Jasnowidząca (de Montépin, 1889)/Tom I/XXII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Jasnowidząca
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1889
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz Helena Wilczyńska
Tytuł orygin. La Voyante
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXII.

Tandeciarz odrzucił na bok pióro, które już był zanurzył w kałamarzu i zamknął księgę, nic w niej nie zapisawszy.
— Ejże! naprawdę pan Rodille! — wykrzyknął. — Witajcie! witajcie!... o wilku mowa, a wilk tuż!... Gdy się o słońcu wspomina, widzi się jego promienie...
Eks-Werner, eks-Legrip i tam dalej... stanął w pozycyi mistrza szermierki, który idzie do ataku, a posługując się laską, niby fleuretem, złożył się i wykonał kilka cięć, za każdym razem godząc niby to w pierś tandeciarza, przyczem śpiewał na cały głos, starą jak świat i najgłupszą w świecie piosneczkę:

„Dzieńdobry panie Laridon!
„Don, don, don, don,
„Dondaine, don, don!...“

Potem dodał tonem zwykłym:
— Oto jest słońce tak pożądane! Czy rzeczywiście mówiłeś o twoim wiernym druhu Rodille’u?
— Ot... przed małym kwadransikiem.
— A można wiedzieć, kto był drugim w tej rozmowie pełnej uroku?
— Ładna kobiecina, pańska dobra znajoma.
— To nie jest żadna odpowiedź, ja nic a nic nie rozumiem.
Rodille wykręcił się na pięcie, udając że się nie domyśla, choć wiedział doskonałe o kim mowa.
— Znam tyle ładnych kobietek...
— Ta o której mowa, ubóstwia pana.
— Ba! ciekawym która z nich za mną nie szaleje, skoro mnie pozna... Tłumacz się jaśniej, przyjacielu i przestań dręczyć moją ciekawość... Kim że jest ta damulka?
— Pani Urszula Renaud...
— Bogini! istna bogini... i cóż mówiła o mnie ta najcudowniejsza...
— Prosiła mnie usilnie, żebym panu wręczył ten oto bilecik woniejący... Laridon odpowiedział, wyjmując list z szuflady.
— Nie będzie odpowiedzi? — spytał eks-woźny z uśmiechem Satyra, gdy Rodille papier przebiegłszy oczami, wsunął go w zanadrze.
— Oh! odpowiedź będzie, ma się rozumieć.... ale ja sam zaniosę.
— Ah! panie Rodille, co to za świetny interes!... — wykrzyknął Laridon z zapałem. — I jakiś pan szczęśliwy, żeś chłopcem takim tęgim i przystojnym! — Umiem cenić moje szczęście i powodzenie u płci pięknej jak należy... ale o jakim to myślisz, interesie kochanku?...
— Daj go katu! o pańskiem małżeństwie z panią Urszulą!... Baron ledwie łazi... widziałem go tu kiedyś jadącego w karecie, żółty jak cytryna!... Ta figlarka wszystko po nim odziedziczy i pan się obudzisz miljonerem pewnego pięknego poranku... Tylko tego dnia... lękać się zaczynam... może nie zechcesz pan już znać twoich dawniejszych przyjaciół...
— Tak dalece ich znać chcę i będę, że postanowiłem sobie w razie, gdybym na prawdę został bogatym, przekazać tobie Laridon, don, don! sto tysięcy talarów...
— Ah, panie Rodille!... ileż wdzięczności...
— Cicho, cicho!... zaczekaj z podziękowaniem, aż będzie po harapie, a ja ujrzę się najszczęśliwszym małżonkiem nadobnej Urszulki...
— Ależ to tak pewne, jak dwa a dwa cztery!...
— I ja tak sądzę... kochamy się nawzajem z Urszulką, jak para turkawek gruchających!
— A więc widzi pan, że mogę śmiało liczyć na owe sto tysięcy...
— Byleś się nie przeliczył... baron jeszcze żyje, a takie skrzypliwe koła najdłużej ciągną!...
— Ja zaś raz jeszcze powtarzam, że biedakowi trzy ćwierci do śmierci... Przejedzie się lada moment w lepszy świat, a wtedy zabierzemy się do weseliska... Te sto tysięcy jakbym już miał w kieszeni!...
— Nie mów hop, póki nie przeskoczysz!... Nie łap, kochany Laridon ryb przed niewodem... a nuż w testamencie znajdzie się inny spadkobierca?...
— To być nie może! Otworzą ten testament błogosławiony i znajdą w nim wypisaną na imię i nazwisko, panią Urszulę Renaud, jako jedyną legatorkę... Co to będzie, za radość tego dnia, panie Rodille! Niech żyją państwo młodzi!... Toż to wtedy sobie pohulamy!
Zostawmy Laridon’a przekonywującego o prawdzie swoich przepowiedni przyszłego nowożeńca, a wróćmy na pierwsze piątro do pomieszkania Vaubaron’ów.
Była godzina druga z południa. Marta drzemała jak zwykle. Mała Blanka, drżąc chwilami od febry potajemnej, bawiła się u kolan ojca, smutno, jakby przygnębiona.
Jan nadaremnie silił się i przymuszał do pracy. Nadto miał ciężką głowę i nadto drżące ręce, od trawiącej go gorączki. Co chwila podnosił głowę od warsztatu patrząc z bólem i miłością niewypowiedzianą to na żonę, to na córkę.
Dziwne bo myśli snuły się po tej biednej, zafrasowanej srodze głowie. Wiemy, że Jan był po trochę idealistą, że łudził się wiecznie i zawsze. Otóż i teraz, w obec tak rozpaczliwej rzeczywistości, więcej może niż kiedykolwiek oddawał się jakimś mrzonkom nieokreślonym, mówił sobie, że ponieważ gorzej być już nie może, będzie im lepiej, nie chciał wierzyć w orzeczenie lekarza, nie przypuszczał żeby Bóg mógł mu zabrać Martę, żeby chciał jego i Blankę tak strasznie osierocić.
Te mrzonki gorączkowe (inaczej tego nazwać nie możemy) już mu trochę ulgi przyniosły. To mu jednak nie wystarczało. Potrzebował gwałtem czegoś cudownego, czegoś nadprzyrodzonego, w czemby mógł z ciałem i z duszą utonąć.
W epoce, w której odgrywał się dramat przez nas wiernie opisywany, cały Paryż interesował się nadzwyczajnie osobistością dziwaczną, adeptem Mesmera i Cagliotstra, jakimś lekarzem Niemcem, który nazywał się (a przynajmniej kazał się nazywać) Fritz Horner.
Ten lekarz uzdrawiał chorych za pomocą magnetyzmu. Miał przy sobie młodą dziewczynę, coś w rodzaju lunatyczki, czy też po prostu jasnowidzącej. Tłumy cisnęły się do pomieszkania Hornera, a jak wieść niosła, jasnowidząca miała pomódz bardzo wielu osobom, zapisując im recepty, nakazując kuracye rozmaite, nawet takim, których już lekarze odstąpili.
Jan słyszał o tych cudach razem z innymi. Strzeliło mu do głowy, poradzić się jasnowidzącej o żonę i córkę, i natychmiast uznał tę myśl jako natchnienie z góry pochodzące.
Konsultacye u Hornera drogo kosztowały. To jedno Jana wstrzymywało. W jego rozpaczliwem położeniu każdy znaczniejszy a bezcelowy wypadek był szaleństwem i zbrodnią niemal.
Stąd pochodziło jego zafrasowanie, o to staczał sam ze sobą walkę zaciętą.
Wyniku tej walki można się było z góry domyśleć. Majaki promieniste ułudnej nadziei, jak zawsze, miały i tym razem zwyciężyć, zagłuszając głos zdrowego rozsądku.
Tak samo jak wczoraj zdecydował się w jednej chwili pójść do domu gry, tak dziś poszedł za natchnieniem: szukać porady u jasnowidzącej.
Wstał od warsztatu, wyciągnął z komody strój odświętny Blanki, skromny, ale czyściutki i zgrabnie skrojony, i zaczął dziecko przebierać. Przypomniało mu się, że lekarz przypolecał mu rozrywki i świeże powietrze, dla malej dziewczynki.
Oddawna nie chodząc na przechadzkę, Blanka patrzała zdziwiona i rozradowana na ojca przygotowania.
— Czy pójdziemy do miasta, tateczku? — spytała wahająco, lękając się odpowiedzi niweczącej jej błogą nadzieję.
— Tak moja maleńka, pójdziemy... — Jan odpowiedział. — Czy ci to sprawia wielką przyjemność?
— Oh, tatku! tateczku! i jaką jeszcze... Co za radość, co za szczęście... Żal mi jednej rzeczy.
— Czegóż?
— Że moja najdroższa mateczka z nami pójść nie może...
— Moje dzieciątko, — szepnął Jan do łez rozczulony tą odpowiedzią tak prostą a tak rzewną.
Wziął Blankę na ręce i do serca przycisnął, okrywając pocałunkami.
— Tatku? — szczebiotała dalej Blanka, oddawszy ojcu z procentem jego pieszczoty. — Czy pójdziemy daleko?... Czy zobaczymy te ulice długie, szerokie, gdzie tyle osób przechodzi, tyle powozów przejeżdża z pięknemi paniami?...
— Wszystko to zobaczymy dziecino, bo idziemy na bulewary...
Blanka plusnęła rączętami:
— Cóż za szczęście! Co za szczęście! — powtórzyła. — Oh! będę długo pamiętała tę przechadzkę, bo ta ulica na której mieszkamy tatunciu, bardzo smutna, nikogo się nigdy nie widzi, nie spotyka...
Skoro skończył z dzieckiem, Jan zaczął się sam ubierać. Kończył właśnie kiedy Marta ocknęła się na chwilkę ze snu ciężkiego, w którym obecnie była stale pogrążoną.
Moja żoneczko najdroższa! — przemówił, czule ją ściskając — sprawy ważne wywołują mnie z domu... Blanka tak dawno nie wychodziła, więc i ją zabieram... Czy niczego nie potrzebujesz? i czy możesz zostać samą, na parę godzin?...
— Mogę, mogę doskonale! — odpowiedziała chora ze zwykłą słodyczą i uległością — nawet mnie to uszczęśliwia, że Blanka trochę się przejdzie... Zdaje mi się, że dziecina w tych dniach przybladła... Daj że mi ją na łóżko, niech ją ucałuję na pożegnanie... Idźcie nie troszcząc się o mnie wcale... Zamknij drzwi i weź klucz ze sobą...
W chwilę później Jan prowadząc Blankę, szedł krokiem przyspieszonym ku bulewarom.
Niemiec Fryc Horner, lekarz-magnetyzer, mieszkał na bulewarze du Temple, nazywanym również przez pospólstwo bulewarem zbrodni, z powodu kilku teatrzyków na nim zbudowanych, a w których przeważnie grywano straszliwe Melodramaty, pełne trucizn, sztyletów i tym podobnych awantur, a la Rynaldo Rynaldini!
Radość Blanki nie miała granic, w miarę jak się posuwali w głąb bulewaru, dziś już nieistniejącego. Wszystko znikło pod młotem bezlitośnym niszczycieli w imię porządku i upiększenia. Ileż pamiątek, ile budowli starożytnych, prawdziwie pięknych zburzono i z ziemią zrównano!


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: Helena Wilczyńska.