Jasnowidząca (de Montépin, 1889)/Tom I/VIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Jasnowidząca |
Wydawca | J. Czaiński |
Data wyd. | 1889 |
Druk | J. Czaiński |
Miejsce wyd. | Gródek |
Tłumacz | Helena Wilczyńska |
Tytuł orygin. | La Voyante |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Mimo całego zapału i chęci poświęcenia siebie, byle Martę uratować, młody człowiek został odepchnięty falą zabijającą gazu węglowego, który napełnił korytarz, skoro drzwi zwalił do środka. Odetchnąć tem powietrzem zatrutem, groziłoby śmiercią prawie pewną... Mimowoli zatem Jan się zatrzymał...
Jeden rzut oka wystarczył zresztą aby rozwiązać straszną zagadkę. Stos węgli dogasał w żelaznej fajerce, oświetlając ponuro nędzną izdebkę płomykami niebieskawemi, które migotały po nad żarem.
Okienko jedyne, było starannie zamknięte. Młoda dzieweczka tak była przezorną, że nawet brzegami okleiła je szarym papierem, żeby przez szpary nie ulotniła się cześć gazu.
Potem rzuciła się na łóżko, w stroju kirowym, z rękami na piersiach złożonemi, z wzrokiem w górę wzniesionym, do nieba, gdzie się chciała z matką połączyć. I tak na śmierć czekała.
Śmierć posłuszna byłaby ją niebawem zabrała, gdyby jęki głuche zaczynającej się agonii, nie były Jana uderzyły. Już Marta znaku życia nie dawała. Usta były nieme i sine; oczy stały w słup; serce bić przestało.
Krótka chwila wystarczyła, aby część przynajmniej gazu trującego rozeszła się po korytarzu, Jan z tego natychmiast skorzystał. Nie dbając o to, czy sobie rąk nie pokaleczy, wytłukł pięścią kilka szyb. Za długo by było trwało okno otwierać. Potem porwał w ramiona ciało bezwładne młodej dzieweczki, zaniósł do własnej izdebki, złożył na własnym łóżku, i nawet lampy nie zapaliwszy, wybiegł na schody, przechylił się przez poręcz, i zaczął wołać z całej siły:
— Ratunku! ratunku!... kobieta umiera!...
Wolanie, rozlegające się niby grzmot po całym domu, było już niemal zbyteczne. Wszyscy lokatorowie, usłyszeli przedtem łoskot drzwi wywalonych i brzęk szklą stłuczonego: kilku z nich, w nocnym nieładzie, zaledwie cośkolwiek na siebie zarzuciwszy, szli właśnie na górę, aby się dowiedzieć, skąd te hałasy piekielne w domu tak zwykle spokojnym?
Wkrótce kilkanaście osób, z Tomaszową na czele, zgromadziło się w izdebce Jana.
Wtedy, jak zwykle w podobnych wypadkach, zamiast zająć się ratowaniem konającej, jeden przez drugiego obsypywał Jana pytaniami, co się to stało takiego?
Ten nie odpowiadał nikomu. Powtarzał tylko tonem najwyższej rozpaczy:
— Umiera!... Wszak widzicie że ginie marnie!... Ratujcie ją!... Ratujcie!...
Nareszcie myśl rozsądna strzeliła do głowy Tomaszowej.
— Najlepiejby było sprowadzić doktora!
— Skąd? — Jan spytał głucho, bliski szaleństwa.
— Jest jeden na naszej ulicy... tuż blisko... trzeci dom na prawo... Jego nazwisko przybite przy drzwiach, na blasze mosiężnej...
Młody człowiek już tego nie słyszał... Leciał jak strzała po schodach.
Zjawił się za chwilę krótką, prawie nie do pojęcia! Lekarza wyrwał z łóżka gwałtownie, dając mu tyle czasu zaledwie, żeby mógł cokolwiek wciągnąć na siebie.
Lekarz zrazu oświadczył, iż casus jest nader niebezpieczny, i w obec prawie zupełnego uduszenia gazem, za nic nie odpowiada. Dodał iż przedewszystkiem trzeba młodej dziewczynie powietrza, jak najwięcej powietrza! otworzył okno i wszystkich za drzwi wyprosił. Zostawił tylko Jana i Tomaszowę, która okazała wielką i serdeczną gotowość, pilnowania chorej przez resztę nocy. Czy do tego poświęcenia nie łączyło się i trochę ciekawości? nie śmielibyśmy zaręczyć...
Teraz przystąpiono z całą energią do ratowania na pół umarłej. Powodzenie było zupełne, i skutek okazał się rychlej, niż sam lekarz przewidywał.
W godzinę niespełna, dziewczynka westchnęła głęboko i podniosła zwolna powieki ociężałe. Jan, który miał ją już za umarłą, nie mógł się wstrzymać od okrzyku radośnego.
Marta usiadła na łóżku, wodząc w koło wzrokiem błędnym i wystraszonym. Oczy jej zatrzymały się z niepokojem na lekarzu, którego nigdy w życiu nie widziała, i na Janie, którego na razie poznać nie mogła. Umysł jej pracował teraz niesłychanie. Chciała umrzeć; przeszła wszelkie trwogi i rozpacze agonii; po nich nastąpiło zupełne ubezwładnienie; teraz zaś, gdy życie na chwilę zastanowione na nowo wracało, dla niej było to nie ze snu przebudzeniem, ale jakby zmartwychwstaniem!
— Jest li to życie — pytała sama siebie — w takim razie, gdzież to ja jestem?... Jeżeli to śmierć, dla czegóż matka mi się nie pokaże i nie przyjdzie mnie do łona przycisnąć?...
Te kwestye nie do rozwiązania, te dziwne zagadki i zawikłania mieszały do reszty zmysły dziecka biednego. Czuła że ją przytomność opuszcza; twarzyczkę ukryła w obu dłoniach i wybuchła płaczem spazmatycznym.
— Czekałem tylko na ten kryzys najskuteczniejszy... — lekarz szepnął na ucho Janowi. — W podobnych wypadkach, łzy są lekarstwem najzbawienniejszem!... Niebezpieczeństwo już nie istnieje!...
Jan uradowany temi słowami staruszka, porwał jego rękę i namiętnie do ust przycisnął z nadmiaru wdzięczności.
Lekarz uśmiechnął się dobrodusznie:
— Jak pan ją kochasz! — rzekł zcicha.
— Ja! — wybełkotał zmieszany i zaniepokojony. — Ależ ja ją znam zaledwie...
Staruszek nic na to nie odpowiedział.
Potrząsł li głową z widocznem niedowierzaniem, i odszedł, zapowiadając się z wizytą nazajutrz.
— Nie mogę przecie nocować w tym samym pokoju — Jan rzekł do Tomaszowej — to nie wypada!... Bądź tak dobrą, moja kobieto, pilnuj tej biedaczki... Ja powrócę, skoro dzień zaświta...
— A gdzież pan się tymczasem podzieje? gdzie pan spać będziesz? — spytała zafrasowana.
— Eh! — machnął ręką — o to się już nie turbujcie!... Gdzieś się przecie ulokuję!... i wyszedł.
Nie poszedł daleko.
Drzwi za sobą zamknąwszy usiadł na stopniu najwyższym, plecami oparł się o mur, łokciami o kolana, głowę spuścił na dłonie i tak nie przespał wprawdzie, ale przedumał do rana.
Przez ten cały czas długi rozbierał w myśli słowa lekarza: Jak pan ją kochasz!... Te trzy krótkie słówka były dla niego niby objawieniem; rozjaśniły ciemności, w których umysł jego błądził, wydały nagle ukrytą na dnie jego serca tajemnicę.
— Ha! Bogiem a prawdą! — powiedział sam sobie. — To rzecz pewna... że ja ją kocham nad wszystko!
Skoro to wyznanie wybiegło mu z serca na usta, czuł jak gorączka ustępuje, która go przez tydzień mordowała, jak znika pożerający go temi dniami niepokój, a dzięki szczęśliwemu usposobieniu pierwszej młodości, która ma przywilej w nic nigdy nie wątpić a wszystkiego najlepszego spodziewać się, zapomniał z kretesem o smutnych przepowiedniach przy samym początku tej budzącej się miłości, która mu się tak nagle objawiła, a zaczął natychmiast budować zamki na lodzie, snuć plany przyszłego ich szczęścia domowego.
Z pierwszym dnia brzaskiem zapukał do drzwi swojej izdebki z sercem radością przepełnionem:
— I cóż? — spytał Stróżową, która drzwi odchylała cichutko
— Ma się nie źle, odpowiedziała poczciwa kobieta. — W tej chwili śpi smacznie... Mówmy cicho żeby jej nie obudzić... Dużo rozmawiałyśmy obie w nocy... Biedna panusia, przyznała mi się, że chciała sobie śmierć zrobić z wielkiego żalu, że tak sama jak palec, a także i dla tego, bo wie jak to na tym świecie trudno dziewczynie młodej a uczciwej zapracować na chleba kawałek... choćby jej ręce z pracy poodpadały... Perswadowałam jak mogłam że nie trzeba nigdy tak bardzo sobie do głowy przypuszczać, że kogo pan Bóg stworzy, tego nie umorzy i zczęsta znajdzie się na swojej drodze przyjaciół, gdy się najmniej na nich liczy... Koniec końców, wspomniałam i o panu... Wie iż panu tylko życie zawdzięcza...
Marta obudziła się tymczasem i usłyszała słowa ostatnie.
— Tak jest panie, wiem o tem — przemówiła głosem drżącym z osłabienia — lękam się jednak czyś mnie pan nie obdarował życiem na moją większą tylko niedolę i troski... Nie mniej atoli dziękuję panu z głębi serca, bo pojmuje jak wielki grzech z rozpaczy popełniłam, rozporządzając samowolnie tem co nie było moją własnością. Teraz to rozumiem doskonale, skoro minęła szalona ekscytacya, która mnie do tej zbrodni popchnęła. Odtąd nie braknie mi odwagi do walki z losem. Będę szła dalej i dalej po drodze życia ciernistej, póki mi sił stanie, i będę cierpliwie czekała bez skargi i wyrzekania, kiedy Bogu będzie się podobało połączyć mnie z moją matką najukochańszą... Podaj mi rękę panie Vaubaron... Potrzebuję uścisnąć dłoń człowieka uczciwego, dłoń prawdziwego przyjaciela, którego mi niebo same zesłało!...
Słuchając tych słów wypowiedzianych słodko i łagodnie przez Martę, Jan musiał użyć całej siły, aby się wstrzymać chwilowo i nie paść przed nią, jak przed świętą na kolana! nie powiedzieć jej od razu, że ją ubóstwia!
Wziął tę rączkę delikatną w swoją dłoń grubą i spracowaną, zaledwie prawie śmiał się jej dotknąć i przycisnąć do ust gorących.
Rad by był co odpowiedzieć, zapewnić ją o swojem uwielbieniu i poświęceniu bez granic, silił się jednak nadaremnie. Usta się poruszały, głos jednak nie mógł się wydobyć z piersi ścieśnionej i bez tchu niemal.
Taki stan rzeczy (myślimy o wzajemnym stosunku dwojga młodych ludzi) musiał się zmienić radykalnie i to bardzo rychło.
Marta Bernard nie mogła żyć dłużej w strasznem i rozpaczliwem osamotnieniu, w jakiem została była po śmierci matki; z drugiej strony nie wolno jej było pod grozą utraty czci i sławy, z bezwstydem prawie, oddać się w opiekę człowiekowi tak młodemu, jak Jan Vaubaron. Choćby ich stosunki były najbardziej braterskie, nie zabrakłoby złośliwych uwag i komentarzy posądzeń uwłaczających ze strony ogółu lokatorów, z tego olbrzymiego ula, napełnionego żądłami jadowitemi owadów, którzy się ludźmi nazywają. W każdym domu paryskim nie braknie takich, którzy mają sobie niemal za powinność szarpać dobrą sławę bliźnich.
Pewny instynkt zachowawczy, mimo że w ducha czystości i niewinności nawet nie rozumiała czem jest grzech właściwie, budził w Marcie skrupuły i ostrzegał przed zbyt wielką poufałością i zbliżaniem się do Jana. Jan jeszcze lepiej to rozumiał, trzymał się też jak najdalej, najlżejszy cień bowiem, padający na dobrą sławę dziewczątka, wydałby mu się był nieszczęściem nie do naprawienia.
Kochał on Martę Bernard miłością o tyle wzniosłą i czystą, o ile była namiętną i wyjątkową. Nie miał innego celu, innego pragnienia, nadziei rozkoszniejszej, jak zrobić z Marty życia towarzyszkę, jak podzielić z nią wiernie wszystkie radości a oszczędzać jej ile możności trosk i bolów, które tak często się zdarzają na tym łez padole.
Marta nie miała jeszcze lat szesnastu; Vaubaron tylko co skończył był rok dwudziesty. Mimo ich tak wielkiej młodości, mimo zupełnego sieroctwa i ubóstwa Marty, mimo, że właściwie i on dotąd nie miał zapewnionego i wyrobionego stanowiska, małżeństwo go nie przestraszało.
— Wystarczałem przecie, gdy miałem do wyżywienia moich przybranych rodziców — powtarzał w duchu. — Dziś mam tę samą odwagę a więcej sił do pracy i więcej umiem i rozumiem niż wtedy... mogę zatem wziąć śmiało na moje barki ciężar małżeństwa i nie ugiąć się pod nim.
W miesiąc niespełna po nieudałem samobójstwie biednego dziewczątka, młody mechanik zebrał całą odwagę i udał się do Marty z sercem bijącem na alarm, mówiąc z prostotą rzewną te słowa:
— Oboje jesteśmy osieroceni, oboje ubodzy, sami, opuszczeni jak świat szeroki... Chcesz najdroższa moja, żebyśmy odtąd byli jedno drugiemu całym światem?... Chcesz mi być towarzyszką... żoną na dolę i niedolę?
— Chcę!... — Marta odpowiedziała, kładąc drżącą rączkę na dłoni Vaubaron’a — i wiem, że moja matka, jeżeli na nas patrzy, jeżeli nas słyszy z góry, musi być pocieszona, najszczęśliwsza i błogosławi z Nieba swoim dziatkom!...