<<< Dane tekstu >>>
Autor Waleria Marrené
Tytuł January
Podtytuł Powieść współczesna
Wydawca Redakcya »Świata«
Data wyd. 1891
Druk WŁ. L. Anczyc i Sp.
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Brama od ogrodu willi w Krakowie była otwarta na oścież, przed nią stało wieko trumny, a w pokoju, otwierającym się na werandę, urządzonym, jak żałobna kaplica, wśród kirów, kwiatów i woni kadzideł, leżało martwe ciało Anielki.
Nie doczekała powrotu Lucyana, ani ziszczenia obietnicy, jaką jej uczynił. Umarła, cicha, cierpliwa, łagodna, jak żyła; tylko, zanim zamknęły się jej oczy, zwracały się często z niepocieszonym wyrazem ku stronie, z której spodziewała się brata i kogoś jeszcze.
W ogrodzie willi, w piękny słoneczny poranek, natura oddychała wonią i wdziękiem, kwiaty pachły operlone rosą, ptaki świegotały, fruwając po gałęziach, muszki i owady brzęczały wesoło, świat cały zdawał się urągać wiekuistym uśmiechem natury cierpieniom ludzkim, znikomości życia. Promienie słoneczne błąkały się po żałobnym pokoju, padały na twarz umarłej i czyniły złotemi sploty włosów, okrążających jej blade czoło. W blasku słonecznym migały czerwono płonące gromnice, kłębiły się błękitne dymy kadzielnic, nadając jakiś pozór ruchu martwym przedmiotom, kontrastujący z cichym spokojem śmierci.
Nieobecność Lucyana w chwili śmierci Anielki była niewytłumaczona; nasuwała straszne przypuszczenia. Gdzie był? Co zamierzał? Co robił? January wysłał telegram do pasierba; odpowiedziano mu z miejsca, gdzie rzekomo się udał, iż nie widziano go tam wcale. Wśród boleści, sprawionej śmiercią Anielki, musiał jeszcze tłumić własne obawy i mylić niepokój Heleny, której serce, śmiertelnie zbolałe, domagało się syna.
Były to dla niego straszne chwile. Jak tytan spiorunowany, walczył z nieodmiennym losem, z sercem własnem, a nadewszystko z rozpaczą kobiety ukochanej. Ten dumny, nieugięty szermierz życia, teraz czuł nad sobą zwycięzką potęgę.
Wprawdzie nie był tak szalony, by chcieć zniweczyć konieczne działacze bytu, i gdyby śmierć Anielki spowodował przypadek, lub zwykła choroba, byłby ją przyjął i zniósł, jako warunek istnienia, przeciw któremu wszelki bunt jest daremnym.
Ale on wiedział, iż, w innych warunkach, ona byłaby żyła szczęśliwa; ale ta blada twarz, te usta ścięte śmiercią, z których nie wyszła nigdy skarga żadna, były dla niego wyrzutem. Wiedział dobrze, jaka była przyczyna jej choroby, a on tej przyczyny usunąć nie zdołał. I wobec spełniającego się faktu jej nieszczęścia, choroby, śmierci, znalazł się bezczynnym — gorzej jeszcze — bezsilnym.
Czyż nie on sam tę nieszczęsną miłość wypielęgnował? czyż nie obiecał, że zajmie się jej serdecznemi sprawami, że spokojną być może? Wszystkie obrachowania jego okazały się mylnemi; nie zdołał zapanować nad wypadkami; przeciwnie, one go zwyciężyły.
Myśli te paliły go, jak zarzewie. A w głowie powstawała jeszcze jedna wątpliwość, straszniejsza nad wszystko. Czy rzeczywiście uczynił wszystko, co mógł, dla przejednania Władysława? Czy duma nie była mu złym doradcą, i czy tym sposobem podwójnie nie przyłożył ręki do tej śmierci?
W żałobnym pokoju Helena była sama. January daremnie próbował ją ztamtąd odciągnąć. Wobec śmierci Anielki tracił nad nią swoją wszechwładzę. Ponury i zrozpaczony, zamknął się w swoim pokoju, zanim nadejść miała godzina pogrzebu. Z roziskrzonem okiem spoglądał w niebo błękitne, pogodne, jak patrzyli weń wszyscy spiorunowani tytani.
W uszach jego konał daleki gwar miasta, w oczach obrazy rzeczywistego życia. Wobec nich on był sam z gryzącą myślą swoją. Nagle pomiędzy zwykłemi postaciami, snującemi się przed wejściem, ujrzał powóz szczelnie zamknięty, jadący zwolna, zatrzymujący się przed bramą; z niego wysiadło kilku ludzi, niosąc ostrożnie ciężar jakiś. Przetarł oczy; ludzie ci mieli znajome twarze, pomiędzy nimi był Władysław.
Uderzył go jakiś przebłysk straszny; przyszło mu na myśl, że nieszczęście miało jeszcze dla niego tajemnice i niespodzianki; że, jeźli zły los oddalił ztąd Władysława, drugi, gorszy jeszcze, mógł go jedynie sprowadzić. I jak szalony zbiegł ze schodów.
Spotkał się naprzód z Władysławem; ten szedł blady, jak śmierć sama, z szeroko roztwartemi oczyma, z wzrokiem błędnym, świadczącym, że patrzy, działa, pod wpływem jakiegoś wzruszenia, co, ogarnąwszy całą istotę, panuje nad siłami i wolą — i zamienia człowieka w automat.
January spojrzał na niego i słowa „powróciłeś za późno“, które miał na ustach, skonały na nich niewymówione. Cofnął się instynktownie i ustąpił mu z drogi, jak ludzie ustępują przed umarłym. On szedł tam, gdzie była jego umarła miłość.
Ale poza nim January ujrzał Konrada, Ignasia i kogoś nieznajomego jeszcze, i martwe z pozoru, krwią zbroczone ciało. Mgła zasunęła mu wzrok; uczuł, że mu tchu zbrakło, że zachwiały się pod nim kolana; nie mógł o nic zapytać.
Ignaś i Konrad ściskali dłonie jego, mówili coś; nie był zdolen oddać im uścisku, ani zrozumieć znaczenia słów. On myślał teraz o Helenie, którą ten widok mógł dobić. I jak kobieta załamał ręce.
Ziemia osuwała mu się zpod stóp, ster życia wypadał z ręki.
— Ha! — szepnął — i on! i on także!...
Więcej wymówić nie był mocen.
— January! — zawołał Ignaś, chwytając go za ręce — gdzie go zanieść! zbierz myśli? potrzeba ratunku!
January z całej przemowy przyjaciela zrozumiał tylko te słowa „trzeba ratunku“.
— Więc on żyje! — zawołał.
— Żyje! — powtórzono, ale w słowie tem nie było radosnego brzmienia, jakie w głosie jego zadźwięczało.
— January! — powtórzył Ignaś — rana jest śmiertelną; co mamy robić? lękamy się przestrachu matki; trzeba przygotować ją do tego nowego ciosu.
Wtedy dopiero zdołał zapanować nad sobą, zebrać myśli i dać rozporządzenie, stosowne do okoliczności. Zbudził się w nim człowiek szybkich postanowień.
Odnalazł na chwilę energią.
Prowadził ich bocznemi wschodami do pokoju Lucyana, cicho, ostrożnie, by nie zbudzić echa w tym żałobnym domu. Sam, nie wołając służby, której lękał się okrzyków i zapytań, rozrzucił zasłane łóżko i ostrożnie pomógł złożyć na niem rannego.
Lucyan był zemdlony. Doktor, który mu towarzyszył i opatrzył ranę na miejscu spotkania, zaczął krzątać się koło niego.
January patrzał na to w ponurem milczeniu. Nie pytał o powód pojedynku, o przeciwnika; on pytał tylko tych rysów, ściętych bólem, o nadzieję jaką. Wreszcie pochwycił doktora, odciągnął go od rannego.
— Powiedz mi pan, czy jest nadzieja? — zawołał — chociażby cień nadziei!
Doktor wzruszył ramionami.
— Kula przeszyła mu lewe płuco na wylot. Zostaje mu zaledwie parę godzin życia.
January był przygotowany na wszystko, tylko nie na to. Słysząc ten straszny wyrok: „parę godzin życia“, uczuł, że mu się ziemia zpod stóp usuwa.
— Dlatego przynieśliśmy go tutaj! — tłumaczył doktor — chociaż mógł umrzeć w drodze. Chciał pożegnać matkę koniecznie. Mówił o siostrze.
O Januarym doktor nie wspomniał. Wszakże Lucyan był także synem jego ducha. Ale opuszczenia tego on nie miał czasu zauważyć. Są chwile, w których wielkie kontury życia zacierają wszelkie odcienia i drobiazgi, chwile, które pochłaniają indywidualne rysy. Wobec wieści, jaką odebrał, czyż mógł zastanawiać się nad frazesem doktora?
„Parę godzin życia!“ więc to miał być jedyny owoc bytu tej istoty, wypielęgnowanej miłością, karmionej nauką mędrców, otoczonej rozumnem staraniem, która wzrastała pod okiem jego, rozwijała się, pełna inteligencyi, szlachetności i wdzięku! On miał umrzeć, w chwili, gdy szranki życia otwierały się przed nim!
Teraz dopiero Ignaś i Konrad zbliżyli się do niego, teraz dopiero ich zauważył. W krótkich słowach uwiadomili go o fatalnych wypadkach. Jednej rzeczy tylko wytłumaczyć mu nie mogli: jakim sposobem Lucyan znalazł się w Warszawie.
January lękał się odgadnąć. Wypadki wikłały się wkoło niego i na przekor jemu. Fala nieszczęścia, nakształt wzbierającego morza, piętrzyła się coraz wyżej. Uczuł się zwyciężonym. Zrozumiał, że nieubłagane fatum ciążyło nad nim.
Patrzał na zemdlałego Lucyana suchem okiem, ale z tym wyrazem cierpienia, który urąga sam sobie i własnym bólom. Wpatrywał się w te zmienione rysy, które wkrótce zastygnąć miały, i zapytywał, czy ten bolesny widok nie należał się matce także? czy ona kiedyś wymawiać mu nie będzie, że pozbawił ją nawet jednej z tych krótkich chwil, które mogła przy nim spędzić jeszcze? A jednak, on nie mógł pójść jej powiedzieć, pochylonej nad trumną córki: „Synowi twemu pozostaje zaledwie parę godzin życia“. Nie! on jej tego powiedzieć nie mógł; on! co pragnął niebo nachylić pod jej stopy. Był odważny, umiał cierpieć; ale to było nad jego siły. Chwile upływały ponure — powolne — niepowrotne. Ciszę, panującą w pokoju, przerywał zaledwie czasami głos doktora, dającego jaki rozkaz, lub drobna usługa, oddana rannemu.
Wreszcie Lucyan otworzył ociężałe powieki i powiódł wkoło wzrokiem niepewnym, jakby zapytywał: gdzie jest? Co się z nim dzieje?
Tuż przy nim stał January, z pochyloną głową, z obwisłemi ramionami, jak posąg milczącej boleści. Ale wzrok Lucyana odwrócił się od niego i szedł dalej, jakby szukając kogoś, kogo nie znajdował.
— Lucyanie! — zawołał January, zwyciężony uczuciem, nachylając się nad nim, jak matka nad dzieckiem.
Ranny odwrócił głowę.
— Moja siostra umarła! — szepnął, jakby w omdleniu dosłyszał słowo jakieś, lub przeczuł, co się w domu działo. — Pójdziemy razem. Gdzie moja matka?...
Przez chwilę January miał myśl wysłać do Heleny Ignasia, jako zwiastuna nieszczęścia. Ale zrozumiał, że on jeden mógł to i powinien uczynić. Czyż inna ręka zdolna była oszczędzać ją tak, jak jego? czyż miał, jak dziecko, targować się z cierpieniem?
— Ja chcę widzieć matkę! — wołał umierający, w którego oczach malowały się w tej chwili trwogi i uciski śmiertelne...
Januarego nie widział, czy też widzieć nie chciał; wzrok jego, uparcie odwrócony od niego, błąkał się po obecnych.
Chwila nadeszła; January zwrócił się do Lucyana, a był w tej chwili równie blady, jak on.
— Idę po matkę! — wyrzekł rozbitym głosem.
Wyszedł z pokoju, schodził zwolna ze schodów i skierował się do żałobnego pokoju. Helena i Władysław byli przy umarłej, jak dwa posągi rozpaczy, których nic, nawet wspólna boleść, zjednoczyć nie mogła. A martwa twarz Anielki zdawała się uśmiechać pomiędzy nimi wiekuistym spokojem.
January spojrzał na nią i po raz pierwszy, ten nieugięty szermierz życia, pozazdrościł umarłym ciszy grobowej.
— Godzina nieszczęścia! — szepnął tylko.
Zatrzymał się przed Heleną. Nie mógł powiedzieć więcej. Usta jego ścięte zaledwie zdobyły się na to jedno słowo:
— Chodź!
W głosie jego było tyle bólu i taka nagląca prośba, iż Helena odwróciła się, spojrzała na niego i nie śmiała o nic zapytać.
— Chodź! — powtórzył prawie z rozpaczą.
Powstała i szła za nim, a chociaż nie powiedział jednego słowa, wiedziała, że stało się coś strasznego, że prowadzi ją na spotkanie nowego nieszczęścia. On czuł, że powinien ją był uprzedzić, ale nie znajdował słów. Jakże miał powiedzieć tej matce, która straciła jedno z dzieci, że drugie było blizkiem skonania?!
Nagle na schodach zobaczyła ślady krwi... Zatrzymała się przerażona; usłyszała na górze szmer jakiś i jęk stłumiony!
— January! — krzyknęła, chwytając ramię jego i usiłując spojrzeć mu w oczy.
Ale oczy jego były spuszczone.
— Kto tam jest? — pytała, cała drżąca. — Czyja to krew?
W tej chwili doszedł ją głos zmieniony, głos pełny niepokoju, trwogi, ucisku.
— Moja matka! ja chcę zobaczyć matkę! ja nie skonam, póki jej nie zobaczę!
Teraz nie pytała o nic; dziki, stłumiony okrzyk wydarł się z jej piersi i, wyrwawszy się z rąk Januarego, biegła do pokoju Lucyana, ślizgając się we krwi, zataczając, oszalała rozpaczą.
Nie widziała obecnych, widziała tylko syna, i padła pół martwa przy łóżku, otaczając ramionami głowę jego, na której widne już były cienie śmierci.
Twarz rannego rozjaśniła się na jej widok, mdlejące oczy odzyskały trochę blasku, usta nawet próbowały uśmiechu.
Z wysileniem uniósł się na łokciu. Doktor zwilżał mu skronie zimną wodą, chciał mu zabronić mówić, — to było daremne; śmierć nie pozwalała na zwłokę żadną.
Lucyan skinął na obecnych, by zostawili go samego z matką; zrozumieli to i wyszli wszyscy, prócz Januarego, który nie pomyślał, by życzenie umierającego stosowało się do niego także. Ale Lucyan zrobił ruch tak nakazujący, że oddalić się musiał.
Syn został się sam na sam z matką.
— Zamknij drzwi! — wyrzekł, jakby lękał się, by nie podsłuchało ich obce ucho.
Spełniła jego rozkaz machinalnie i powróciła na miejsce swoje.
— Matko! — szepnął — ja muszę zrobić ci pytanie.
Patrzała na niego osłupiałym wzrokiem.
— Ty musisz mi powiedzieć! — zaczął znowu.
Pytanie było trudne; usta się przed niem cofały, ona odgadnąć go nie była zdolną.
Lucyan pochwycił jej rękę i na serdecznym palcu szukał ślubnego pierścionka.
— Powiedz mi! — powtórzył znowu z wzrastającą mocą — że ty jesteś żoną jego.
Ręka, którą trzymał, zadrgała konwulsyjnie, ale usta milczały.
— Ja nie skonam spokojnie, póki mi nie odpowiesz; ja nie mogę wziąść z sobą tej wątpliwości do grobu!
Nie mogła odpowiedzieć, padła na kolana i ukryła twarz w dłoniach; wymawiała tylko bezładne wyrazy o mężu, o rozwodzie, którego dostać nie mogła.
Nie pytał o więcej; rozumiał; głowa opadła mu na poduszki.
— Matko! matko! — szepnął — ja przez to umieram.
Tarzała się w prochu przy jego łóżku; łamała ręce, biła głową o ścianę, a suche oczy nie mogły znaleźć łzy, ani usta słowa żadnego.
On, wyczerpany wysileniem, przymknął powieki, krew broczyła mu wargi, zdawało się, że już kona.
Po chwili przecież otworzył oczy, szukał matki, ujrzał jej rozpacz i na twarzy tej, zmroczonej cieniami śmierci, zapanował miększy wyraz.
— Mamo! — zaledwie zdołał wyszeptać drżącemi usty.
Dosłyszała go i podniosła głowę.
— Mamo! — powtórzył cicho i miękko, jak zwykł był wołać w dniach dziecinnych, gdy usypiał na jej kolanach. — Mamo! przebacz mi!... ja musiałem wiedzieć!... chodź tutaj!... chodź bliżej!... daj mi rękę!... przyłóż mi usta do czoła!... nie widzę cię... słabo mi... ciemno... bądź zdrowa.. bądź szczęśliwa...
Głos zamierał w rozdartej piersi, raz jeszcze usta się poruszyły.
— Tylko — szepnął z wysileniem ostatniem — tylko niech on nie przychodzi tutaj... ja...
Więcej nie mógł mówić, fala krwi przerwała mu słowo na ustach.
Krzyknęła, wołając pomocy, jakby pomoc jaka jeszcze potrzebną mu była. Syn już nie mógł usłyszeć jej głosu, ani żadnego głosu na ziemi. Tylko otwarte szeroko, bielmem zachodzące oczy, zdawały się dopowiadać ostatnią myśl życia: oczy te zwrócone były ku drzwiom pokoju, — jakby broniły przystępu znienawidzonemu człowiekowi.
Na krzyk Heleny, wbiegli wszyscy; doktor spojrzał, wziął martwą rękę Lucyana, przekonał się, że, wedle przepowiedni jego, wszystko było skończone.
January wszedł także; on tego umarłego kochał, jak syna; a gdyby i tak nie było, tam stała jak Niobe kobieta, którą kochał, dla posiadania której wszystko porzucił, potargał wszystkie węzły, jakie ich krępowały.
Helena stała pochylona nad umarłym, jak w chwili, gdy żądał od niej ostatniego pocałunku.
January chciał przemocą odciągnąć ją od zwłok syna. Odwróciła głowę gwałtownie, zobaczyła go, i wobec ostatnich słów zmarłego, które dźwięczały jej w uszach, przytomność jego tutaj zdała jej się świętokradztwem.
Z rodzajem grozy, cofnęła się przed jego dotknięciem; w oczach jej był wyraz przestrachu, wstrętu nawet, jakiego nie widział w nich nigdy.
— Odejdź ztąd! — zawołała z mocą, jakiej nikt w tej chwili nie mógł spodziewać się po niej — odejdź! on widzieć cię nie chciał. Nie mieszaj mu pośmiertnego spokoju.
January cofnął się, rażony tym ostatnim gromem. Pomiędzy nim a Heleną stały dwie trumny.

KONIEC.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Waleria Marrené.