January/Tom II/VII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Waleria Marrené
Tytuł January
Podtytuł Powieść współczesna
Wydawca Redakcya »Świata«
Data wyd. 1891
Druk WŁ. L. Anczyc i Sp.
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Nazajutrz, Lucyan był w Warszawie. Pierwszy raz znajdował się w tem mieście, a jakkolwiek miał w niem kilku znajomych, do nikogo się nie zgłosił i zajął mieszkanie w pierwszym lepszym hotelu; potrzeba mu było pewnej niepodległości, a przytem nieszczęście, które czuł nad sobą, wkoło siebie i w sobie samym, odbierało mu pewność i śmiałość wobec ludzi.
Posłuchał pierwszego popędu i rzucił się do wykonania myśli, jaka mu się nasunęła nieprzeparcie; teraz dopiero, w samotności hotelowego pokoju, przychodziły mu na myśl wszystkie trudności nieokreślonego przedsięwzięcia. Przedewszystkiem: czego chciał tutaj właściwie? — Odszukać Władysława, zapytać go... a potem co? Zimny pot występował mu na czoło, na myśl o tem, co mógł usłyszeć.
Wobec tej nieustannej, nieokreślonej grozy, wiszącej nad nim, coraz trudniej było mu istnieć. Odszukanie jednak młodego człowieka, jeśli ten rzeczywiście znajdował się w Warszawie, nie było rzeczą łatwą; szczególniej dla obcego, nie obznajomionego z miejscowością. Nie mógł myśleć o szukaniu pomocy u znajomych, szczególniej u Ignasia, którego znał najlepiej; bo w takim wypadku musiałby zwierzyć się z powodami swojej podróży, swoich poszukiwań, i narazić się na to w dodatku, by uwiadomiono Januarego o jego bytności, o krokach, jakie czynił.
To było niepodobieństwem. Nie; sam zaczął działać na własną rękę, i sam sobie musiał dać radę we wszystkiem.
Samotność, z niczem nieporównana samotność jednostki wśród ludnego miasta, gdzie ginie tak zupełnie, otaczała go i przejmowała uczuciem sieroctwa, niedoznanem dotąd, chyba w dalekich, ciemnych dniach dzieciństwa. Samotność ta prześladowała go w hotelowym pokoju, który zajął, i na ulicy, gdy, uciekłszy zeń co prędzej, wyszedł na miasto, i dowiedziawszy się gdzie jest biuro adresowe, zapytał tam o Władysława. Adres dostał wprawdzie, ale gdy, po długiem i mozolnem szukaniu, dotarł do wskazanego miejsca, przekonał się, że tam nikt nigdy o Władysławie nie słyszał.
Było to pierwsze i ważne niepowodzenie; nie mógł jednak na tym chybionym kroku poprzestać i powrócić do Krakowa bez wieści żadnej. Czuł, że nie zniósłby smutnego wzroku Anielki, ani sam wyżyćby zdołał w położeniu, w jakiem się znajdował.
Poczynił stosowne ogłoszenia w Kuryerach, prosząc Władysława, by zgłosił się pod numer wskazany w hotelu X, nie zapominając dodać, że tu chodzi o własny jego interes.
Uczyniwszy to, czekał z bijącem sercem za każdym krokiem na kurytarzu, za każdem poruszeniem klamki.
Ale dnie upływały, nie przynosząc mu nic wcale. Życie jego było nieznośnie monotonne, tem bardziej, że w stanie umysłowym, w jakim się znajdował, czuł się niezdolnym do jakiejbądź pracy. Książka każda zajmowała jedynie oczy jego, nie dosięgając inteligencyi. Rozumiał z niej słowa tylko, myśl wymykała mu się z pod panowania woli i biegła napowrót do Krakowa, przenosiła go do Anielki, do matki, do Januarego, do tego rodzinnego ogniska, wśród którego spędził dotąd wiek swój cały szczęśliwie.
Około trzeciej godziny wychodził zwykle na obiad do pierwszej lepszej restauracyi, unikając starannie miejsc i ulic, o których słyszał kiedykolwiek; siadał w milczeniu przy stoliku, brał w rękę pismo jakie; najczęściej jednak, zamiast czytać, słuchał rozmów, prowadzonych wkoło. Dźwięk głosu łatwiej zwracał jego uwagę, niż pismo; słowa ludzkie wnikały przez słuch do inteligencyi, rozrywały go wśród samotności, na jaką był skazany.
Czasem rozmowy toczyły się o rzeczach i ludziach mu nieznanych zupełnie, czasem znów uderzyło go nazwisko znane, lub jaka kwestya ogólnego interesu.
Powoli godzina obiadowa stała mu się najmniej przykrą w dniu całym; przywykły zawsze do towarzystwa, potrzebował go nawet koniecznie. Obznajomił się też szybko z dzielnicami miasta, z obyczajami otaczającemi i zaczął wybierać te miejsca, gdzie zbierali się inteligentniejsi ludzie.
Kiedy raz nagle przy bocznym stoliku, wśród ożywionej rozmowy, usłyszał znienacka imię Januarego.
Fakt nie był dziwnym wcale; imię to miało dość rozgłosu, by je spotkać na każdem polu umysłowem.
Lucyan, nie odwracając oczu od dziennika, w którym czytał własne swoje ogłoszenie, słuchał z natężeniem.
— Co tam mówić dzisiaj o waszych sporach, o waszych artykułach — wołał niemłody już człowiek, ze szpakowatym zarostem — co innego, gdy January stał na czele takiego dziennika, jak „Gazeta Poranna,“ wówczas był ruch i życie.
Lucyan z pod oka spojrzał na mówiącego; było w nim znać rozwiniętą inteligencyę, odzywał się w ten sposób do grona młodych, wpośród których zajmował widać stanowisko Nestora.
— O! January! zawsze January! — odezwał się ktoś drugi, zaledwie kilka lat młodszy, z delikatną czarną bródką, którą gładził starannie, — słysząc cię, Konradzie, możnaby pomyśleć, że on jeden ma talent na świecie.
— Z pewnością, że nam się z nim nie równać — mówił z przekonaniem zagadniony. — A co to za śmiałość! jaki polot myśli!
— Ręczę, że January, gdyby był pozostał pomiędzy nami, — wtrącił ktoś z boku — byłby także zmienił swój kierunek; kto wie, możeby kapitulował.
— On! January! nigdy!
— Co tu próżno mówić o tem, coby było? — zabrał znowu głos człowiek o czarnej bródce — gdyby był został tutaj, wytrwał na swojem stanowisku zagrożonem, to wówczas dopiero zmierzylibyśmy jego siłę. Ale cóż jego sławna redakcya? trwała parę tygodni, czy miesiąc zaledwie.
— Przecież pisywał i w twojem „Haśle“.
— No, tak! ale rozstaliśmy się z powodu zasad. Jego były niemożliwe!
Mówił to chłodnym, niemal zawistnym tonem, który przykro uderzył Lucyana i podrażnił mu nerwy w dziwny sposób.
— Okoliczności wyrwały go ztąd, w chwili najważniejszéj — wyrzekł Konrad — wiesz o tem dobrze, Karolu!
Zainterpelowany w ten sposób Karol pogładził znowu brodę pieszczoną ręką.
— Nie uznaję — odparł szyderczo — bohaterów, którym okoliczności stają nawspak i wyrywają zwycięztwo w najważniejszej chwili; kto ustępuje z placu boju, uznaje się pokonanym, i jest nim de facto.
— Myśl sobie, co chcesz, o Januarym — odparł gniewnie Konrad — to nie zmieni przekonania nas wszystkich.
— Jakież to okoliczności wpłynęły na to jego nagłe opuszczenie Warszawy? — zapytał ktoś z towarzystwa — mówiono mi to i owo, nigdy jednak nic pewnego.
Słysząc to, Lucyan wstrzymał oddech w piersiach. Ale zrazu zapanowało głuche milczenie. Konrad, najlepiej zapewne świadomy dziejów Januarego, nie miał widać ochoty ich rozpowiadać.
Po chwili odezwał się znowu głos Karola:
— Dziwić się nie można, iż Konrad niechętnie powraca do ówczesnej historyi swego ulubionego bohatera; historya ta, o ile wiem, nie przynosi mu zaszczytu.
— Nie przynosi i ujmy także! — zawołał Konrad, zniecierpliwiony tonem swego przeciwnika.
— O! jak w czyich oczach; to już zależy od wyobrażeń — odparł Karol.
Lucyan był jak na rozpalonych węglach. Czyż los ulitował się nad nim i dawał mu w rękę rozwiązanie palącej zagadki, która go dręczyła.
— Mówcież raz wyraźniej! — odezwał się nalegająco jeden z młodszych.
Lucyanowi zdawało się, że to on sam przemawia przez te ciekawe usta.
Wówczas Karol, korzystając z ciszy, jaka zaległa w zgromadzeniu, zabrał głos z wyraźnem zadowoleniem:
— Ah! mój Boże! jest to doprawdy tajemnica z komedyi, a w swoim czasie była bardzo znaną. January nietylko pismem głosił burzliwe teorye; wprowadzał je w życie, a przytem posiadał on nietylko ogniste pióro, ale i ogniste serce; więc, jak nowy Parys, porwał mężowi jakąś nowożytną Helenę, których, jak wiecie, nie brak nigdy.
Lucyan czuł, że mu krew zchodziła z twarzy; z wargą przyciętą do krwi, z zaciśniętemi rękoma, niby pochylony nad dziennikiem, którego kolumny wirowały mu w oczach wpośród mgły krwawej, słuchał, słuchał ciągle, chociaż każde słowo wbijało mu w piersi ogniste pociski.
Czyż on dobrze usłyszał? Czyż to mogło być prawdą? Czyż w ten sposób mówiono o jego matce, o jego świętej matce?
Śmiano się. Bo i dla czego się nie śmiać? fakt, chociaż stary, przecież był zabawny.
Konrad zmarszczył brwi, gniewać się nie mógł; ale nie lubił, by w ten sposób mówiono o Januarym.
Ciekawy interlokutor nie poprzestał na tem.
— I cóż dalej? Cóż dalej? — pytał.
— Dalej! prawdziwie, dalej nic! historya na tem się kończy — mówił drwiąco Karol. — Możesz być spokojny; nie było o to żadnej walki, godnej pióra, choćby jakiego feljetonowego Homera. Bah! nie było nawet pojedynku, ani pojedynkowego śniadania, pomiędzy rycerzami tej łatwej piękności. Mąż, może kontent w duszy, że się pozbył kłopotu, zemścił się w sposób dobrze obmyślany: nowożytnemu Parysowi do żony dodał dzieci, a podobno na końcu zbankrutował i rozpił się. Prawdziwie mieszczańska historya. Czegóż chcesz więcej?
Konrad, który przez czas tej tyrady, wypowiedzianej pogardliwym tonem, niecierpliwie targał wąsy, odezwał się z kolei:
— Zapominasz Karolu najważniejszej rzeczy... epilogu.
— Przepraszam; nie wiedziałem, że jest jaki epilog.
— Epilog zwyczajny. January ożenił się z kobietą, którą rozwiódł, i stał się prawdziwym ojcem dla jej dzieci.
W tej chwili Lucyan uczuł, że rzuciłby się z rozkoszą w objęcia tego nieznanego człowieka i ściskał go, jak zbawcę.
Tymczasem lekceważący głos Karola odezwał się znowu:
— Szkoda, że ten budujący epilog nie może być poparty faktami.
— Wszyscy znamy pożycie Januarego.
— Oh! ja o tem nie mówię; pożycie może być wzorowe; szkoda tylko, iż braknie mu małej, prawdziwie nader maleńkiej rzeczy, religijnej i legalnej sankcyi. Trzymano się daleko prostszych form, form pierwotnych, które odpowiadały moralno-religijnym pojęciom Januarego. Piękna jego Helena nigdy nie była rozwiedzioną, a zatem i zaślubioną być nie mogłą.
— Jakto? Jakto? Zkąd wiesz? — pytano ze wszystkich stron.
— O! ja zawsze wiem, co mnie interesuje — zaczął znowu Karol.
Ale nie mógł dokończyć frazesu, bo wśród ogólnego śmiechu i wrzawy, odezwał się jakiś głos nowy.
Od przyległego stolika zerwał się młody człowiek, który dotąd zdawał się pogrążony w czytaniu gazety, i zgniótłszy ją konwulsyjnie, rzucił w samę twarz Karolowi, a z ust jego wypadły te jedne słowa syczące i ostre, jak pocisk:
— To kłamstwo!
Wszyscy naraz z miejsc powstali; zrobił się hałas i zamęt; młodego człowieka nikt nie znał.
Karol zerwał się szybciej od innych; gazeta, zmięta w kulę, trafiła go w twarz, która pod tem lekkiem dotknięciem, równającem się obeldze policzka, nabiegła krwią. Rzucił się na swego przeciwnika, wściekły, zapamiętały, z podniesioną ręką, gotów oddać wet za wet.
Przeciwnik stał w miejscu; pierś podnosiła mu się i opadała gwałtownie; oparł się oburącz na poręczy krzesła, gotów zasłonić się niem przeciw każdemu i wszystkim stawić czoło.
Obecni rzucili się pomiędzy zapaśników.
— Kto to jest?
— Co to za jeden?
— Co to znaczy?
Słowa te krzyżowały się wkoło.
Wśród fali krwi, która szumiała mu w uszach, Lucyan je usłyszał. Wydobył bilet wizytowy i rzucił go na stół.
— Ja nie cofam słów moich! — zawołał głosem, w którym drżały wyraźnie echa burz, jakie nim miotały. — Nie wiem kto pan jesteś, ale powtarzam i powtarzać nie przestanę, że kłamiesz, spotwarzając kobietę, której nie znasz. Musisz mi pan zdać rachunek ze słów swoich, i pan, i każdy, ktoby je śmiał powtórzyć; oto moje nazwisko, oto mój adres.
Pochwycono bilet. Konrad pierwszy rzucił nań okiem.
— Jej syn! — zawołał.
— Jej syn! — powtarzano ciszej.
Ten młody człowiek, którego przed chwilą miano za szaleńca, nagle zaczął budzić sympatyę. Śmiałe wystąpienie, młodość, szlachetna duma, a nadewszystko straszny dramat, rozgrywający się w jego życiu, jednały mu ogólne współczucie.
Karol przez ten czas zdołał zapanować nad sobą. Co się z nim działo, tego nikt odgadnąć nie mógł. Był bardzo blady, a ręka machinalnie gładziła ciemną brodę.
Z kolei dał swój bilet Lucyanowi.
— Przyślę panu moich przyjaciół! — wyrzekł urzędownie.
I skinąwszy na kilku obecnych, wyszedł mierzonym krokiem z restauracyi.
Lucyanowi równie pilno było ztąd uciec; paliły go zarzewiem ściany, które były świadkami tej całej sceny; paliły go oczy ludzkie, zwrócone na niego paliły nadewszystko myśli własne.
Lękał się każdego słowa, by w niem nie usłyszeć śmiertelnej obelgi, — każdego spojrzenia, by w niem nie dostrzedz urągania.
Miotała nim wściekłość jakaś; drżał na całem ciele, pod działaniem moralnej męczarni, jakby pod wpływem fizycznego bólu. Byłby dał życie w tej chwili, aby módz upaść na pierś matczyną i zapłakać bez tej myśli, która odtąd miała towarzyszyć mu zawsze we śnie i na jawie, zawsze i wszędzie. Ale oczy jego były suche.
Kierował się machinalnie ku hotelowi swemu. Nie był jeszcze zdolen zastanowić się, obrachować, myśleć; wszystko w nim było uczuciem i bólem; zdawało mu się, że istność jego rozprzęgła się na tysiące fibrów, a każdy fibr drgał i cierpiał osobno.
Twarze ludzkie migały mu przed oczyma, jak widziadła snów gorączkowych. Szelesty i głosy krzyżowały się wkoło niego, nie budząc żadnego echa; odcięty był od zewnętrznego świata nieprzebitą ścianą nieszczęścia.
Nie zważał, że od restauracyi ktoś szedł za nim krok w krok i parę razy próbował przemówić; aż wreszcie, kiedy zatrzymał się przed drzwiami swego mieszkania, ujrzał przed sobą w półcieniu kurytarza postać Konrada. Człowiek ten występował przeciw Karolowi, ale był także świadkiem obelgi; to też widok jego sprawił Lucyanowi takie wrażenie, jak niespodziane dotknięcie świeżej rany. I jakby zbierając siły wobec natężenia bólu, spojrzał na niego z tą dumą, co to jest ostatnim puklerzem nieszczęścia, i czekał.
— Byłem niegdyś w dobrych stosunkach z Januarym — wyrzekł Konrad — jeśli pan jesteś sam tutaj, to w obecnej chwili potrzebujesz przyjaznej ręki; przyszedłem ofiarować ci moją. Nazwisko moje nie będzie ci obcem.
Wymienił je.
Lucyan chciał przemówić; w piersiach brakło mu głosu, tylko uścisnął rękę wyciągniętą ku sobie.
Weszli obadwaj do hotelowego pokoju.
— Czy pan znasz tu kogo? — zapytał Konrad, przystępując wręcz do przedmiotu, który go zajmował.
Słowo to wyrwało Lucyana z bolesnego osłupienia, przywołując do poczucia rzeczywistości.
— Potrzeba mi dwóch sekundantów — wyrzekł gorączkowo, bo w tej chwili, ponad wszystkiemi uczuciami, które nim miotały, zagórowało namiętne pragnienie zemsty, krwi człowieka, który śmiał sponiewierać to, co on posiadał najświętszego na ziemi, zamknięcia na zawsze tych ust, które miotały takie potwarze.
— Byłem świadkiem obrazy, gotów jestem być jednym z nich. Czy znasz kogo więcej? Czy też mam się postarać o drugiego?
W chwilach gwałtownych wstrząśnień moralnych, każdy określony rzeczywisty przedmiot stanowi błogosławioną dywersyą. Myśl młodego człowieka skierowała się do pojedynku i odzyskała swoją działalność. Naturalnie, teraz zamierzył zwrócić się do Ignasia. Pojedynek nie mógł zostać tajemnicą dla niego, choćby nawet Lucyan nie szukał jego pomocy. Zresztą musiał uszanować jego przyczynę, musiał zrozumieć, że syn Heleny, a wychowaniec Januarego, nie mógł inaczej postąpić.
W wypadku tym była przecież zawsze strona ciemna i nieokreślona dla Konrada. Jakim sposobem Lucyan znalazł się sam jeden w Warszawie, i w tej nieszczęsnej restauracyi, gdzie go nie znał nikt z dawnych towarzyszów pióra Januarego, coby mógł zapobiedz drażliwej rozmowie? Dla czego nie zgłosił się zaraz do przyjaciół ojczyma? Konrad jednak wstrzymać się musiał od niedyskretnych pytań, które nie należały do rzeczy.
Rozmowa jego z Lucyanem była krótka, ucięta, jak gdyby między nimi leżało ostrze stali.
Spór był tego rodzaju, iż wszelkie porozumienia zdawały się zgóry niemożliwe, jednak zależało wiele na umiarkowaniu warunków walki, skoro do walki przyjść musiało; a to już leżało na sumieniu i roztropności sekundantów. Z tego powodu, Konrad pragnął jak najprędszego współdziałania Ignasia.
Lucyan udał się do niego natychmiast, zostawiając Konrada w swojem mieszkaniu w oczekiwaniu sekundantów Karola.
Ignaś przeraził się, widząc Lucyana, przeraził więcej jeszcze, gdy dowiedział się o pojedynku. Próbował czynić mu przedstawienia jakieś. Lucyan zamknął mu usta jednem słowem:
— Ja biję się za moję matkę!
Słowa te, jak talizman, podziałały na Ignasia.
— Za twoję matkę? — powtórzył zwolna — za twoję matkę?
Była chwila takiej ciszy, że można było dosłyszeć uderzenia serca w piersi Lucyana. Patrzał na Ignasia, jak w tęczę, jakby chciał wyczytać myśli, snujące mu się po czole. Ale na teraz czoło to było niezbadane.
— Ja nie mogłem przecież pozwolić!... — wybuchnął wreszcie chłopiec.
Więcej nie mógł wymówić, słowa konały mu na ustach, powtórzyć ich nie był w stanie. O więcej też Ignaś nie pytał. Patrzał na Lucyana sztywnym wzrokiem.
— Fatalność! Fatalność! — szepnął tylko.
— I z kimże ty się bijesz? — spytał po długiej chwili, wracając z krainy wspomnień, marzeń, czy abstrakcyi, do rzeczywistego życia.
Lucyan zrobił ruch obojętny. Nazwisko przeciwnika nie znaczyło dla niego nic.
— A czy umiesz się bić przynajmniej? — pytał dalej Ignaś.
Wzruszył ramionami z najżywszą obojętnością, jakby w tym pojedynku nie miał rzucać życia na hazardy losu.
— Alboż ja wiem! — odparł niecierpliwie — uczyłem się fechtować i strzelać tak, jak drudzy, dla zabawki.
— Dla zabawki? — powtórzył Ignaś z trwogą — dla zabawki tylko?
— Zginę lub nie, mniejsza o to; — mówił gorączkowo Lucyan — alboż pan sądzisz, że mi chodzi o życie?
W słowach tych znać było oddźwięk rozpaczy; problemat własnego losu niknął w jego umyśle, wobec stokroć bardziej palącego problematu, który targał mu piersi i torturował umysł.
Oddźwięk ten uderzył Ignacego i dał mu przeczuć wiele bardzo. Przez chwilę wahał się, którą strunę potrącić w tym rozstrojonym duchu, by obudzić łagodniejsze uczucia.
— A matka twoja! — zawołał wreszcie — czyż jej nie kochasz?... czy nie powinieneś żyć dla niej? Czy sądzisz, że mało cierpiała?
— Moja matka! — okrzyk ten wydobył się z piersi Lucyana, pełny bólu, pełny trwogi i pełny miłości. — Moja matka... Pan musisz wiedzieć...
Zatrzymał się, jakby nie miał odwagi dokończyć, tylko pytające spojrzenie, stokroć wymowniejsze niż słowa, wlepił w Ignasia. Spojrzeniem tem on błagał, by mu odpowiedział, by zrozumiał niezadane pytanie.
— Wiedzieć co? — wyrzekł zwolna zagadniony.
Lucyan spuścił głowę na piersi i ognisty rumieniec wystąpił mu aż na czoło.
Ale Ignaś go nie pojmował, czy też pojąć nie chciał.
Po długiej chwili, zaczął znowu wypytywać go o szczegóły zajścia, o okoliczności, które je wywołały. A gdy Lucyan opowiedział mu wszystko, był pognębiony.
— I pocóż ty tu przyjechałeś? Czemuż przynajmniej nie zgłosiłeś się do mnie?
Lucyan milczał przez chwilę; w głowie jego był chaos.
— Ha! — szepnął — przyjechałem po swój los! szukać kuli, która mnie zgładzi; myśli, która mnie zabije. Poco pytać o więcej!
— To nie jest odpowiedź, Lucyanie!
Młody chłopiec spojrzał na niego ponuro.
— Tak jest! — wyrzekł — nieszczęście nie jest odpowiedzią. A więc powiem wszystko: siostra moja umiera, a ja przysiągłem, że zobaczy jeszcze człowieka, którego kocha. Ja musiałem wykraść się z domu, aby to uczynić. A teraz pan zrozumiesz, że ta cała sprawa powinna zostać tajemnicą. Jeśli nie przyszedłem tu dotąd, to dlatego, że lękałem się pańskiej przyjaźni. Ja proszę o tajemnicę.
— Matka twoja... tak... rozumiem... ale January! January!
— On?... — zawołał Lucyan z ponurą energią — nigdy! Czy sądzisz pan, — dodał po chwili — że ktokolwiek w świecie, nawet on, mógłby mi przeszkodzić? że usłuchałbym kogobądź na świecie? Ja odrzuciłbym radę każdą, któraby szła wbrew moich chęci; przełamałbym rozkaz, wydobył się z pod ryglów i krat, któreby mnie zatrzymać chciały.
— Ha! — szepnął Ignaś, patrząc na niego z rodzajem trwogi i dumy zarazem — poznaję w tobie wychowańca Januarego.
— Pan widzisz sam, że inaczej być nie może! Ja nie potrafiłbym żyć dłużej tak, jak jest. Zabiłbym się, gdyby kto stanął między mną, a człowiekiem, który mnie obraził. Ja ufam, iż przeniosłeś na mnie cząstkę tej przyjaźni, jaką masz dla... dla moich rodziców.
Zawahał się, zanim wymówił ten wyraz, który z przyzwyczajenia przychodził mu na usta. Chciał zakląć Ignasia na Januarego, ale uczuł nagle nieprzełamany wstręt do wypowiedzenia tego imienia. Zrodziła się w nim nieufność i ostrożność — dwie rzeczy, nieznane mu dotąd, — dwie rzeczy, wstrętne jego bujnej naturze, i przez to samo przyprowadzające go do ostateczności.
Ignaś, w którego piersi biło zawsze poczciwe serce dawnego Ignasia, miał łzy w oczach.
— Uczynię co chcesz! — zawołał — wiesz dobrze z góry, że tak będzie. Tylko, widzisz, to być nie przestaje fatalnem szaleństwem.
Fatalnem szaleństwem! któż ma czas zastanowić się nad tem, kiedy zmuszony jest je popełnić, kiedy przynaglają go do tego wszystkie nieubłagane życiowe czynniki, namiętności własne i obyczaj przyjęty. Abstrakcyjnie czuł to Ignacy, czuł zapewne i Lucyan nawet; przecież drugi był zdecydowany je popełnić jakimbądź kosztem, pierwszy przykładał do niego ręki.
Nie spierali się próżno o słowa. Ignaś wraz z Lucyanem udał się do jego mieszkania. Milczeli obadwa, powiedzieli sobie wszystko, co powiedzieć mogli; teraz miały przemawiać fakta.
Nie szło tutaj o czczą demonstracyę, o próżne zamienienie strzałów, o których wszyscy wiedzą z góry, że nieszkodliwemi będą. Lucyan czuł się obrażonym krwawo, śmiertelnie, i z niedbałością nienawiści rzucał swe życie na szalę, byle mieć na celu przeciwnika i mierzyć mu prosto w piersi.
Ignacy i Konrad zrozumieli to obadwaj, a wola młodego chłopca była tak stanowczą, powód walki takiej natury, że nie mogli mu się opierać. Karol nie miał wprawdzie tych samych przyczyn, co jego przeciwnik, by stawić ostre warunki; jednak obraza, wyrządzona mu, nie pozwalała na żadne ustępstwo. Być może, iż nie miał ochoty kłaść życia za dawne spory z Januarym, lub opłacać takim kosztem wątpliwy dowcip, okazany w opowiedzeniu jego miłosnej przygody. Ale w podobnych razach miał on taktykę, bardzo często udającą się w świecie: groźną postawą chciał pokryć istotną słabość charakteru, i zastraszyć nią przeciwnika, z którego miary nie umiał sobie zdać sprawy.
W takich okolicznościach, wszelkie łagodniejsze warunki okazały się niemożliwemi; sekundanci Lucyana zrozumieli to szybko. Obadwaj przeciwnicy czuli się zarówno obrażonymi, i okazywali jednakie chęci. Położenie rysowało się więc groźniej, niżeli przyjaciele Januarego nawet sądzić mogli w pierwszej chwili. Było ono tem groźniejszem dla Lucyana, że Karol był doskonałym szermierzem we władaniu rozmaitego rodzaju bronią. Rozbrajał najzawołańszych fechtmistrzów, z pistoletu zabijał jaskółki w locie.
Była to okoliczność fatalna. Do Lucyana należał wybór broni, ale cóż on znaczył wobec zręczności przeciwnika?
W podobnych razach wybiera się zwykle pistolety; pozornie traf więcej tutaj znaczy, bo przysłowie nawet twierdzi, że traf kule nosi, a na poparcie go cytuje się zwykle pełno wypadków, gdzie przeciwnik, wybornie strzelający, padł, ugodzony śmiertelnie przez niewprawną rękę.
Zaszła jednak lekka trudność co do oznaczenia miejsca pojedynku. Prawdopodobnie rezultat jego mógł być zabójczy. Pan Karol, nie chcąc ściągać na siebie odpowiedzialności prawnej, pragnął odbyć go za granicą. Miał już raz podobne spotkanie, załatwił je w jakiejś miejscowości pod Krakowem, i teraz więc zaproponował ją Lucyanowi.
Ignaś zgodził się na to skwapliwie. W każdym razie byliby bliżej rodziny Lucyana.
Lucyan przyjął ten układ niechętnie; ze wszystkich miejsc na świecie Kraków zdawał mu się najgorzej wybranym dla niego do podobnego spotkania; lękał się, by wiadomość o tem nie doszła przedwcześnie do tych, przed którymi ukryć ją pragnął. W końcu jednak poddać się musiał praktycznym powodom, jakie mu przedstawiono. Ani Karol, ani Ignacy i Konrad, nie mieli czasu do stracenia, dalsza wycieczka była kosztowną i trudną; ludzie ci obwarunkowani byli materyalnem położeniem swojem.
Lucyan musiał to zrozumieć; wymagał jedynie słowa sekundantów swoich, że przez Kraków przejadą tylko, nie zatrzymując się w nim, i że żaden z nich nie zdradzi jego tajemnicy.
Reszta obchodziła go bardzo mało. Przyszło na niego wyczerpanie, następujące zwykle po wielkich wstrząśnieniach moralnych, tak, iż czuł rodzaj ulgi, złożywszy los swój w obce ręce. A przytem, jak zwykle w natężonych położeniach, pierwszy krok, postawiony na drodze jakiegobądź czynu, przynosi względny spokój. Było to niejako odroczenie wszelkich zabójczych problematów, aż do chwili ustania rozpoczętej akcyi. Wszak teraz nie należał już do siebie; był rzeczą, rzuconą na los wypadku, który mógł z nią uczynić, co mu się podoba.
Z powoda trudności paszportowych, wyjazd nie mógł zaraz nastąpić; musiano się wstrzymać dzień jeden. Lucyan miał przed sobą czas długi, niezapełniony niczem. Uciekł czemprędzej z gościnnego domu Ignasia, powrócił do siebie i pierwszy raz dnia tego, od chwili przyjazdu do Warszawy, usnął kamiennym snem młodości i wyczerpania.
Na drugi dzień było już blizko południa, kiedy obudziło go kilkakrotne stukanie do drzwi. Zrazu stukanie to było ciche, dyskretne; ponowiło się coraz mocniejsze, połączone z pewnym niepokojem.
Lucyan, przebudzony gwałtownie, przetarł oczy; przecież upłynęła długa chwila, zanim zdał sobie sprawę, gdzie się znajduje. Zrazu te hotelowe ściany nic nie mówiły do niego; zapytywał sam siebie, co robi w tem obcem miejscu. Potem naraz powróciła mu pamięć i wszystkie bóle odezwały się tak gwałtownie, jakby mściły się za te godziny spoczynku.
Stukano do drzwi ciągle. Przyszło mu na myśl, że zaszła jakaś niespodziewana okoliczność, że Ignacy lub Konrad przychodzili z wieścią jaką. Narzucił na siebie ubranie i pobiegł otworzyć.
Był to hotelowy służący.
— Czy to pan — zapytał — robił ogłoszenia w gazetach?
— Ja! i cóż? i cóż? — pytał niecierpliwie.
Służący podał mu bilet wizytowy; na nim było imię i nazwisko Władysława.
— I gdzież on jest? — zawołał.
— Powiedział, że przyjdzie za godzinę.
Godzinę tę Lucyan przebył w najwyższym niepokoju; przychodziło mu na myśl, że Władysław mógł unikać go i wcale się nie chcieć z nim widzieć. Nieszczęście nauczyło go takiej podejrzliwości, że z tego powodu nie dozwolił położyć swego nazwiska na liście podróżnych.
— Czy pytał się kto tu mieszka? — zapytał niespokojnie.
— Pytał, ale ja nie mogłem mu odpowiedzieć.
— To dobrze! jak przyjdzie, powiedz, że jestem, że czekam, i przyprowadź go tu.
Od wczoraj Lucyan myślał nierównie mniej o Władysławie; wypadki doraźniejszej wagi zatarły pierwotny powód jego podróży; przecież godzina oczekiwania wydała mu się długą. A kiedy usłyszał kroki, zatrzymujące się na kurytarzu hotelowym przy drzwiach swoich, serce jego biło gwałtownie.
Wreszcie drzwi się otworzyły i znalazł się oko w oko z Władysławem.
Nowo przybyły wchodził z widoczną ciekawością, nie przypuszczając nawet, kogo spotka; ale na widok Lucyana, stanął jak wryty, a twarz jego, zmęczona i blada, stała się naraz bledszą jeszcze; oparł się o ścianę, i tak stał przez chwilę, szukając daremnie słów, któremiby go mógł powitać.
— Ty! ty! tutaj? — szepnął tylko.
Oczy Władysława mówiły wyraźnie, iż był mu drogim, jak dawniej. Ale Lucyan widział w nim tylko człowieka, który był powodem śmierci jego siostry. Zapomniał teraz, że była chwila, w której kochał go, jak brata; a gdyby i pamiętał, to nie dałby mu tego poznać: nieszczęście nietylko nauczyło go ostrożności, — dało mu nieufność do ludzi, do własnego serca i dumę, właściwą nieszczęściu. Szanował je sam w sobie i nie chciał poniewierać. Uzbroił się w lodowatą obojętność. Nawet błagalne zaklęcia Anielki nie przyszły mu do myśli. Nie wyrzekł do niego ani słowa, nie podał mu ręki, tylko mierzył go wzrokiem, różnym bardzo od tego, jaki spotykał.
— Dlaczegoż ty mnie szukałeś? — spytał wreszcie Władysław zaledwie słyszalnym głosem.
— Szukałem cię! Dziś żałuję, żem to uczynił. Stało się! Od tego czasu zaszło wiele.
Zacisnął wargi i przez chwilę zdawał się szukać w myśli, jak miał do niego przemówić. Władysław czekał, wzrok jego był wilgotny, odbijał wielką głębię spokojnej boleści.
— Stało się! — wyrzekł wreszcie Lucyan, podnosząc głowę — przynajmniej obietnicy swojej dotrzymam.
Teraz dopiero Władysław dostrzegł bezład i gorączkowość słów młodego chłopca; dotąd nadto był pogrążony we własnem wzruszeniu.
— Jakiej obietnicy? — zapytał drżącym głosem, jakby powziął przeczucie rzeczywistości.
Lucyan zbliżył się do niego, położył mu ręce na ramionach i tak wpatrzony w niego, jakby badał najlżejsze drgnienie twarzy, wyrzekł zwolna:
— Ty wysłuchać mnie musisz! ja przyjechałem tutaj, ażeby ci to powiedzieć!
Była w głosie jego stanowczość, która uderzyła Władysława daleko więcej, niż słowa.
— Mów! — wyrzekł krótko.
— Moja siostra umiera! a ja... ja... obiecałem jej, że cię zobaczy jeszcze.
Chciał mówić dalej, przerwał mu stłumiony okrzyk, wydobywający się z piersi Władysława.
Zrazu stał on, jak rażony gromem, spoglądając szeroko otwartemi oczyma w twarz Lucyana. Zdawało się błagać go wzrokiem, by cofnął te okropne słowa.
— Przez miłosierdzie! powiedz mi, że tak nie jest! że jest nadzieja przynajmniej.
Lucyan ponuro wstrząsnął głową; widmo nadziei dawno pierzchło od niego; wszędzie wkoło siebie widział rozpacz tylko.
I była chwila głuchej ciszy.
— Powiedz mi, — szepnął Władysław — żem ja temu nie winien; bo inaczej, ja oszaleję! ja tego nie zniosę.
Przyciskał załamane ręce do czoła, prawie wijąc się z bólu.
Ale Lucyan nie miał dla niego pociechy.
— Sumienie własne cię oskarża. Gdyby tak nie było, ja nie przyjechałbym tutaj; jabym ciebie nie szukał, nie mówiłbym ci tego, co mówię. Spojrzyj na mnie! Położenie musi być groźne, skoro tu jestem ja, skorom ją odjechał, aby ciebie szukać!
Tak, położenie musiało być groźne, Władysław to rozumiał.
— Słuchaj! — wyrzekł wreszcie, odzyskując trochę panowania nad sobą — ty nie sądzisz przecie, bym porzucił was dobrowolnie. Nikt nie jest tak szalony, by odbiegał szczęścia swojego; ty musisz rozumieć, że rządziły mną powody silniejsze od szczęścia, od woli mojej, od miłości, bo ty wiesz dobrze, że ją kocham!
— Jakież są te powody?
— Przed wyjazdem z Krakowa — wyrzekł zwolna Władysław — ojciec twój postawił mi to samo pytanie.
— A ty?
— Ja nie odpowiedziałem mu; bo ja tego uczynić nie mogę!
— Dość! — szepnął Lucyan — dość! powinienem cię odrazu zrozumieć! Byłem szalony!
— Rozumiesz? — powtórzył Władysław — więc czegóż pytasz?
Nieokreślony wyraz dumy przemknął po czole Lucyana.
— Jestem dziecinny, — wyrzekł lodowato — ja nie mogłem wierzyć, byś ty był takim, jak wszyscy. By pomiędzy nami stanęło... rozdzieliło kochające serca... stało się powodem nieszczęścia... śmierci niewinnej istoty...
— Ha! — krzyknął Władysław — ty sądzisz... i ty pogardzasz mną?
Postawa Lucyana była na to wyraźną odpowiedzią. Zdawał się mówić:
— Alboż nie mam prawa?
— Ty sądzisz, żem ja to uczynił dla siebie? dla siebie tylko? — powtarzał Władysław — żem ja was opuścił dla siebie?
Przez chwilę tarł czoło rozpaczliwą ręką, jakby szukając daremnie sposobu usprawiedliwienia.
— Nie mówmy o tem próżno — wyrzekł znowu Lucyan, usiłując zdobyć się na spokojność. — Od czasu naszego rozstania nauczyłem się elementarnych zasad życia, które mi dawniej były nieznane; przyznaję to. Dziś rozumiem wiele rzeczy... tylko nie pytaj, co mnie to kosztowało. Dziś nie dziwię się tym, co odwracają się od ludzi w nieszczęściu, od ludzi spotwarzonych, słowem: od tych wszystkich, co potrzebują bratniej ręki. Nieszczęście jest niebezpieczne, jak otchłań... zaraźliwe, jak dżuma, wstrętne, jak trąd. Nie potrzebujesz się tłumaczyć; teraz rozumiem wszystko.
Władysław porwał się, jak szalony, przystąpił do Lucyana.
— Ty tego o mnie myśleć nie możesz!
— Czemu? postąpiłeś rozważnie, bardzo rozważnie; będziesz miał niechybnie powodzenie; wszyscy podziwiać cię będą, tylko nie ja. Cóż chcesz? Ofiary są często niesprawiedliwe, nie umieją uznać tej wysokiej mądrości życia, która się przeciw nim obraca.
— Lucyanie! ja odwołuję się do serca twojej siostry.
— Moja siostra, to anioł; ona nie zrozumie nigdy nikczemności ludzkiej, ona nigdy wiedzieć nie powinna. Ona umrzeć musi...
— Ona nie umrze! ona umrzeć nie może!... — wołał Władysław.
— Dawniej, — mówił Lucyan, zasłuchany we własnych myślach — śmierć wydawała mi się niepodobieństwem, czemś okropnem, a tak dalekiem, jak zamieć zimowa w majowy poranek. Wiedziałem, że człowiek zrodził się na to, by umrzeć; ale wiedziałem to, jak się wie tyle innych rzeczy; nie przyszło mi nigdy do głowy, by śmierć groziła mnie, lub komukolwiek z ukochanych. Nie widziałem jej nigdy zblizka; nie widziałem tylu innych smutnych okoliczności życia. Dziś zmieniło się wszystko. zdaje mi się, że jakieś szkieletowe widma krążą w powietrzu koło mnie, koło Anielki i kładą na nas kościste dłonie. A dłonie wydają mi się dziwnie lekkie, przyjazne, wzywają nas do jakiejś krainy ciszy i spokoju, gdzie niema ani zdrady, ani zwątpienia, ani nikczemności, nic, tylko jakiś dzień mglisty, bez cieniów, bez blasku i promieni, smętny... łagodny.
Mówił to sam do siebie, zapominając o świecie otaczającym, o towarzyszu, który na niego patrzał z przerażeniem.
— Lucyanie! — zawołał, chwytając go za rękę, jakby chciał być pewnym, że usłyszanym będzie — pomiędzy nami jest nieporozumienie straszne; zanim się ono rozproszy, ja przysięgam ci, że mię obwiniasz niesłusznie. Tłumaczyć się nie będę, to byłoby daremnem; kiedyś może wytłumaczą mię fakta, teraz ty słowu memu uwierzyć winieneś.
Lucyan wstrząsnął smutnie głową.
— Chciałbym ci uwierzyć! — szepnął — chciałbym, tylko to nie w mojej mocy. Widzisz, siostra moja umiera!
— Lucyanie! ty mówisz, jakby w marzeniu; patrzysz, jakbyś mnie nie widział.
Wstrząsał jego dłońmi, które ciągle trzymał w swoich, jakby chcąc go obudzić z jakiegoś snu na jawie.
— Masz słuszność! — mówił Lucyan — myślałem Bóg wie o czem.
I usiłował wydobyć ręce z jego uścisku.
— Myśl o tem, co nas wspólnie obchodzi.
— Wspólnie? — powtórzył Lucyan, zapytując wzrokiem, co wspólnego było już teraz pomiędzy nimi.
— Jadę z tobą! niech się dzieje, co chce! nie czas się wahać! ja ufam sercu twojej siostry, Lucyanie! jedźmy! jedźmy zaraz!
— Nie zależę od siebie! jadę się bić! — odparł krótko.
„Bić się“ słowa te zadźwięczały pomiędzy nimi, głucho, ponuro, jak zapowiedź nieszczęścia.

∗             ∗


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Waleria Marrené.