zaś w swoim domu, zdaje mi się, iż byłoby to lepiej dla mnie! O naznaczonej godzinie, jeźli nie odbiorę przeciwnego rozkazu, czekać będę na plantacyach pod Wawelem. Ma się rozumieć, nasuwam tylko tę myśl. Przyjęcie jej jednak uważać będę za podwójną łaskę“.
— Dumny chłopiec! — szepnął January, odczytawszy tę kartkę. — Każde jej słowo było dla niego męką. I niech kto powie, że w naszym wieku niema Spartan. On gotów opierać się swojemu szczęściu na seryo.
January zgodził się na dziwne żądanie Władysława, był o naznaczonej godzinie pod Wawelem. Miejsce źle było wybrane na poufną rozmowę.
W piękny wieczór letni, tłumy zapełniały plantacye. Być może, iż młody człowiek wybrał je umyślnie, ażeby skrócić tłumaczenia, jakie przewidywał snadź pomiędzy sobą a Januarym; może obwarowywał się spojrzeniami ludzkiemi przeciwko własnemu wzruszeniu.
Na widok Januarego, powstał z ławki, na której siedział samotnie i poszedł ku niemu szybkim krokiem. Zapewne to, co postanowił, chciał spełnić co prędzej i wypić bez zwłoki te czarę goryczy, która mu była przeznaczona.
Tak rozumiał go January i przyjaźnie wyciągnął ku niemu rękę.
Władysław pochwycił ją i ścisnął gwałtownie.
Wzrok Januarego, pełny sympatyi i ciepłych serdecznych promieni, zwracał się ku niemu, ale nie spotkał jego oczu, — były spuszczone, a ciemne brwi tworzyły łuk ostry, podniesiony w górę przy osadzie nosa, nadając twarzy wyraz surowy.
— Mam ci zadać kilka pytań — wyrzekł January, wsuwając rękę pod jego ramię i odprowadzając go w mniej uczęszczaną stronę miasta.
— Pytaj, panie profesorze! — odparł głucho.
— Czy zechcesz mi na nie odpowiedzieć?
— Jeżeli będę mógł, panie profesorze.
— Panie profesorze i panie profesorze! — powtórzył trochę niecierpliwie January. — Cóż znowu! skończyłeś już uniwersytet; nie mówię do ciebie, jak do jednego z moich słuchaczy, ale jako przyjaciel do przyjaciela. Wiesz przecież dobrze, iż jestem twoim przyjacielem!
— O! wiem, wiem! — zawołał gorąco.
— Więc mówmy szczerze.
Nie odpowiadał nic; ale frazes Januarego nie wymagał koniecznie odpowiedzi.
— Naprzód: dlaczego chcesz wyjeżdżać? — pytał dalej ten ostatni.
Władysław milczał.
— A powtóre: odkądże to próg mego domu parzy twoje stopy, że każesz mi się włóczyć po miejskich spacerach, jakbyśmy nie mieli spokojnego kąta, ażeby porozmawiać z sobą?...
— Daruj pan...
— Nie mam nic do darowania; widzisz, iż się nie gniewam, skoro tu jestem... tylko to nie jest odpowiedź na moje pytanie.
Władysław spuścił głowę i czas jakiś tak pozostał, jakby usiłował sformułować tę odpowiedź, na którą przecież powinien był być przygotowany.
— No cóż! czy to tak trudno? — zaczął znowu January, przypatrując mu się z uśmiechem.
— A ja... ja chciałem właśnie błagać pana, byś mnie o nic nie pytał.
— A więc to tajemnica?
Młody człowiek dał znak potwierdzający.
— A gdybym ja spróbował ją odgadnąć?
— Odgadnąć!
Władysław pierwszy raz w ciągu rozmowy podniósł oczy na Januarego; oczy te były bardzo smutne i błyszczące.
— Odgadnąć! — powtórzył, patrząc na niego z przestrachem, — nie! to być nie może! pan tego nie odgadniesz nigdy!
— Kto to wie! jeśli jesteś uparty w milczeniu Władysławie, ja jestem upartym także.
I nie czekając dłużej, nachylił się ku niemu i szepnął, nie spuszczając z niego oczu!
— Anielka!
Słowo to padło na niego, jak strzał; odebrał je w samo serce; bo zadrżał całem ciałem i upłynęła długa chwila, zanim zdobył się na odpowiedź.
Odpowiedź ta była pełna prostoty:
— Kiedy pan wiesz, po cóż pytasz?
Ta nieugięta duma podobała się Januaremu. Uśmiechnął się przyjaźnie.
— Bo może — wyrzekł zwolna — ta domyślność moja zmieni nieco twoje zamiary; może o tej zamierzonej podróży pogadalibyśmy wszyscy razem u mnie, przy herbacie.
Władysław patrzał na niego, nie rozumiejąc dokładnie.
— Jestem pewny — dodał — że Anielka na nas oczekuje i radaby się dowiedzieć, czy to wielkie postanowienie podróży nie może uledz zmianie?
Mówiąc to, z łagodną przemocą zwracał się ku stronie swojej, ale Władysław wyrwał mu rękę, szepcąc:
— To być nie może! to nigdy być nie może!
— Dla czego?
— Dla czego pan mnie pytasz: dla czego?
— Bo odgadliśmy cię wszyscy... czyż nie pojmujesz tego?... na twoją ofiarę przystać nie chcemy.
— Moją ofiarę? — powtórzył ledwie słyszalnym głosem.
— Bo wreszcie, jeśli chcesz wiedzieć wszystko, ofiara byłaby zobopólna; Anielka zgodzić się na nią nie może!
— Anielka! panna Aniela! — poprawił się natychmiast, chwytając nerwowym ruchem jej ojczyma za rękę; — tak nie jest! powiedz mi pan, że tak nie jest! to byłoby zanadto dla mnie!
— Właśnie, że tak jest; dla ciebie zdradzę tajemnice domowe; możesz we mnie widzieć czarny charakter, jeśli ci się podoba.
Wydawał się uszczęśliwionym, i czekał niecierpliwie wybuchu wdzięczności, który należał mu się, jak sądził. Ale wybuch się opóźniał. Władysław stał przed nim z twarzą bladą jak kreda, zapatrzony nieruchomie w blaski zachodu, które odbijały się w jego źrenicach, otaczając je obręczą światła, migocącego w ich łzawych głębiach.
Czyżby zbytek szczęścia czynił go podobnym do posągu cierpienia?
— Władysławie! teraz, to już doprawdy zrozumieć cię nie mogę.
— Tem lepiej! tem lepiej! — zawołał młody człowiek gwałtownie — chciałbym, żebyś mnie pan nie zrozumiał nigdy! ani pan, ani nikt na świecie! Teraz, po tem, coś mi powiedział, uwierzysz może, iż jechać muszę, iż nic mnie tu nie zatrzyma.
To już wychodziło poza programat, jaki z góry nakreślił January. Widocznie domysły jego nie wszystkie były prawdziwe. Zrozumiał to.
— Kiedy tak, — wyrzekł stanowczo — to ja wiedzieć muszę, co zaszło między tobą a Anielką?
— Nie zaszło nic, przysięgam! nic, czegobym powtórzyć nie mógł w obliczu świata całego.
— Dla czego nie chcesz przyznać, że się kochacie.
— Ja nie powiedziałem jej tego nigdy, nigdy! wierz mi pan.
January niecierpliwie wzruszył ramionami.
— Alboż mówię o słowach, o wyznaniach? mówię o uczuciach.
— Uczucia nie zależą od nas. Ja za nie odpowiedzialnym być nie mogę.
— Nie doszliśmy jeszcze do odpowiedzialności. Z wolą, czy pomimo woli naszej, uczucie, jak światło, ma swoje promieniowanie, ma odbicia konieczne. Twoje zostało odgadnięte i podzielone.
— A więc pan widzisz sam, że muszę, że powinienem jechać — mówił głucho Władysław, szarpiąc załamane ręce.
January położył rękę na jego ramieniu.
— Przeciwnie! — wyrzekł — ja sądzę, że powinieneś zostać!
Spodziewał się znowu okrzyku szczęścia, wybuchu wdzięczności, uścisku, może nawet łez. Zamiast tego, młody człowiek wlepił w niego szeroko otwarte oczy. Jakby nie rozumiał znaczenia tych słów ostatnich, lub jak gdyby znaczenie to było dla niego straszne.
— My chcemy tylko szczęścia Anielki! — dodał z przyciskiem January — my wierzymy, że ty uszczęśliwić ją możesz. Wszak mnie rozumiesz!
Gdyby niewolnikowi, zamkniętemu w ciemnem więzieniu, kto pokazał słoneczny krajobraz, pełny woni wiosennych, do którego wejść mu niepodobna, on patrzałby na niego w ten sposób, jak Władysław na Januarego. Aż wreszcie zbielałe wargi jego wyszeptały te słowa:
— To być nie może! ja jechać muszę!
Była pomiędzy nimi chwila ciszy; oczy Januarego zapałały, ręka jego, spoczywająca ciągle na ramieniu młodego człowieka, teraz ciężyła na niem, jak żelazo, przygniatała go niemal do ziemi.
— Ja źle słyszałem zapewne? — zapytał zwolna.
— Nie! nie omyliłeś się pan; ofiarowałeś mi najwyższe szczęście życia, a ja... ja odrzucić je muszę.
Zakrył twarz rękoma, ciężył mu wzrok Januarego, który w tej chwili był nieubłaganie badawczy.
— Szczęścia życia nie odrzuca się bez powodu. Mam prawo żądać, byś mi powiedział.
— Nigdy! nigdy! — zawołał młody człowiek — nigdy, choćbyś mnie pan miał zabić!
W oczach Januarego mignęły iskry. Ale iskry te zagasły szybko, pogardliwy uśmiech zarysował się na ustach.
— Czujesz więc, że milczenie twoje jest obrazą dla mnie?
Nie mógł zaprzeczyć.
— I obrazę tę chcesz mi wyrządzić? ty! którego miałem za syna.
Znowu daremnie czekał odpowiedzi.
— Nie zasłużyłem sobie na to u ciebie! i dlatego obrazę tę płacę pogardą.
— Nie! to zanadto! — zawołał zduszonym głosem młody człowiek... — Gdybyś pan wiedział wszystko...
— Ja chcę wiedzieć wszystko! ja dojdę myśli twojej. Posłuchaj! byłem może zbyt szorstkim; ale bo też święty zostałby wytrącony z kolei. Mów ze mną otwarcie! nie zostawiaj mi wątpliwości, gorszych aniżeli wszystko; ja proszę cię o to, w imię moich dobrych chęci dla ciebie, w imię przyjaźni...
Przez chwilę czekał skutku słów swoich. Daremnie. Wówczas odwrócił się w milczeniu od Władysława, bez słowa pożegnania, jak od człowieka, z którym rachunek jest zamknięty.
Młody człowiek stał przez chwilę, pognębiony; potem rzucił się za nim.
— Przez litość! — zawołał — nie rozstawaj się pan ze mną w ten sposób. Gdybym ja mógł mówić... gdybym mógł...
Ale January nie słuchał go więcej. Z odludnych ulic przedmieścia, na które się schronili przed tłumem, zwrócił się ku plantacyom i wielkim krokiem, nie oglądając się za siebie, zmieszał się z falą ludzką.
Władysław gonił roziskrzonem okiem jego wysoką postać, dopóki nie zniknęła mu w oddaleniu. Wówczas przycisnął dłonie do czoła, jakby lękał się oszaleć.
— Stało się! — szepnął rozbitym głosem — straciłem wszystko!
Powtarzał machinalnie te słowa, stojąc wrosły w ziemię, jak słup graniczny, na miejscu, gdzie go zostawił January.
Wieczór letni zapadał zwolna w całym wspaniałym blasku. Czerwone promienie słońca zaglądały mu w oczy, a on szeptał głucho:
— Stało się! stało się!
Rzadcy przechodnie patrzyli na niego zdziwieni. Cóż go obchodziły śmiechy i domysły ludzkie? wszak on usłyszał słowo pogardy od człowieka, którego czcił i kochał; wszak spełnił najbardziej gorzką ofiarę, jaką spełnić można: wyrzekł się przyjaźni, miłości i szacunku, zapłacił za serce niewdzięcznością i w latach szlachetnych zapałów zebrał plon wzgardy, nienawiści, nieszczęścia!
Minęły długie godziny, nim odzyskał tyle przytomności, że obejrzał się, gdzie jest i zwrócił się ku miastu. Zrazu, szedł zwolna, jakby bez celu; skoro jednak znalazł się na tej części plantacyi, gdzie wznosiła się willa Januarego, kroki jego stały się szybsze, jakby wola niosła go, wbrew refleksyi, ku temu miejscu, z którego przecież stał się dobrowolnym wygnańcem.
Naprzeciwko willi stała ławka; rzucił się na nią i utonął całym wzrokiem w oświeconych oknach.
Noc już była zupełna.
W willi panował jakiś ruch niezwykły, żelazna krata skrzypiała raz w raz, wpuszczając i wypuszczając gości, czy mieszkańców; ci jednak szli szybko, nie zważając na tę postać, przygiętą cierpieniem, złamaną we dwoje, która czatować się zdawała, ukryta w cieniu i wypatrywać, co się tam działo.
Powoli światła gasły jedne po drugich, aż pozostały tylko w wielkiem balkonowem oknie pokoju Januarego i w jednem, przysłonionem wijącym się bluszczem, w sypialni Anielki.
W pierwszem rysował się naprzemian i znikał cień przechadzającego się człowieka. January nie pracował jak zwykle. On myślał o tym niewdzięcznym uczniu, którego był przyjacielem, opiekunem, ojcem, któremu ofiarował raj szczęścia, a który w zamian obraził go śmiertelnie.
Ale dla czego czuwała Anielka? Ona może cierpiała, może płakała, a może gardziła także.
Ta myśl była nie do zniesienia; pod jej naciskiem ogarniało go szaleństwo. Zerwał się i uciekł jak złoczyńca z tego miejsca.
Błąkał się prawie noc całą, nie zważając na burzę, która srożyła się nad miastem. Strumienie deszczu nie przynosiły ochłody rozpalonemu czołu, a głos wichru i grzmotu był w harmonii z głosami rozpaczy, odzywającemi się w jego piersi.
Nad ranem dopiero, gdy mdłe promienie świtu zarysowały się na pochmurnem niebie, uczuł to nieskończone znużenie i apatyę ducha, jakie następują zazwyczaj po wielkich moralnych wstrząśnieniach. W tej mdłej godzinie poranku, jemu także było mdło i słabo. Czuł niezwalczone pragnienie spokoju i ciszy. I mocą nałogu zapewne, przywlókł się cały drżący, nakształt zranionego zwierza, do mieszkania, które zajmował z matką.
Mieszkanie to było bardzo szczupłe: składało się z dwóch izdebek, z których matka zajmowała drugą, syn pierwszą. Wydobył klucz z kieszeni i otworzył drzwi, jak mógł najciszej, starając się wcisnąć do siebie, niepostrzeżony i niesłyszany.
Ale ostrożność ta była daremną. Pomimo nadzwyczaj późnej godziny, matka jego siedziała przy stole z dogorywającą lampką, której światło podnosiło się i opadało co chwila, nakształt pulsu umierającego, i rzucało na surową twarz starej kobiety przelotne cienie.
Nie spała ona widać także noc całą, czekając na syna, i przez tę noc zebrało się dużo fałdów na jej czole.
Słysząc skrzypnięcie drzwi, nie potrzebowała się oglądać, bo siedziała na przeciwko nich, tylko podniosła głowę i machinalnym ruchem podkręciła światło lampy, by lepiej przypatrzyć się jedynakowi, bo szary świt jeszcze nie rozjaśnił przedmiotów.
Lampa zapłonęła dość przez chwilę, by pokazać jej zmoczone ubranie młodego człowieka i twarz napiętnowaną wyrazem śmiertelnego znużenia; potem wszystko znowu w cień zapadło tak, że nie podobna było dostrzedz wrażenia, jakie widok ten zrobił na matce.
Ona też nie zadowoliła się tem przelotnem spojrzeniem, powstała z żywością, pobiegła do syna i zatopiła badawcze spojrzenie w jego oczach.
Władysław odwrócił głowę z rodzajem przykrego przymusu.
— Gdzie ty byłeś? dla czego tak późno powracasz? — zapytała z szorstkością, przez którą przebijał niepokój.
— A ty dla czego nie śpisz moja matko?
— Odpowiadaj mi naprzód! ty wiesz dla czego czuwam.
— Mogłaś spać spokojnie — odezwał się syn głosem, w którym drgały nieme wyrzuty — wiesz przecie, że dotrzymuję przyrzeczeń, że nie pójdę wbrew woli twojej nigdy, choćby to kosztować mnie miało, jak dziś...
Zatrzymał się, jakby nie był zdolen dokończyć; słowa konały mu same na ustach.
— Są obowiązki mój synu, z któremi targować się nie można — odparła sucho.
Skinął głową, jakby upraszał, by nie dotykała przedmiotów, zbyt bolesnych dla niego.
— Uczyniłem, coś chciała — wyrzekł wreszcie.
Patrzała na niego przez chwilę w rozjaśniającym się posępnie świetle poranku; lecz wyraz, jaki dostrzegła na twarzy jego, nie zadowolił jej widać.
— Ja chciałabym — zawołała — byś sam przyznał, że mam słuszność; byś podzielił moje przekonanie.
— Mają mnie za niewdzięcznika, i gorzej jeszcze: utraciłem nietylko przyjaźń, ale i szacunek ludzi, którzy otworzyli mi dom i serce swoje. Moja matko! ty więcej żądać nie możesz!
— Szacunek! — powtórzyła z wybuchem — cóż znaczy szacunek! ich szacunek jest to na świecie towar kradziony, wiemy to dobrze.
— Matko! — zawołał z goryczą — to ja kradłem ich dobrą wiarę, ich przyjaźń; odpłaciłem za nie odstępstwem. Nie potrzebujesz mi tego przypominać; pamiętam aż nadto, pamiętać będę do deski grobowej!
— Szaleńcze! — przerwała mu matka. — Oni nie mogą wymawiać ci nic. Niech wejdą w siebie wprzódy, niech zapytają, jakiem prawem wcisnęli się sami pomiędzy uczciwych ludzi.
— Ani słowa więcej! — wyrzekł namiętnie — wszak mi to przyrzekłaś, ty także matko. Spełniłem wszystko, coś chciała; wyjeżdżam dziś jeszcze; dotrzymuję ci umowy; mam prawo żądać, byś dotrzymała jej nawzajem, nie mieszała ich spokoju, nie podawała w wątpliwość dobrej sławy.
Wzruszyła wzgardliwie ramionami.
— Tego, czego ja się dowiedziałam, mogą dowiedzieć się i inni.
— Ale ci inni nie będą tobą, moja matko! Pamiętaj o tem: jedno słowo z ust twoich, a powrócę tutaj i wówczas przysięgam! działać będę na swoją rękę, nie oglądając się na nikogo, nawet...
— Nawet na mnie? dokończ! cóż znaczy matka?
— Nie! nie to chciałem powiedzieć — wyrzekł, usiłując pohamować swoje wybuchy. — Przez miłosierdzie, nie męcz mnie, nie doprowadzaj do ostateczności!... czyż nie widzisz, że jestem... zmęczony bardzo.
Milczała, patrząc na niego pół smutno, pół gniewnie.
— Ja nie mogę darować im twego cierpienia! — zawołała wreszcie głosem, w którym przebijały się łzy.
Była to tajemnica jej gniewu, jej zawziętości.
— Matko! matko! pomyśl, że oni o mnie to samo powiedzieć mogą. Bądźmy przynajmniej miłosierni jedni względem drugich. Nie zaogniajmy ran zadanych; nie czyńmy źle daremnie, kiedy i tak tyle złego sprawić musimy.
— Wiesz dobrze, iż mówię tu do ciebie jednego, że obiecałam milczeć i że ty także na słowo moje liczyć możesz.
— Ja chciałbym czegoś więcej, matko; chciałbym, żebyś nie chowała ku nim żalu, ani nienawiści; żebyś pamiętała zawsze o dobrem, jakie nam zrobili.
Mówił to miękkim, zwilżonym głosem, odzywając się do matczynego serca; ale głos ten nie obudził w niem echa.
Była tutaj kwestya, względem której porozumieć się nie mogli.
— Uczynię, com obiecała — odparła sucho — a co do wdzięczności...
Blade jej wargi przycięły się w charakterystyczny sposób, oznaczający uparte postanowienie.
Dzień zeszedł zupełnie; Władysław mógł dojrzeć wyraz jej twarzy, nie przysłonięty ani pomroką ranną, ani żadną myślą wsteczną. Zrozumiał, że wszystko, coby mógł uczynić, lub powiedzieć, było tutaj daremne.
— Ha! szepnął zniechęcony — wola twoja matko, wola twoja!
I pomimo zmęczenia i bezsennej nocy, zaczął zbierać rzeczy swoje, gotując się do drogi.
Stara kobieta patrzała na to czas jakiś w milczeniu, surowa i gniewna; aż wreszcie przemogła w niej macierzyńska troskliwość. Powstawszy z miejsca przystąpiła do niego.
— Zostaw to — rzekła — odpocznij, prześpij się; ja sama upakuję ci rzeczy.
— Pociąg warszawski odchodzi rano, — odparł głucho.
Zdawało mu się niepodobieństwem zostawać dłużej pod tym dachem; czuł, że nie zdołałby zasnąć, wobec tej nienawiści, czuwającej przy nim.
— Pociągów idzie kilka.
— Im prędzej, tem lepiej — mówił gorączkowo, zbierając z roztargnieniem książki, ubranie, drobiazgi, rozrzucone po różnych kątach.
Nie opierała mu się więcej; myślała może, ona także, że co ma nastąpić koniecznie, powinno nastąpić jak najprędzej; że oddalenie i czas najskuteczniej wpłyną na uspokojenie jedynaka.
Wkrótce pakunek był gotowy; młody człowiek bez namysłu wziął go w rękę. Matka powtórzyła mu jeszcze kilka rad, przypomniała kilka dawniejszych projektów i pożegnanie odbyło się chłodne i przymuszone ze stron obu.
Zanim miasto obudziło się do zwykłych zatrudnień, Władysław je porzucił.

∗             ∗


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Waleria Marrené.