Jasnowidząca (de Montépin, 1889)/Tom I/XX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Jasnowidząca
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1889
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz Helena Wilczyńska
Tytuł orygin. La Voyante
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XX.

Nazajutrz, gdy pierwsze promienie słoneczne zakradły się do pokoju, w którym spała cała rodzina mechanika, oświetliły Jana leżącego jak kłoda na sienniku, który mu służył za posłanie, w całem ubraniu, i śpiącego snem kamiennym, letargicznym.
Żadne słowa nie mogłyby opisać dokładnie bladości śmiertelnej młodego człowieka, i tej twarzy na której było wyryte cierpienie nad ludzkie siły! Czoło było zorane bruzdami głębokiemi, w kątach ust było bolesne skrzywienie. Pod powiekami były szerokie, czarne obwódki. Plamy sine występywały na zapadłych policzkach, nadając całej fizyonomii pozór trupi.
Złamany gwałtownemi wzruszeniami, zawodami i rozpaczą, która nim miotała u schyłku wieczora, Jan obezwładniony, omdlewający, zaledwie mogąc się utrzymać na nogach, dowlókł się do domu około północy. Zastał Martę dotąd nie śpiącą. Nadzieja dobrej nowiny, którą jej mąż był przyobiecał, galwanizowała biedną umierającą.
— Mój mężusiu! — rzekła tym swoim głosikiem, tak słodkim a tak słabym. Zapowiadałeś mi coś szczęśliwego na wieczór dzisiejszy. Siliłam się więc, aby nie zasnąć, póki nie powrócisz.
Uśmiech gorzki bolesny, przemknął po sinych ustach Jana.
— Moje dziecię najdroższe — szepnął wymijająco i z całym spokojem, na jaki się tylko mógł zdobyć mimo iż straszna burza sercem jego miotała. — To szczęście, na które kazałem ci czekać, jeszcze mi dziś niedopisało... Trzeba na niego trochę poczekać...
— Ha będę zatem czekała — westchnęła. — Ty wiesz że umiem czekać. Choroba aby tę jedną korzyść przynosi, że uczy cierpliwości i rezygnacyi.
— Jakże czujesz się dziś, aniołku?
— Lepiej... coraz lepiej mój najdroższy... żeby nie to jakieś dziwne osłabienie, które mnie do łóżka przykuwa, sądziłabym się zdrową zupełnie.
Vaubaron po za jej plecami, wplótł palce we włosy, z konwulsyjnem drżeniem w twarzy.
To osłabienie, które dziwiło jego żonę było po prostu śmierci zwiastunem.
— Musisz być bardzo znużonym mężusiu. — Marta odezwała się po chwili. — Nie było cię przez kilka godzin, a odkąd przemieniłeś się w Siostrę Miłosierdzia, pielęgnując chorych, odzwyczaiłeś się od dalekich wycieczek... Połóż się i odpocznij najdroższy!
— A nie potrzebujesz Marto niczego?
— Niczego, prócz snu... Sen mnie pokrzepi i pomoże odzyskać siły, których mi tak bardzo potrzeba.
Vaubaron uściskał żonę, potem dotknął z lekka ustami czoła Blanki, śpiącej w łóżeczku.
Nie mając już sił do rozebrania się jak stał, zwalił się na siennik twardy.
Oczy mu się natychmiast skleiły, i mimo tortur moralnych, jakich umysł jego doświadczał, mimo że mu serce z bólu pękało niemal, zasnął jakby w letargu pogrążony. Ciało upominało się o swoje prawa... wzięło górę zmęczenie nad duszy udręczeniem.
Obudził go nagle promień słońca, świecący prosto w oczy.
Zaledwie podniósł powieki, uczuł całą okropność swojego położenia. Pogorszyło się ono jeszcze od wczoraj, przegrał bowiem i te ostatnie dwadzieścia franków, które stanowiły jedyny majątek nędzarzy.
Bywają rzeczywistości tak straszliwie, potrzeby tak gwałtowne, położenia tak niepodobne do prawdy, że rozum ludzki objąć ich nie może, i z trwogą, jak przed widmem, ucieka przed niemi.
Vaubaron dożył jednej z takich chwil...
Chleba w domu nie było, a on go nie miał za co kupić.
Marta konająca, już prawie nic nie jadła, ale Blanka, jego dziecię najdroższe, krew z jego krwi, Blanka będzie głodną!
Co począć?
Rzucił w koło spojrzenie tak rozpaczliwie, że serce i najbardziej srogie, musiałoby zadrzeć i zmięknąć w obec tak strasznej niedoli. To spojrzenie szukało, czyby jeszcze nie można było czegoś sprzedać, lub coś zastawić.
Trud daremny!
Co tylko w nędznem pomieszkaniu przedstawiało wartość jakąkolwiek, zniknęło od dawna!...
A jednak musiał znaleść koniecznie.
Wzrok jego dziki, niemal obłąkany, zatrzymał się na warsztacie, zasypanym rozmaitemi narzędziami potrzebnemi do pracy różnorodnej, którą się zajmował.
Prawie wszystkie te narzędzia, z najlepszej i najhartowniejszej stali angielskiej, kosztowały grube pieniądze. Za dni szczęśliwych Jan pozwolił sobie na ten przepych niewinny, i własnoręcznie wypoliturował rączki z dęba lub drzewa orzechowego. Zabawił się nawet, wyrzynając wzdłuż ładne arabeski, i gierlandy z kwiatów. Wplótł zaś w nie z gustem artystycznym Monogram J: V: głoski początkowe swojego imienia i nazwiska:
Nie zawahał się ani chwili.
Pozbierał to, co mu się zdawało mniej nieodzownem: a zawijając narzędzia w jakąś starą gazetę, szepnął z oczami łez pełnemi:
— Żegnajcie mi, towarzysze mojej pracy ciężkiej!... Nie myślałem, że się kiedykolwiek potrafię z wami rozłączyć!... Sądziłem że mi dopomożecie do zdobycia sławy i majątku!... Żegnajcie mi!... żegnajcie na wieki!...
Wyszedł na palcach z pokoju sypialnego. Zbiegł szybko po schodach, i wszedł prosto we drzwi boczne, wychodzące do sieni na dole, a które prowadziły do magazynu, a raczej do kafarnaum zapylonego tandeciarza Laridona.
Tandeciarz, był to młody człowieczek, około lat czterdziestu, w stroju niesłychanie zaniedbanym, łysiutenki, z wyjątkiem dwóch kosmyków włosów konopiastych, wiszących po nad uszami.
Jego brzydota oryginalna i zakrawająca na karykaturę, miała w sobie coś, co odtrącało. Spojrzenie kose, a lodowate jego oczek burych, osadzonych głęboko, a w dodatku zyzem zarzucających, spędzało natychmiast uśmiech z twarzy wchodzącego. Twarz wyglądała jak ze skóry odarta, nos jak haczyk łączył się niemal z brodą szpiczastą i naprzód wysuniętą, przypominając dziób olbrzymi papugi; usta z wargą dolną wywróconą, wiecznie zaślubione, biegły od ucha do ucha... Zęby miał czarne, popsute, obrzydliwe!...
Plecy dziwnie wypukłe, robiły go prawie garbatym... chociaż właściwie garbu nie posiadał... Mówił jednak owym głosem sui generis liszynela, który jest własnością z garbem nierozłączną.
Przeszłość tandeciarza da się opowiedzieć w kilku słowach.
Ojciec Laridon’a uczciwy fabrykant powozów, marzył dla jedynaka o świetnej przyszłości. Wziął na kieł, chcąc go gwałtem wykierować na urzędnika. Oddał go zatem do gimnazyum, gdzie mniej więcej, raczej źle niż dobrze, przełazł przez niższe klasy... Potem oddał go na pisarczyka do biura sądowego.
Szczytem marzeń starego Laridona było, ujrzeć syna woźnym przy trybunale!... Według jego ciasnych pojęć, w tej wielkiej godności łączyły się najwyższe zaszczyty na tym świecie!...
Synalek zresztą zdawał się jakby stworzony, aby ziścić ojca nadzieje i marzenia. Procesa i wszelkie pieniactwo, były jego najmilszem zajęciem, żywiołem niezbędnym, jak woda dla ryby, a powietrze dla reszty stworzeń bożych... Weksle zakondykowane i wyroki sądowe sprawiały mu najżywszą przyjemność... zabieranie ruchomości było szczęściem pradziwem. Rzucał się na prawo i lewo, tonąc w oceanie papierzysków i aktów sądowych, jak rybka w rzece.
Z tak świetnemi skłonnościami i zdolnościami w tym kierunku musiał zrobić szybko karyerę. Chcąc jak najprędzej wysunąć się naprzód, pracował zresztą sumiennie, poskramiał swoje instynkta zaborcze i zaledwie kiedy niekiedy pozwolił sobie małych zboczeń, wziął coś w łapę pokryjomu od osób interesowanych... te jednak drobne wykroczenia, jego zwierzchnik zbywał milczeniem lub wcale tychże nie zauważył.
Dość na tem, że do lat kilku Laridon syn został pierwszym biuralistą, ale jeszcze nie samoistnym biura naczelnikiem. Nie będąc na tyle bogatym, żeby go utrzymać w Paryżu, ojciec wystarał mu się o posadę woźnego samoistnego w jednem z mniejszych miast departamentowych.
Skoro się zainstalował, uczuł niezawisłym i niejako panem sytuacyi młody Laridon, przestał czuwać nad sobą samym, i w krótkim czasie popuściwszy wodze swojej łapczywości, złożył dowody tak wielkiej zręczności, że aż musiał się wdać w tę sprawę prokurator sądowy.
Po dwóch latach zaledwie został zrzucony z urzędowania i mógł jeszcze czuć się szczęśliwym w tej niedoli, że się nie dostał po prostu do kryminaliku.
Wobec rezultatu tak smutnego a niespodziewanego swoich starań i zabiegów, poczciwy stary fabrykant powozów umarł ze zgryzoty. Laridon odziedziczył po ojcu sumkę wcale pokaźną i puścił się na różne spekulacyjki, jawne i skryte, jakie lubią namiętnie awanturnicy, żyjący wiecznie na bakier z kodeksem prawnym i po za obrębem uczciwego społeczeństwa.
Stworzył i otwierał po kolei agencyę dla zastępców wojskowych, bióro stręczeń, hotelik tani, służący za przytulisko dla sług bez obowiązku, i tak dalej. Te rozmaite przedsiębiorstwa nie przynosiły mu wprawdzie wielkich korzyści, ale za to zapoznały go bliżej z całą szajką urwiszów i łotrów z klas najniższych. Ta zgraja i woźny z urzędu zrzucony byli stworzeni, aby się nawzajem poznać i ocenić. Zrozumieli, iż mogą jeden drugiemu oddawać przysługi bardzo wielkie. Laridon zgromadził co mu jeszcze gdzie zostało, wziął konsens i za tę sumkę założył tandetę na ulicy Pas-de-la-Mule.
Ten konsens, jak się łatwo można domyśleć, był li parawanikiem, za którym ukrywały się handelki o wiele niebezpieczniejsze i bardziej podejrzane. Laridon, jako przechowywacz kradzionych przedmiotów, odbijał na nich to, co tracił na tandecie. Trudnił się tem samem co Rodille, nie robiąc tamtemu bynajmniej konkurencyi.
W posiadaniu znacznego kapitału obrotowego, Rodille, osobistość zmieniająca się jak kameleon, kupowała jak wiemy, złoto, srebro i klejnoty.
Nie tak bogaty a mniejszem się zadawalniający, Laridon nabywał rzeczy nie tak kosztowne a więcej zagracające. Nie gromadził wielkiego majątku na tym handlu niebezpiecznym, ale mógł jednak żyć dostatnio a nawet zadawalniać swoje dzikie i lubieżne zachcianki.
W chwili gdy Vaubaron przekraczał próg magazynu, tandeciarz nie był sam.
Rozkładał przed jakąś klientką, wyjmując z dużego pudła, gdzie były zepchane w największym nieładzie koronki rozmaite: rozkładał pyszny garnitur ze starej gipiury weneckiej i równie stare koronki flandryjskie. Wszystko to było ukradzione.
Klientka tandeciarza liczyła lat ze czterdzieści, na pierwszy rzut oka jednak wydawała się o wiele młodszą, dzięki niesłychanej kokieteryi i staraniom drobiazgowym, aby wystroić się najbardziej do twarzy.
Ta kobieta musiała być kiedyś piękną, ale pięknością zmysłową, pospolitą a pełną pretensyi. Wzrostu małego, dziś trochę już za otyła, ściskała się gorsetem bez miłosierdzia, aby kibić utrzymać ile tyle wciętą w pasie. Krew, nie mogąc swobodnie krążyć po żyłach, uciskanych z prawdziwem okrucieństwem przez brykle żelazne i rogi w gorsecie, mściła się, uderzając gwałtownie do twarzy. Policzki też zaczynały się trądem pokrywać, a nosek, niegdyś bardzo foremny i cieniutki, grubiał i na koniuszku przybierał przybierał odcień fioletowy, widoczny mimo potężnej warstwy blanszu na całej twarzy.
Włosy kręte i bardzo gęste były tak czarne jak skrzydło kruka, i dotąd ani jedna nić srebrna w nich nie świeciła. Oczy czarne, wypukłe, z białkiem jakby z perłowej macicy, iskrzyły się blaskiem młodocianym.
Usta trochę za pełne i krwią nabiegle zdradzały zmysłowość i łakomstwo.
Taka, jaką była klientka Laridona, mogła się jeszcze podobać a nawet wydać się bardzo ponętną, komuś nie koniecznie wybrednemu. Strój jej ranny bił w oczy zdaleka. Nadto bogaty, krzyczący nie zdradzał wcale dobrego smaku. Czuć ją było piżmem na sto kroków, patchoułą, i różnemi perfumami odurzającemi. Dwa grube złote łańcuchy spływały po jej biuście majestatycznym. Jeden z nich przytrzymywał zegarek złoty, wysadzany drogiemi kamieniami, drugi złotą lornetę. Prócz tego miała na szyi kilka sznurków pereł uryańskich, dużą broszę z brylantami na piersiach i takież w uszach długie, kolce.
Tandeciarz zdawał się ją, wielce poważać, a mimo to w jego z nią rozmowie przebijała się pewna poufałość.
Opuścił ją na sekundę, gdy mechanik drzwi otwierał, i zawołał poznawszy wchodzącego:
— Oho! czy mnie wzrok nie myli?... pan Vaubaron, mój sąsiad z pierwszego piątra... Pańska żona była coś chora, ile słyszałem?... ile słyszałem?... Czy już jej lepiej?
Jan potrząsł głową przecząco.
— Ejże!.. to źle... bardzo źle... — mówił dalej tandeciarz. — No, ale zawsze można spodziewać się polepszenia... Witam pana, witam... Czy masz może do pomówienia ze mną, panie Vaubaron?
— Tak jest.
— Skoro tak... chciej pan łaskawie zatrzymać się chwileczkę. Muszę wpierw załatwić mały interesik, także z sąsiadką... panią Urszulą Renaud... pan pozwoli, nieprawdaż?
I nie czekając na Jana odpowiedź, eks-woźny skoczył nazad do klientki z obleśną uprzejmością i nadskakiwaniem.
Jego klientka była rządczyni a raczej pani domu w pałacu barona de Viriville.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: Helena Wilczyńska.