Jasnowidząca (de Montépin, 1889)/Tom I/XII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Jasnowidząca
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1889
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz Helena Wilczyńska
Tytuł orygin. La Voyante
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XII.

Cały świat zna ten nędzny do dziś dnia zaułek, taki sam, jakim był w roku 1830, ciemny i ponury, nawet w dzień biały, ozdobiony ohydnemi sklepikami, służący za miejsce przytułku dla rozmaitych wielce podejrzanych industryi i spekulacyjek, z krzyżującemi się schodami, wiecznie zabłoconemi, które prowadzą z ulicy Valois, na ulice Bons-Enfant.
Przez ten tedy Passage-Radziwiłł, przechodziła owa osobistość zagadkowa, którą przedstawiliśmy naszym czytelnikom; potem, gdy zrównał się z ulicą Bons-Enfant, wziął się na bok po schodkach o wiele węższych i oślizłych: nareszcie dostał się do jednego z domów, i zaczął się piąć w górę. Za każdem piątrem, a było ich sześć, stawał, oglądał się i nadsłuchiwał, czy go przypadkiem kto nie śledzi i nie podpatruje.
Tak doszedł do długiego, wąskiego i zupełnie ciemnego korytarza, na który drzwi kilkoro wychodziło.
Zatrzymał się przed drzwiami z numerem trzecim, a zapewniwszy się, że jest sam jeden na korytarzu, wyjął klucz z kieszeni, i otworzył drzwi do pokoju, dziwnie wyglądającego.
Za całe umeblowanie stało tu łóżko mahoniowe, stolik toatelowy i wielkie zwierciadło podwójne i ruchome, Psyché nazywane, w którem można się przejrzeć od stóp aż do głowy, z przodu i z tyłu. Takie zwierciadła są używane we wszystkich magazynach z sukniami gotowemi.
I ten pokój można było wziąć za taki magazyn lub za garderobę teatralną, doskonale zaopatrzoną: tyle tu wisiało na kołkach, wzdłuż ścian, najrozmaitszych sukien, mundurów i kostiumów.
Wszystkie klasy społeczne były tu przedstawione. Przedmieszczanin, rzemieślnik, dandys sadzący się na najwyższą elegancyę, ksiądz, żołnierz prosty, oficer wszelkich broni i stopni, marynarz, ekspres, woźnica, drwal, baciarz, i tak dalej, i dalej... Każdy byłby tu znalazł strój zastosowany do jego profesyi, gustu i zwyczajów.
Fryzur i peruk, różnych kształtów i odcieni, również tu nie brakowało.
Werner-Rodille, zamknął drzwi na klucz ze środka, zapuścił w dodatku ciężką portyerę, żeby nikt nie mógł zajrzeć przez dziurkę od klucza, lub szparę we drzwiach: Wtedy zaczął się rozbierać ze wszystkiego, co miał na sobie. Zdjął jasną perukę, faworyty, nareszcie twarz obmył w dużej miednicy wodą napełnionej.
Zaszła w nim zmiana niesłychana, w okamgnieniu. Nikłby się w nim nie mógł domyśleć owego Niemca, z twarzą długą, bladą i niby nabrzmiałą, bez wyrazu, z oczami zaspanemi, a z plecami przygarbionemi.
Niemiec zniknął bez śladu. Został tylko człowiek lat trzydziestu, dobrze i silnie zbudowany, z włosami czarnemi i naturalnie falującemi, z oczami bystremi, zuchwałemi, blyszczącemi sprytem i śmiałością, z płcią ogorzałą, z policzkami rumianemi, słowem: była to postać i twarz skończenie piękna, ale nie mniej odrazę niemal budząca wyrazem cynizmu i chytrości. Chwilami nawet, pewne ust skrzywienie, pewien tyk, jakby kurcz w dolnej części twarzy, robił ją prawie dziką i straszną, podobną do zwierza drapieżnego.
Ktokolwiek byłby teraz spojrzał z uwagą na tego człowieka, musiałby w duchu powiedzieć: — „To łotr przebiegły i niebezpieczny!“... — w czem... (możemy śmiało zaręczyć) nie byłby się wcale omylił!...
Rozebrawszy się do koszuli, zaczął obchodzić w koło pokój, przypatrując się kostiumom rozmaitym, i szukając bacznie, który ma przywdziać. Dotąd widocznie nie mógł się zdecydować.
Wybrał nakoniec elegancki mundur huzarski, a gdy go przywdział, można było przysiądź, że się widzi przed sobą chwackiego kawalerzystę, z brzęczącemi ostrogami, z kibicią wciętą jak u kobiety, z wstążeczką pąsową od Krzyża Legji, który przyjechał na urlop do Paryża, aby sobie wesoło pohulać.
Dopełniały przebrania wąsiki ciemne, junacko w górę podkręcone, przyklejone cudownie! niezrównanie i czapka wojskowa na bok trochę z fantazyą na głowę wsadzona.
Rodille (tak go odtąd będziemy stale nazywali) oglądnął się w zwierciedle na wszystkie boki, i musiał być zadowolony ze swojej osoby, bo wąsa, podkręcił z miną wyzywającą i uśmiechnął się z tryumfem.
Wsunął w zanadrze pularesik haftowany złotem i jedwabiami, w którym były bilety wizytowe z tarczą herbową ozdobioną koroną margrabiego, zwinął od niechcenia w ręce rękawiczki nowiusieńkie, paljowe, zapalił cygaro (wtedy jeszcze prawie wyłącznie wojskowi palili cygara) i wyszedł z pokoju, zamykając go na klucz najstaranniej.
W chwilę później wchodził do ogrodu w Palais-Royal z miną gęstą, podkręcając wąsa zawadyacko.
Ogród ten w roku 1830, nie był podobny w niczem, do monotonnego i ponurego kwadratu dzisiejszego. Był pełen uroku, pełen domów gry, alei cienistych i pięknych odalisek, wabiących ku sobie przechodniów. Cała Europa rozprawiała z zazdrością o cudach i rozkoszach w Palais-Royal, każdy cudzoziemiec skoro wysiadł w Paryżu, kazał najprzód tam się wieść. Wielka stolica, słowem, zdawała się mieścić cała w Palais-Royal!...
W chwili gdy tam wchodził Rodille, zmrok zapadał. Ze wszystkich stron zapalano kinkiety i rewerbery olejne (gaz zapowiadające); magazyny błyszczały światłem olśniewającem, przechodnie tłumnie nadpływali, w kawiarniach był tłok niesłychany, a pomiędzy czarnym strojem mężczyzn i barwnemi mundurami wojskowych, migały białe ramiona obnażone, połyskiwały dyamenty, a częściej strassy, na wyścigi z oczami czarującemi, magnetyzującemi młodzików niedoświadczonych u nimf i piękności ogródkowych.
W roku 1830, jak i za naszych czasów, właściciel kawiarni w Rotundzie, opłacał drogo rok rocznie prawo rozpinania na wolnem powietrzu namiotu obszernego w samym ogrodzie, pod którym mieściły się stoliki, stoliczki i krzesła.
Rodille zaczekał, chodząc tam i nazad, żeby się który ze stoliczków pod namiotem opróżnił: wtedy usiadł i kazał sobie podać lody mieszane, które zjadał pomału, jak smakosz i znawca prawdziwy.
Jeszcze lodów nie dokończył, gdy zjawił się człowiek licho ubrany, wyglądający po prostu na żebraka, zbliżył się do niego pokornie, kapelusz w ręce trzymając i zaczął wygłaszać śpiewnie, a głosem żałośnym. zwykłą formułkę:
— Litości!... jaśnie panie!... dajcie grosik biedakowi, dla miłości Pana Boga!...
Rodille wsadził rękę do kieszeni, i rzucił srebrną monetę w kapelusz żebraka.
W dodatku do jałmużny, zrobił dwoma palcami znak tajemniczy, na który dziad takim samym znakiem hieroglificznym odpowiedział.
Rodille wstał natychmiast, zapłacił za lody i wyszedł jakby nigdy nic, w ślad za żebrakiem. Obaj uszli ze sto kroków, w kierunku sławnego domu gry pod numerem 113.
W chwili gdy stanęli przed drzwiami sali wspaniale à giorno oświetlonej, sławnej na cały Paryż, dziad zwolnił kroku, tak, żeby Rodille mógł się z nim zrównać nieznacznie i szepnął szybko a cichutko:
— Przysłał mnie Długonogi... Jest tam... pod numerem 113!
Capisco! — Rodille odszepnąl wcale się nie zatrzymując. Minął jedną z bram żelaznych, na oścież otwartych, które oddzielały ogród od galeryi i szedł prosto ku młodzieńcowi jasnowłosemu, rzeczywiście z nogami uderzająco długiemi, w stroju nader eleganckim, który przechadzał się od niechcenia, nucąc jakąś aryetkę po pod oknami restauracyi umieszczonej na dole pod salą gry.
Rodille wsunął rękę poufale pod ramię młodzieńcowi i zapytał:
— Co tam nowego?
— Dobry interes... tak mi się zdaje przynajmniej panie Auguście.
Rodille nie zdawał się zdziwiony tem nowem imieniem. Było ono widocznie należące do kostyumu, który przybrał w tej chwili.
— Tylko prosto z mostu!... — strzepnął palcami niecierpliwie.
— Widzisz że czekam!
— Zbliż się pan do kawiarni i popatrz przez szybę... Kogo widzisz na lewo przy pierwszym stoliku?
— Chłopca pięknego co się zowie, ale strasznie licho ubranego!... głowa królewska! a strój rzemieślnika, gdy w niedzielę z szynku wychodzi... Gdzieś go już widziałem... Ejże! ależ ten chłopak blady jak śmierć! Jakby miał zemdleć...
— Gdybyś go pan był zobaczył przed chwilą!... Myślałem wtedy na prawdę że już po nim!... To ja go przyjąłem w objęcia, słaniającego się i zaprowadziłem do kawiarni na sznapsika... Pije zwolna słodką wódeczkę i ta mu pozwoli stanąć na nogi...
— Daj go katu! jaki z ciebie zrobił się filantrop!...
— No, pan zrozumiesz, że musiałem mieć pewne powody...
— Rzecz naturalna....Skądże wychodził?
— Z pod numeru 113... czyż to potrzeba dodawać?
— Grał?...
— Tak, panie Auguście i to z powodzeniem iście djabelskiem?...
— Dużo wygrał?
— Przeszło dziesięć tysięcy franków!...
— Fiu! fiu! sumka wcale pokaźna!... i ma pieniądze przy sobie?
— Naturalnie! dziesięć papierków zwiniętych w bocznej kieszeni od surduta, a rulonik złota w kamizelce... Surduta nawet nie zapiął jak pan widzisz...
— Dla czegóż nie skusiłeś się sam na te pieniądze i nie świsnąłeś ich, trzymając w objęciach mdlejącego?
— Ba!... nadto wiele osób nas otaczało, nie chciałem skompromitować siebie operacyą niezgrabną i w dodatku może jeszcze pójść do kozy!... Kłaniam uniżenie!... ja bo dopiero debiutuję panie Auguście... nie mam tej wprawy i tego sprytu co pan w podobnych interesach!...
Rodille przyjął z uśmiechem łaskawym ten naiwny komplement.
— Mamy trochę czasu — spojrzał na zegarek — opowiedz mi chłopcze jak to się wszystko odbyło?
— Poleciłeś mi pan przechadzać się kiedy niekiedy koło domów gry i sygnalizować natychmiast jeżeli któremu graczowi szczęście posłuży i kieszenie napczęnieją...
— Podoba mi się chłopcze twój styl kwiecisty?. Cóż dalej?
— Otóż, aby spełnić uczciwie pańskie polecenie, przed chwilą wszedłem pod numer 113 i... posławiłem po raz trzeci pół franka, zawsze przegrywając... Wchodzi ów dryblas... na czole mu było napisane, że niewiniątko po raz pierwszy w życiu przekracza ten próg niebezpieczny... wyglądał zdziwiony, oszołomiony... wstydził się prawie... nawet nie wiedział gdzie ma stanąć, żeby zacząć stawiać... Krótko mówiąc, byłbym się uśmiał serdecznie z tego bałwana i z jego miny zastraszonej, gdybym nie był w tej samej chwili przegrał stawki po raz trzeci...
Nakoniec wziął na kieł!... wyciągnął z kieszeni dwadzieścia franków... przymknął oczy jak kuropatwa i rzucił pieniądz na chybił trafił... Luidor padł na czerwone... czerwone przeszło...
— „Czym wygrał?“ — spytał.
— Wygrałeś pan!... Trzymasz dalej?
— Trzymam!...
Kolor czerwony przeszedł raz po raz dziewięć razy!... Za dziesiątym razem drągal wygrywał dziesięć tysięcy dwieście franków!
— Dosyć!... dosyć!... — krzyknął głosem dziwnie zmienionym. — Nie stawiam dłużej!...
Wypłacono mu pieniądze. Gdy je uczuł w ręce, zdawało się zmysły postradał, drżał na całem ciele, i zobaczyłem dwie grube łzy, które mu zwolna ciekły po policzkach... To dopiero baba!... mężczyzna, który płacze, że wygrał?... czy nie setny głupiec, co?... Zwinął w trąbkę banknoty i wsadził do bocznej kieszeni... złoto schował osobno... Powiedziałem sobie w duchu:
— „Nie uciekniesz mi ptaszku, póki cię nie podskubię! “... — a ponieważ szedł prosto we drzwi, prowadzące na ulicę, wysunąłem się za nim chyłkiem, milczkiem... Na końcu schodów... jak to panu opowiadałem... upadł mi w ramiona... Zaczął się chwiać jak pijany i stanął biały jak chusta... Wtedy wprowadziłem go do kawiarni... Chryste panie! ten to lubi pieniądze!... Ja, gdybym tak wygrał dziesięć tysięcy, ani by mi w głowie nie postało mdleć!... Nie głupim! miałbym coś mędrszego z niemi do czynienia!... Koniec końców, przewąchawszy gratyskę nie lada, wyprawiłem do pana w poselstwie Lariflaréa, który trzymał straż z drugiej strony... Przyszedłeś pan i wiesz...
— Pst!... — Rodille szybko palec do ust przyłożył. — Pst! — szepnął — oddal się... Oto on sam wychodzi!...
W rzeczy samej młody człowiek z dziesięcioma tysiącami wygranemi, jeszcze blady, ale już odzyskawszy cokolwiek siły i równowagę, z twarzą promieniejącą radością nadziemską, wychodził z kawiarni krokiem niepewnym i zbliżał się ku bramie żelaznej.
Tym młodzieńcem był Jan Vaubaron.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: Helena Wilczyńska.