Jasnowidząca (de Montépin, 1889)/Tom I/X
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Jasnowidząca |
Wydawca | J. Czaiński |
Data wyd. | 1889 |
Druk | J. Czaiński |
Miejsce wyd. | Gródek |
Tłumacz | Helena Wilczyńska |
Tytuł orygin. | La Voyante |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
W rok niespełna po ślubie, Blanka na świat przyszła. To dzieciątko zdwoiło wprawdzie szczęście młodych małżonków, ale odtąd zdwoiły się również ich troski i niedostatek.
Musimy wytłumaczyć kilku słowami ten niedostatek naszym czytelnikom, bo cały świat wie przecież, iż zarobek biegłego mechanika powinien by aż nadto wystarczać na skromne utrzymanie tak dotąd nielicznej rodziny.
Aby sobie z tego zdać sprawę dokładną, nie zapominajmy o długu zaciągniętym przez Jana u żyda tandeciarza. Ten dług drobny zrazu, grał u tych biedaków role Skały Sisyfa! Jan nieszczęśliwy nie był w stanie zapłacić długu na pierwszym terminie. Spadał on mu teraz na głowę co kwartał, mnożąc się w nieskończoność procentami od procentów. Dość na tem, iż po roku z drobnostki urosła suma wcale pokaźna.
Lichwa, którą mu wydzierał co miesiąca Samuel Hirsch (tak się nazywał tandeciarz), pożerała większą połowę zarobku biednego rzemieślnika.
Młody człowiek zresztą nie poświęcał czasu całego robotom płatnym przez jego obecnego pryncypała... Nic na świecie nie wstrzyma wynalazcę i najuboższego, od wędrówki po tej drodze ciernistej, najeżonej przeszkodami, prawie nie do przewalczenia, i rozczarowaniem bolesnem na każdym kroku; po tej drodze, która prowadzi go najczęściej w otchłań nędzy najstraszliwszej. Jan dla siebie niczego nie potrzebujący, był spragniony wielkiego majątku dla żony i dla swojej córeczki. Otóż, pełen wiary w swoje pomysły gienjalne, miał to niezachwiane niczem przekonanie, iż prędzej, czy później, zdobędzie ów majątek, przez jakiś wynalazek uderzający, przez wynalazek wielki i pożyteczny, stanowiący przewrót niemal w epoce, w której się pojawia. Szukał więc i badał bez wytchnienia. Nie dawał się zbić z tropu niepowodzeniom. Co nocy, trawił kilka godzin na rozmaitych poszukiwaniach. Okazywał zdolność i talenta niepospolite w tym kierunku, nie dochodził jednak do rezultatów praktycznych i przynośnych; to też, powtarzamy, niedostatek przybierał z dniem każdym większe rozmiary, położenie stawało się niemal rozpaczliwem.
W trzecim roku pożycia małżeńskiego naszej młodej pary, promyk jaśniejszy rozproszył na chwilę czarne i ciężkie chmury, gromadzące się na widnokręgu biednego Vaubaron’a. Mógł sądzić, iż wreszcie zabłysła mu gwiazda szczęśliwsza, którą tak długo chmury przeciwności i niepowodzeń skrywały całkowicie.
Model młócarni, wysłany przez niego na prowincye, na jakąś wystawę rolniczo-przemysłową w jednem z miast departamentalnych, dostał medal złoty pierwszej klasy i otrzymał przywilej wyłączny na lat pięćdziesiąt. Ten model nabył od niego pewien industryel za cztery tysiące franków, a zarobił na nim ze sto tysięcy!
Zaledwie dostał do rąk te pieniądze, (pierwszą sumę znaczniejszą w swojem życiu) Jan uczuł się niezmiernie bogatym, a przynajmniej na najlepszej drodze do zrobienia wielkiego majątku.
Marta nie ze wszystkiem podzielała olśnienie i oszołomienie swojego męża; nie żeby go uważała za człowieka ograniczonego, lub wątpiła o jego świetnej przyszłości: posiadała jednak ów prosty rozsądek, który patrzy na wszystko trzeźwo i praktycznie. Każdy wynalazca jest po trochę poetą. Tu role były zamieniane. Jan w małżeństwie przedstawiał poezyę, Marta zaś była prozą uosobistnioną.
— Popłaćmy najprzód długi — błagała męża. — Spokój zupełny, to połowa szczęścia.
— Ależ, dziecię drogie! — wołał mechanik z zapałem — cóż ty mówisz o spokoju! Czyż nie uważasz, że dążymy wielkiemi krokami ku sławie i ku bogactwu? Wybijam się! wypływam na wierzch! Wkrótce imię moje stanie się głośne. Mam-że dla kilku franków zatrzymać się w drodze? Na prawdę! toby było szczytem szaleństwa!...
— Cóż więc zamyślasz?
— Zatrzymać te pieniądze i robić dalej, co dotąd robiłem... pracować... badać... i zdobyć dla siebie sławę, a dla ciebie i Blanki wielki majątek!...
Marta ciężko westchnęła i... umilkła.
Vaubaron nie zawahał się niestety! i poszedł torem najniebezpieczniejszym. Oddał się duszą całą wynalazkom: pracował odtąd tylko u siebie, i łudził się, że płynie z rozpiętemi żaglami ku spełnieniu wszystkich swoich marzeń.
Żyd tandeciarz dostał tyle zaledwie na dług, żeby siedział cicho przez kilka miesięcy.
Aby nie rozwałkowywać nadto naszego opowiadania, pomijamy lat kilka od dnia, w którym Jan powziął myśl nieszczęsną porzucenia warsztatu i pracy w domu, aż do chwili, w której dramat nasz się zaczyna.
Te lata prowadziły młode małżeństwo zwolna, ale tem pewniej do katastrofy nieuniknionej. Gdy raz wydano owe cztery tysiące franków, (a wnet się z niemi uporano!) zaledwie mógł biedny mechanik, tonąc w olbrzymich projektach i kombinacyach, a pogardzając robotami pospolitszemi, zaledwie mógł zarobić na chleb powszedni.
To go jednak ani smuciło, ani przerażało. Łudził się mimo tego wytrwale. Widział się u celu lada chwila, a ten cel tymczasem, coraz dalej od niego umykał.
— Co znaczy niedostatek dzisiejszy... — mawiał — skoro jutro, pojutrze zaczniemy opływać we wszystko?... Teraźniejszość nie istnieje!... przyszłość jest wszystkiem!
Tymczasem, czekając na te świetności, trzeba było co tydzień pozbywać się czegoś z domu. Dziś sprzedawano kilka sztuk bielizny, jutro jakiś sprzęt, i tak w domu i tak ubogim, robiło się coraz puściej, nędza zaglądała wszystkiemi szparami.
Zapewne, że to jeszczeby niczem nie było... Gotowibyśmy powtórzyć z Vaubaron’em: — „Co tam! mniejsza o chwilowe niepowodzenia! “ — Jasność potrójna, młodości, miłości i świetnych nadziei, wystarczała, aby rozprószyć ciemności chwilowe...
„Nieszczęście nie przychodzi nigdy samo” — powiada przysłowie. Marta, jak wiemy, była z natury niesłychanie wiotka i delikatna. Dotąd jednak zdrowie jej w mężu żadnych obaw nie budziło. Nagle młoda kobieta zaczęła pokaszliwać i słabła z dniem każdym. Skarżyła się na ból w piersiach, szum w uszach i bicie serca.
Tak się zawsze zaczyna owa straszna i nieuleczalna jak dotąd choroba! Rozwinęły się u niej suchoty galopujące.
W chwili gdyśmy weszli z naszymi czytelnikami do pomieszkania Vaubaron’ów, choroba tak się wzmogła, że nie było już nadziei, żeby Marta żyć mogła... Słyszeliśmy z ust samego lekarza wyrok fatalny: słyszeliśmy, jak zapowiadał, że odtąd uważa swoje wizyty za zbyteczne.
Nie na tem koniec. Wiemy, że od dni kilku i mała Blanka zaczynała pewnemi symptomami budzić w ojcu obawę i najwyższy niepokój.
Na domiar do tych wszystkich boleści, łączyły się troski pieniężne, nierozplątane, a dojmujące do żywego. Choroba Marty bardzo wiele kosztowała. Ze wszystkich stron cisnęły długi, krzykliwe i nieubłagane. Nie było dnia prawie, żeby nie napadano na nieszczęśliwego Vaubarona. nawet w jego własnem pomieszkaniu, żeby nie upominano się wytrwale, a najczęściej w sposób grubiański, o mniejsze lub większe kwoty: a wszystko trzeba było ukrywać przed Martą najstaranniej, uspokajać ją przez rozmaite wykręty i kłamstwa świątobliwe.
Nie wspomnieliśmy dotąd o długu najważniejszym, i mogącym mieć dla Jana następstwa najfatalniejsze: pozbawić go po prostu wolności.
Mimo ubezwładnienia niejako, w skutek trosk i zgryzot najrozmaitszych, w głowie Vaubaron’a zrodziły się dwa pomysły, mające na prawdę wielką przyszłość przed sobą.
Oto o czem myślał bezustanku:
Koleje żelazne jeszcze nie istniały w Europie w roku 1830, a Vaubaron zapragnął nie parą poruszać lokomotywę, ale stworzyć Samochód, któryby się poruszał wewnętrzną maszyneryą, na rejsach żelaznych. Cały przyrząd miał być bardzo prosty i niezbyt kosztowny, a mógł oszczędzić państwu każdemu miliony milionów!
To był główny wynalazek, na którym budował przyszły majątek.
Drugim nie wpływającym co prawda tak bezpośrednio na losy świata, był wynalazek ulepszający zabawki. Co do korzyści materyalnych, mógł przynieść również sumy bajeczne, chociaż na pozór tyczył się przedmiotów drobiazgowych.
Zdolny mechanik wynalazł był przyrząd, którym poruszał lalki, zwierzęta, węże i płazy. Nie był on zbyt kosztowny, zabawki mogły zatem być przystępne nawet dla kas mniej zamożnych. Wiemy dobrze ile to kroci zabawek rozchodzi się po świecie. Może więc i nie tak bardzo łudził się Vaubaron, licząc że na tej industryi zrobi majątek kolosalny.
Na nieszczęście trzeba było szukać, iść częstokroć po omacku, wyrzucać pieniądze na próby nieudałe i na rozmaite narzędzia i przyrządy bardzo kosztowne.
Na nieszczęście (umyślnie ten frazes powtarzamy) Vaubaron znalazł zrazu na oba wynalazki w głowie świtające mu dopiero, kredyt nieograniczony u pewnego fabrykanta maszyn, znanego w całym Paryżu z chciwości niesłychanej i wyzyskiwania klas rzemieślniczych.
Gdy rachunek doszedł do dwóch tysięcy franków, fabrykant kredyt zamknął i zażądał od Jana zwrotu pieniędzy.
Vaubaron nie miał i grosza przy duszy, błagał więc o przedłużenie terminu.
Otrzymał zwłokę trzech miesięczną, ale z dopisaniem na wekslu pięciuset franków.
Skoro drugi termin minął, fabrykant poruszył niebo i ziemię.
Jan nieobeznany z prawniczemi kruczkami i wykrętami, ani się bronił, ani nie stawiał rekursów... To też w chwili, w której zaczęliśmy nasze opowiadanie, był już ów fabrykant areszt na niego wyrobił i mógł lada moment kazać zamknąć w więzieniu za długi u Sainte Pelagie (tak się nazywało Clichy w roku 1830) swojego dłużnika nieszczęśliwego.
Takie było położenie prawdziwe, a najopłakańsze naszego głównego bohatera. Teraz kiedyśmy skreślili obraz dokładny i weszli w szczegóły, może trochę za rozwlekłe, ale niezbędne, wejdziemy in medias res dramatu dziwnego, a do głębi wzruszającego, który postanowiliśmy opowiedzieć.