Jasnowidząca (de Montépin, 1889)/Tom I/I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Jasnowidząca |
Wydawca | J. Czaiński |
Data wyd. | 1889 |
Druk | J. Czaiński |
Miejsce wyd. | Gródek |
Tłumacz | Helena Wilczyńska |
Tytuł orygin. | La Voyante |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Było to w czas jakiś po rewolucji lipcowej roku 1830... Lud paryski wywrócił dynastyę z Bożej łaski, zamienił Lilje Bourbonów, na Koguta galijskiego, wynosząc na tron francuski Orleanów.
Dotąd, ani wielka stolica, ani reszta Francji, nie odetchnęła całkowicie i nie opamiętała się zupełnie, po przebytej gorączce, po wzruszeniach i niepokojach, nieodłącznych od podobnych katastrof politycznych. Oczy wszystkich patrzyły w przyszłość, ogół pytał się zafrasowany, czy też tron nowy spoczywa na trwalszych podwalinach, niż ów tron starożytny, który zdawał się stać tak silnie, a zapadł się i zniknął z powierzchni w trzy dni niespełna.
W owej epoce, nie istniały jeszcze owe dzienniki niezliczone, któremi obecnie prasa świat cały zasypuje.
Zaledwie kiedy niekiedy Moniteur, organ rządowy, wychodzący w dość małym formacie, wspomniał nawiasem, poświęcając zaledwie kilka wierszów w szpaltach dziennika, o Sądach Przysięgłych, jeżeli tamże rozgrywał się jaki proces senzacyjny, a sprawa podniecała w najwyższym stopniu ciekawość Paryżanów.
W pierwszych zresztą miesiącach po rewolucyi, uwaga publiczności przeciętnej, zwracała się w inną stronę. Tylko sprawy i procesa polityczne, doprowadzały tłum do szalu niemal.
Ten tedy zbieg wypadków, był powodem co łatwo zrozumieć, że dramat rozgrywający się w sali sądowej, a który stanowi podstawę pierwszej części naszej powieści, najprawdziwszej, przeszedł prawie niepostrzeżenie, mimo okoliczności i szczegółów wielce tajemniczych i nader zaciekawiających. Dla przyczyn wyżej przytoczonych trudno by było odszukać ślad owego procesu, i rozpraw sądowych w tej sprawie, w dziennikach bardzo nielicznych z owej epoki.
Poszukiwania gorliwe, uwieńczone skutkiem najpomyślniejszym, w tajnem archiwum policyjnem, wprowadziły nas na trop tego dramatu. Wydał nam się niesłychanie ciekawym i do głębi wzruszającym. Zapoznawszy się dokładnie z jego najdrobniejszemi szczegółami, opisaliśmy go w formie powieści, zmieniając li nazwiska osób grających w nim role główne, a to z powodu, że niektórzy, opisani przez nas, żyją dotąd.
W roku 1830, jak i za naszych czasów’, przedmieście Marais, było częścią Paryża, najcichszą i najmniej zaludnioną, ulica zaś Pas-de-la-Mule mogła uchodzić za najspokojniejszą i najmniej uczęszczaną, w tym zakątku i tak wiecznie ponurym i milczącym. A jednak był on kiedyś zamieszkały przez samą najwyższą arystokracyę, i miał swoją epokę najświetniejszą. Sic transit gloria mundi!
Mniej więcej w samem centrum ulicy, którą wyżej wymieniliśmy, istniał w r. 1830 dom bardzo stary, później rozebrany, tak samo jak domy sąsiednie, aby zrobić miejsce olbrzymim zabudowaniom fabrycznym
Dom ten, wyglądający bardzo licho, mimo iż jego facyata była niegdyś zbudowana z kamienia ciosowego, poczerniałego ze starości. Miał on dwa piątra, i nie był bardzo głęboki od dziedzińca.
Na dole były dwa okna od frontu, zakratowane grubemi sztabami żelaznemi, i bramka, przez którą wchodziło się po trzech stopniach kamiennych, mocno nadwerężonych, przez obuwie podkute z dziesięciu pokoleń, do długich a waskich sieni. Na końcu były schody, prowadzące na pierwsze i drugie piatro. W domu nie było odźwiernego.
Drzwi boczne wybite w murze, po lewej ręce, stanowiły wejście prosto ze sieni, do pomieszkania dolnego. Wzdłuż całego pierwszego piątra, liczącego tylko trzy okna, biegł balkon dość szeroki, otoczony balustradą żelazną, wyrabianą misternie, według mody ówczesnej, niemiłosiernie przez rdzę zjedzoną. Ten balkon zdradzał, że dom dziś tak zaniedbany, musiał niegdyś należeć do ludzi co najmniej zamożnych, i ze sfer wyższych.
W chwili w której rozpoczynamy naszą powieść, szyld nie wielki, przybity nad jednem z dwóch okien frontowych na dole, nosił napis:
Nieliczni przechodnie, depczący po nierównym bruku ponurej ulicy, rzucali spojrzenie ciekawe w głąb składu tandetnego i spostrzegali, ile im dozwoliły sztaby żelazne w oknach, stos dziwny i potworny, przedmiotów najmniej z sobą licujących, tworzących chaos nierozplątany i oszołomiający.
Rzeczy kosztowne, a przynajmniej przeznaczone aby je znawca prawdziwy ocenił według wartości, jakoto: przedmioty z porcelany chińskiej, Vieux-Saxe i Vieux-Sèvre, meble en Boule i w stylu Renaissance, gipiury weneckie i flamandzkie, obrazy ze starej szkoły włoskiej, hiszpańskiej i francuskiej, leżały w pyle, pomieszane ze staremi łachmanami, z narzędziami rozmaitemi, ze zwojami grubej baji, lub płótna zgrzebnego, z żelaziwem połamanem i zardzewiałem, z brudną, cuchnącą i grubą bielizną, z bronią w stanie opłakanym, z gitarami i skrzypcami ze strunami pozrywanemi, i z tysiącem innych gratów i rupieci, których wyliczanie za dużo by nam miejsca zabrało.
Laridon handlował wszystkiem; miał przynajmniej wszystko w swojej norze, co na jedno nie wychodzi, bo nader rzadko zjawiał się u niego jaki nabywca.
— Z czego on żyje? — pytali się czasem najbliżsi sąsiedzi, zdziwieni tą wielką próżnią w magazynie tandeciarskim, i tem osamotnieniem Laridon’a.
Nie łatwo było odpowiedzieć na to pytanie dość niedyskretne; faktem było jednak, że źle czy dobrze, tandeciarz żył jakoś i nic nikomu nie był dłużny.
Trzeba dodać, że jeżeli mu ktoś proponował jakieś kupno, skoro nabytek zdawał mu się korzystnym, znajdywał zawsze w głębi ogromnej kieszeni, pieniądze potrzebne; płacąc gotówką i bez zwłoki.
Laridon wystarczał sam sobie. Nie trzymał ani chłopaka do usługi, ani kucharki. Zdawał się człowiekiem zgodnym i łagodnego usposobienia. Tylko ciekawskich nienawidził. Raz, czy dwa, w ciągu czterech lat, odkąd mieszkał w tym domu, kilka osób, z owej kategoryi wściubów, nos wszędzie wtykających, gdzie ich najmniej potrzeba, ośmielili się badać go na punkcie interesów, i jak mu też idzie handelek? Odprawił ich z niczem, ma się rozumieć, w dodatku tak szorstko i niegrzecznie, że ich odpadła otucha raz na zawsze, do podobnych zaczepek.
Wkrótce zapoznamy się bliżej z tandeciarzem, a wtedy dowiemy się dokładnie, co zacz był, i czem się zatrudniał, oprócz handlu, służącego mu li za płaszczyk.
Tymczasem, pójdziemy po schodach, prowadzących na pierwsze piątro.
Wzdłuż balkonu, dwa mocne haki żelazne przytrzymywały długą deskę starannie wyheblowaną i na czarno polakierowaną. Na tle ciemnem, wpadały w oko duże litery barwy jasnej, tworząc napis następujący:
Jan Vaubaron Mechanik, Snycerz i Giser.
Z poza szyb, u trzech okien wyglądały firanki grube perkalowe, ale śnieżnej czystości.
Wejdziemy niebawem, wraz z naszymi łaskawymi czytelnikami, do pomieszkania Jana Vaubaron’a.
Mieszkanie na drugiem piątrze czekało daremnie na lokatora. Dotąd stało pustką, co wskazywała kartka najmu na dole powieszona.
Dwie, czy trzy bardzo ubogie wyrobnice, gnieździły się jak mogły, w lichych izdebkach na poddaszu, wychodząc do dnia na robotę, a wracając dopiero późnym wieczorem.
Gdyby kogoś wzięła fantazya zatrzymania się chwilkę na pustej ulicy, naprzeciw domu przez nas opisanego, byłby zobaczył na prawo kamieniczkę niepokaźną, w której mieszkało kilka partyj z klasy średniej; ludzi ubogich, z którym i nie będziemy nic mieli do czynienia. Po lewej stronie było wręcz przeciwnie.
Mur na trzy metry wysoki, utrzymany najstaranniej, z szeroką bramą wjazdową na środku, z piękną kamienną armaturą u góry, otaczał dziedziniec bardzo obszerny.
W głębi dziedzińca, z dwoma pawilonami po bokach, w których mieściły się oficyny, stajnie i wozownie, wznosił się gmach imponujący, budowany za Ludwika XV przez poborcę jeneralnego, którego nazwisko wypadło nam z pamięci.
Pałac był zamieszkany w całości przez nowego nabywcę, starego kawalera, który rzadko kiedy wychodził, nikogo u siebie nie przyjmował, a o którym ciekawość podniecona sąsiadów najbliższych mogła li zebrać wieści niepewne i niedokładne.
Tyle tylko się dowiedziano, że stary kawaler nazywał się (a przynajmniej tak się kazał nazywać) baron de Viriville. Przypuszczano, iż musiał być gdzieś bankierem, i zebrawszy znaczny majątek, spoczął na laurach, nie wdając się więcej w żadne interesa. I to nie było tajnem nikomu, iż trzymał służbę wcale nie liczną, zadawalniąjąc się jednym lokajczykiem, stangretem i starą kucharką.
O tem jednak wiedziano na pewno, że owa kucharka Urszula Renaud, ma mieć wpływ wielki na pana samego, i trzęsie po prostu całym domem.
Skoro przejdziemy się po mieszkaniu tandeciarza i mechanika Vaubaron’a, musimy natychmiast przekroczyć bramę pałacu, bo tam odegrały się główne sceny prologu, w dramacie przez nas opisanym.
Działo to się w drugiej połowie miesiąca września w roku 1830, a w dzień tak gorący, jakby wśród kanikuły.
Słońce skłaniało się ku zachodowi, przez długie jednak godziny zalewało Paryż promieniami płomienistemi, niby ołów roztopiony. Gorąco buchało z ulic jak z pieca, a bruk był niemal do białości rozpalony. Wietrzyk najlżejszy nie ochładzał upału obezwładniającego i odbierającego niemal przytomność.
Wejdźmy po schodach najprzód do mieszkania Vaubaron’a. Drzwi otworzywszy do wnętrza jego pracowni, uderzy nas obraz nader smutny, jeden z tych, który zdolny łzy wycisnąć nawet z ócz suchych zwyczajnie: wzruszyć serce choćby najmniej litościwe.
Pierwsza izba dość przestronna, w której stał li stół na biało lakierowany i kilka krzeseł obitych czarną materyą z włosienia, musiała służyć jednocześnie za przedpokój i salkę jadalną: łączyła się zaś z drugą, przeznaczoną do spania, z dwoma oknami: tam chwilowo były zgromadzone trzy osoby, stanowiące rodzinę Vaubarona.
Pokój ten, mimo iż nie można w nim było dopatrzeć niczego zbytkownego, schludniej wyglądał niż pierwsza izba, i zdawał się na pierwszy rzut oka dość nawet zapełniony.
Było tu dość sprzętów, ale jak nędznych! jak ubogich!
Łóżko w głębi pod ścianą było prostym tapczanem, zbitym z kilku desek sosnowych, jakim pogardzają nawet najbiedniejsi wyrobnicy: długa jednak kotara z perkaliku jasnego osłaniała nędzne posłanie.
Obok tapczana stało łóżeczko dziecięce, z łoziny plecione. Trochę dalej był rzucony siennik na podłogę z desek, ale aż połyskującą, tak była czysto wymyta.
Pomiędzy oknami stał warsztat ślusarski, pełen narzędzi najrozmaitszych. Światło z dwóch okien padało nań prostopadle, czyste i jasne.
Na kominku nie było nic prócz wazonika fajansowego, w którym więdły do reszty w odrobinie mętnej wody, biedne polne kwiatki, zerwane na kilka dni przedtem.
Na środku pokoju, na małym gierydonie leżała duża księga, uderzająca całą swoja niezwykła powierzchownością.
Była to Biblia kalwińska, drukowana na welinie, przy schyłku wieku siedmnastego. Ta księga oprawna w czarny marokin, miała rogi i dwie klamry srebrne, roboty nader misternej. Srebro tak z latami poczerniało, iż można je było wziąć za żelazo po prostu. Brzegi były niegdyś: czerwone, dziś mocno wypłowiałe. Na wierzchu była tarcza herbowa wyzłacana, ozdobiona u góry koroną margrabiowską.