<<< Dane tekstu >>>
Autor Waleria Marrené
Tytuł January
Podtytuł Powieść współczesna
Wydawca Redakcya »Świata«
Data wyd. 1891
Druk WŁ. L. Anczyc i Sp.
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Dzień ten powstał posępny w domu Januarego. Przez noc całą Anielka miała mocną gorączkę, matka czuwała nad nią, a wezwany doktor, nie mogąc jeszcze rozpoznać choroby, trzymał się półśrodków i nie dawał stanowczego zdania.
Dla tego to noc całą okno jej było oświecone, dla tego January czuwał w swoim pokoju, raz w raz dowiadując się o stanie chorej, pomagając Helenie i Lucyanowi w staraniach około niej.
Nie sam niepokój o pasierbicę był powodem jego nocy bezsennej. Myślał o Władysławie, a co gorsza, wiązał jego nagłe postanowienie z jej chorobą i to przedstawiało mu przyszłość w niepewnych kolorach. Któż mógł odgadnąć stopień przywiązania dziewczyny, siłę wytrwania tej nieszczęsnej miłości, skoro niespodziane pożegnanie jego spowodowało tę chorobę?
Miłość ta przecież wzrastała pod jego okiem; zdawała się odpowiadać wszelkim wymaganiom, uspakajając zgóry troskę rodzicielską.
I znowu powracała mu do pamięci rozmowa z Władysławem i niepojęty upór jego. Był to problemat, który myśl jego napróżno starała się rozwiązać: on przecież mówił z nim wyraźnie, serdecznie, ofiarował rękę pasierbicy i doznał odmowy jawnej, odmowy nieumotywowanej niczem.
W pierwszej chwili, zdziwienie jego zmieniło się w pogardę. A teraz przychodziła mu wątpliwość; czy pogarda była właściwą odpowiedzią. Budził się w nim niepokój dziwny i wstręt do wspomnienia tej długiej rozmowy, wśród której on, January, wypowiedział się cały, a nie zdołał pochwycić nawet wątku tajemnicy młodego człowieka.
Nad ranem, wchodząc na palcach do pokoju Anielki, zastał chorą spokojniejszą, — usnęła; ale natomiast Helena wydała mu się tak bladą i zmienioną, iż czemprędzej wyprowadził ją, chcąc zmusić do trochy spoczynku.
Była mu posłuszną, nawet z rodzajem pośpiechu wyszła z pokoju córki, zostawiając ją pod strażą pokojówki; ale zamiast iść położyć się, jak chciał January, weszła do jego gabinetu.
— I dla czego nie śpisz? — zawołał gwałtownie, zrywając się z miejsca i biegnąc do niej z niecierpliwością, w której widniała cała troskliwość jego.
— Nie mogłabym zasnąć, — odparła zwolna.
Zrobił niecierpliwy ruch, chciał coś mówić, ale ona mu przerwała.
— January! ty wiesz dobrze co mnie niepokoi.
Chwila się zbliżała; zapytywała go o to, o czem sam pragnął zapomnieć.
— Będziem mówić o tem później...
— Nie! nie! dziś, zaraz!... January! powiedz mi tylko jedno słowo: ty widziałeś Władysława?
Skinął głową twierdząco.
— Widziałeś go? i cóż?
Gniew jego zapalał się znowu na to wspomnienie, które w nim budziła; nawykły dzielić z nią myśli i wrażenia swoje, wybuchnął:
— I cóż? nie zdołałem z niego nic wyrozumieć, nic wydobyć!
— Nic, January? nic zupełnie! — powtórzyła cicho.
— Nic!
— On nie chciał ci powiedzieć, dla czego wyjeżdża?
— Nie! To prawdziwie niepojęte.
— Niepojęte? Czy ty doprawdy nie pojmujesz?
Przez chwilę spoglądali na siebie wzajem, porozumiewając się wzrokiem w braku słów, których wymówić nie śmieli.
— A jednak — szepnęła, załamując ręce — to jasne! to strasznie jasne! tem jaśniejsze, że powodu wyjawić się wzbraniał.
Teraz zrozumiał, co powiedzieć chciała; dostrzegł powieki przymykające się, jakby pod brzemieniem niepodobnem do dźwigania, i rumieniec wstydu występujący na blade czoło.
— Nie! — zawołał — to być nie może! on tego nie mógł mieć na myśli! a gdyby miał...
Nie skończył, ale wzrok i cała postawa były tak groźne, jak gdyby widział nieprzyjaciela i żądał od niego rachunku za krwawą obrazę.
Helena położyła zwolna rękę na jego ramieniu.
— A gdyby miał? — wyrzekła zaledwie słyszalnym głosem — byłby w swojem prawie, January; pamiętaj o tem.
— Ja zabiłbym go! przysięgam ci, żebym zabił...
— Czy zmieniłbyś przez to, co jest? — spytała.
— Przynajmniej niktby mi tego nie powiedział w oczy!
— Bądź spokojnym; nie powie ci nikt! i on nie powiedział; ale to będzie w powietrzu, które nas otacza, w cichym szepcie ludzkim i w nieszczęściu moich dzieci.
Mówiła to po cichu, ze spokojem, wyrobionym przekonaniem o nieodwołalności tych faktów. Był to grom, spodziewany oddawna. Ale blade jej wargi drżały, a oczy miały taki wyraz, jakby pogrążona wśród bezbrzeżnego oceanu nieszczęścia, nie widziała żadnej zbawczej przystani, żadnej gwiazdy nadziei.
— January! January! — wyrzekła wreszcie — ja wiedziałam, że tak będzie; ja powtarzałam ci nieraz, że ta chwila nadejść musi; ja nie łudziłam się przynajmniej, tylko nie pomyślałam nigdy, że kara za winę moją spadnie na dziecko; nie! o tem nie pomyślałam.
Załamała ręce i zarzuciła je na czoło, z wyrazem bólu, przechodzącego siły.
— I ja — zawołał January — miałem tego człowieka w moich rękach i puściłem go cało! Ale on może nie odjechał dotąd; znajdę go... przysięgam! doścignę!
Bezprzytomny, prawie oszalały jej cierpieniem, wybierał się wykonać myśl swoją.
Powstrzymała go spokojnym ruchem.
— Gdybyś go znalazł, cóżbyś mu powiedział?
— Powiem mu, że to, co uczynił, jest nikczemnością i głupstwem; powiem mu, zanim będzie śmiał rzucić na nas kamieniem, niech mi pokaże na świecie kobietę, coby jak ty, była światłem, szczęściem, błogosławieństwem domowego ogniska; niech mi pokaże bardziej poświęconą żonę, matkę więcej oddaną obowiązkom swoim.
Słuchała go, jakby te słowa zlewały na jej serce balsam pociechy.
Przecież nagle podniosła głowę gorączkowym ruchem.
— I cóż ztąd? ty będziesz mógł powiedzieć mu to i wiele innych rzeczy, i wszystko, co chcesz... tylko... oprócz tego jednego, że ja jestem twoją żoną.
Pochwycił jej ręce.
— Wiesz dobrze, iżbyś nią była, gdyby to było w mocy mojej.
— I cóż ztąd, kiedy tak nie jest? Cóż znaczą chęci ludzkie wobec faktów?
— A jednak, powiedz Heleno! powiedz sama, czy to zmieniłoby cokolwiek pomiędzy nami i w nas samych. Czy związek nasz mógłby być trwalszym? Czy jakakolwiek przysięga mogłaby dodać coś, lub ująć naszym uczuciom, podnieść lub obniżyć naszą moralną wartość?
— I cóż ztąd? I cóż ztąd? — powtarzała. — Świat o to wszystko nie pyta; on widzi tu tylko miłość dwojga ludzi, którym się kochać nie wolno!
— Nie wolno? I któż śmie stawiać granice pragnieniom serca, potrzebom jego? dla czego pokochaliśmy się wbrew prawu, wbrew przeszkodom? dla czego byliśmy tak szczęśliwi jedno przez drugie?!
— Byliśmy szczęśliwi! — powtórzyła głosem, w którym drgały echa nieustannych cierpień minionych — byliśmy szczęśliwi!
Po raz pierwszy przyszła mu wątpliwość: czy szczęście jego było jej szczęściem?
Po raz pierwszy może bruzdy i zmiany jej twarzy przemówiły do niego wyraźnie, i wobec podejrzeń, jakie się w nim budziły, spuścił głowę na piersi. Wątpliwość ta wiązała się z mnóstwem innych, wstrząsała najrozmaitszemi fibrami jego istności, sięgała wszystkich problematów intellektualnych, na których oparł gmach życia. I dla tego właśnie była mu nieznośną.
— Heleno! — zawołał.
I on, co nigdy dotąd nie cofnął się przed ostateczną konsekwencyą myśli, teraz, wobec nieszczęść, walących się na dom jego, stracił tę zuchwałą śmiałość. Poza konsekwencyą tą czuł przepaście. Zapytanie, jakie miał uczynić, skonało mu na ustach.
A ona mówiła dalej:
— Dziś przyszła chwila zadosyćuczynienia.
— Za cóż? za cóż? — wołał, jakby się nie chciał poddać sile okoliczności i próbował zaprzeczać ich nieubłaganej logice. — My mieliśmy prawo to uczynić.
Wstrząsnęła głową.
— I gdzież nas to doprowadziło? Gdybyśmy nawet potrafili oddzielić się zupełnie od społeczeństwa, świat zawsze znajdzie punkt słaby, gdzie nas dotknąć może. Mówiono mi to, ostrzegano; a ja nie wierzyłam. Ja wierzyłam tobie!
— Heleno! Heleno! jest to pierwszy wyrzut w twoich ustach. Czy ja nań zasłużyłem?
— Nie! nie! — zawołała — nieszczęście czyni mnie niesprawiedliwą!
— Nieszczęście dotyka nas oboje zarówno; powiedz: czy dzieci twoje nie były mojemi dziećmi? czy nie zastępowałem im ojca?
Miał słuszność. Obietnic swoich dotrzymywał, obowiązki przyjęte spełnił wiernie. Ale pierwszy raz także powoływał się na nie. I przyszło jej na myśl, że gdyby Anielka była pod opieką własnego ojca, choćby ojciec ten najmniej dbał o nią, nie spotkałaby jej dzisiejsza boleść.
Pod naciskiem tej myśli pochyliła głowę.
— Uczyniłeś, coś mógł! — szepnęła — tylko cóż my możemy?
— Doprowadzisz mnie do ostateczności! — zawołał. — Więc cóż chcesz? cóż chcesz więcej?!
Milczała. Pytanie zdawało jej się daremnem. On jednak stawiał je poważnie.
— Czyż nie poddałem się wszystkim formom świata — zawołał — o ile to było w mojej mocy? czy dałem kiedykolwiek jakibądź powód powątpiewania o związku naszym? Jeśli nie przedstawiałem dowodów jego legalności, toć przecież dowodów podobnych nie przedstawia się zazwyczaj. Była to rzecz mojego i twojego sumienia, która nas tylko obchodzić była powinna.
Milczała ciągle, bo po cóż walczyć miała z utopiami jego? Miał, lub nie miał słuszności, w zasadzie to nie zmieniało położenia; tu nie chodziło bynajmniej o zapatrywanie się jednostki, ale o zapatrywanie się zbiorowe społeczeństwa, zwane sumieniem ogólnem, na które buntownicza jednostka właśnie najmniej jest zdolna wpłynąć.
A on mówił dalej z ponurem postanowieniem:
— Jeźli zresztą jesteśmy tutaj zbyt blisko przeszłości, jeśli pomiędzy nią a obecnością potrzeba położyć przestrzeń, gotów jestem raz jeszcze rzucić wszystko, zerwać węzły, które mnie tu łączą i gdzieś w nowym świecie szukać spokoju dla rodziny. Niech przepadną prace moje! drugi raz nie usłyszę z ust twoich wymówki; twoje dzieci będą, muszą być szczęśliwe!
Gotów był natychmiast wykonać to, co zamierzał. Był to zawsze człowiek gwałtownych namiętności i szybkich postanowień.
— Nie pojmuję biernej rezygnacyi, pokornego godzenia się z losem. Przeciw złemu każdemu trzeba przeciwdziałać; powiedz słowo tylko, Heleno, a myśl ta stanie się czynem.
Ale myśl jego przeraziła ją bardziej jeszcze.
— Chcesz zrzec się stanowiska, jakie zajmujesz?
Uśmiechnął się dumnie.
— Nie lękaj się! zdaje mi się, że jeszcze zdołam dopracować go się napowrót i zapewnić przyszłość szczęśliwą, szanowaną wam wszystkim. Nie troszcz się o to.
— Masz szalone myśli! — szepnęła. — Chceszże dzieci pozbawić ojczyzny? zerwać serdeczne węzły, łączące je z krajem rodzinnym, i skazać na wieczną tęsknotę, na moralne kalectwo wygnania? Czyż nie powtarzałeś tyle razy, że człowiek tylko wśród własnego społeczeństwa prawdziwie pożytecznym i szczęśliwym być może.
— Więc cóż mam uczynić! przez miłosierdzie, powiedz to wyraźnie.
Domagał się odpowiedzi, z gwałtownością człowieka, który bezczynności znieść nie jest zdolen.
— Co? — szepnęła ponuro — znosić dalej to, czego odmienić nie można.
— Ja nie chcę, żebyś ty znosiła! — wybuchnął.
Uśmiechnęła się jakimś dziwnym uśmiechem, który nie rozjaśnił jej wejrzenia, tylko wyrył się na ustach bolesnym wyrazem.
— To trudno! — odparła — wszędzie, gdzie pójdziemy, zabierzemy z sobą położenie nasze i samych siebie.
Miałoż to znaczyć, że ona cierpiała oddawna?... Ta myśl przesunęła się ognistym wężem po głowie Januarego. I znowu nie śmiał nad nią się zastanowić.
— Heleno! — zawołał, miękko obejmując ją, jakby chciał odsunąć od niej troski wszystkie i cierpienia — przez miłosierdzie, powiedz przynajmniej, że mnie nie winisz!
Był przy niej, pochylony pod brzemieniem nieszczęścia. Miałaż powiększać to brzemię wyrzutami swemi? Przeszłość jej była niecofnioną! Cokolwiek się stało, uczucie sprawiedliwości mówiło jej, że była współwinną.
— Bądź spokojny! — szepnęła, patrząc na niego głębokim wzrokiem, pełnym łez, żalu, blizkim rozpaczy, a jednak z miłością, panującą nad wszystkiemi innemi uczuciami, — nie skarżyłam się dotąd, skarżyć się nie będę.
Było to wszystko, co powiedzieć mu mogła.
Otworzył ramiona: rzuciła się w nie bez wahania; ukryła twarz na jego piersi, ale na przekór słowom, wybuchnęła łkaniem.
Nie pytał o przyczynę łez, tylko tulił ją do siebie; a był to uścisk smutny, podobniejszy do uścisku dwojga rozbitków życia, niż szczęśliwych kochanków.
Chwila ta stanowiła smutną epokę w ich istnieniu; odtąd każde spojrzenie ludzkie zdawało im się szyderstwem; każde przyjazne słowo, miłosierdziem; a każde milczenie — groźbą. Zamykali się coraz szczelniej w ścianach domowych, ale w poufne rozmowy wślizgnął się przymus; odtąd pomiędzy nimi dwojgiem były przedmioty, których lękali się dotykać, a zakres ich rozszerzał się nieznacznie, sięgał coraz głębiej, padał niby cień na wszystko, co ich otaczało, i mroził im słowa na ustach. Odtąd były zakąty myśli i uczuć własnych, do których January zaglądać nie chciał.
Odtąd także wesołe młode głosy i śmiechy, jakiemi tak często rozbrzmiewała willa, ustały zupełnie. Anielka była chora, a Lucyan, może dla tego, może z powodu nagłego wyjazdu Władysława, sposępniał bardzo. Był to pierwszy zawód w jego życiu i łączył się z nierozjaśnionemi okolicznościami, a nadewszystko z chorobą Anielki. Ten wyjazd padł mu niby cień na serce i niby problemat zarysowywał się w umyśle. Myślał o nim nieraz, obudziwszy się wśród nocy, a wówczas problemat ten otaczał się jakiemiś potwornemi widmami o niewyraźnych kształtach, które odpędzał zawsze, a odpędzić nie był zdolen.

∗             ∗


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Waleria Marrené.