Jasnowidząca (de Montépin, 1889)/Tom I/XXIV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Jasnowidząca |
Wydawca | J. Czaiński |
Data wyd. | 1889 |
Druk | J. Czaiński |
Miejsce wyd. | Gródek |
Tłumacz | Helena Wilczyńska |
Tytuł orygin. | La Voyante |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Vaubaron z Blanką małą znaleźli się powtórnie pomiędzy tłumem zgromadzonym przed wejściem do Salonu Curtius’a.
Wykrzykujący, człeczyna mały, z twarzą chudą i smutną, ale obdarzony głosem przenikającym mury nieledwie i niezmordowanym, chodził jak szyldwach wzdłuż estrady i wychwalał cuda niesłychane, znajdujące się wewnątrz budy.
Blanka słuchała opowiadań rozmaitych z zachwyceniem i najwyższem zadziwieniem. Jej ciekawość rosła w miarę jak krzykacz coraz nowe rzeczy obiecywał.
Jej policzki pałały ogniem gorączkowym, oczka były szeroko rozwarte, a małe serduszko mało z piersi nie wyskoczyło.
Tatku!—szepnęła głosem drżącym od wielkiej pożądliwości — tateczku! pokaż mi te cudowności!... Proszę cię na wszystko!... Będę tak szczęśliwa!... taka bardzo uszczęśliwiona! Nieprawdaż tateczku, że zrobisz to dla mnie...
Vaubaron zawahał się na jedno mgnienie oka. Ale jakże mógł odmówić prośbie dziecka ukochanego? Zresztą lekarz przypolecił jak najwięcej rozrywek dla Blanki. A mogłaż być tańsza rozrywka?
— Tatku! nie odmówisz mi tego? — dziecku już się zaczynały łezki kręcić w oczach.
— Nie, nie dziecino!... chodźmy!
Blanka zaledwie zdołała stłumić okrzyk radosny, i pociągnęła ojca czemprędzej po kilku stopniach kurzem okrytych, które prowadziły do tego świata cudów.
Vaubaron zapłacił trzy sous inwalidowi, i kortyna podniosła się cokolwiek, wpuszczając ich dwoje do środka.
Przeszli przez ciemny i ciasny korytarz, na końcu którego mały murzynek, ubrany w sukno pąsowe, otworzył im na oścież drzwi do salonu.
Była to wielka rotunda (niektórzy z naszych rówieśników, może ją sobie jeszcze przypomną) oświetlona z góry, przez dach ze szkła grubego, szlifowanego.
W około biegła estrada, nie bardzo wysoka, a na niej w pewnej odległości, były poustawiane figury woskowe. Poręcze żelazne nie psując efektu, broniły od napaści widzów niedyskretnych Henryka IV, Fualdés’a, Cleopatrę i setki innych znakomitości.
Ściany rotundy pokrywała materya wełniana.
Twarze blade osób umarłych, lub przedstawionych w chwili konania, jak i oblicza żywe i rumiane, odbijały doskonale od tego tła jaskrawego.
To co krzykacz przed budą obiecywał, nie było wcale kłamstwem i przesadą, jak się zdarza najczęściej. Rzeczywistość przechodziła jeszcze wszystko, o czem on opowiadał. Nie myślimy wyliczać scen wzruszających, osobistości historycznych, lub sławnych z urody, które publiczność miała prawo podziwiać za liche dwa sous’y.
Daremnie byśmy się kusili opisać zachwyt i uczucia miotające zrazu całem jestestwem, w sposób gwałtowny, Blanki maleńkiej, gdy się naraz znalazła wśród tych figur nieruchomych wprawdzie, ale tak strojnych, a czasem tak dziwacznych, i grozę budzących. Zrazu była olśniona, oszołomiona, jakby skamieniała z podziwu. Zdawało się jej, że nagle ze świata rzeczywistego, gdzie zwykle żyła, przeniosła się w krainę cudów w sfery nadziemskie.
Zwolna jednak uspokajała się, oswajała z otaczającemi ją czarami, i zaczęła naprawdę używać widoku zachwycającego, przechodząc z ojcem od jednej grupy do drugiej.
Oprócz Jana z córką, ze dwadzieścia osób zwiedzało w tej chwili Salon Curtiusa. Pomiędzy ciekawymi, uwijał się mężczyzna przystojny, ze szlachetnem ułożeniem, ubrany w czarne spodnie aksamitne, i takiż spencer, w trzewiki z klamrami i w białą krawatę.
Człowiek ten nosił na piersiach złoty łańcuch, a w ręce prawej trzymał laseczkę hebanową, zakończoną srebrną gałką. Był niewyczerpany w swojej uprzejmości; zawsze gotów dać każdemu żądane objaśnienie; laseczką zaś hebanową w miarę jak opowiadał, wskazywał tę lub ową figurę.
Ten grzeczny człowiek, nie wyglądając wcale na prostego wrzaskliwego cycerona, był ni mniej ni więcej, tylko samym dyrektorem i właścicielem Salonu.
Wkrótce Salon się wypróżnił, i zostali w nim tylko Jan z córeczką.
Dyrektor zbliżył się do nich, uderzony pięknemi rysami, i wyrazem genjalnym fizyonomii mechanika, rozpoczynając z Janem rozmowę.
Vaubaron dowiedział się z pewnem zdziwieniem, że począwszy od sławnego Curtius’a, pierwszego w tej sztuce, Impresarios figur woskowych, szli po sobie, syn po ojcu, niby ród monarchów z Bożej łaski bez przerwy, bez zmiany w dynastyi, i że każdy z nich przymnażał majątku.
— Bierzemy miedziaki... — kończył z dumą dyrektor z uśmiechem zadowolenia — a jednak gromadzimy złoto powoli... Ot ja naprzykład, za jakich lat dziesięć zwinę cały interes, będąc wtedy dostatecznie bogatym.
— Gdybyś pan tylko zechciał — zauważył Jan — mógłbyś to samo zrobić za lat pięć, a byłbyś dwa razy bogatszym...
— Jakim sposobem, jeżeli wolno wiedzieć?
— Po prostu wydoskonalając figury.
Dyrektor uśmiechnął się niedowierzająco, trochę podrażniony śmiałą uwagą:
— Cóż u dyabła! chcesz pan jeszcze udoskonalać w moim salonie? — spytał drwiąco. — Popatrz tylko na całe grupy, czy na każdą figurę z osobna... czy której braknie czego?... Skoro która przypadkiem zblakuje, lub strój nie dość już świeży, każę przetapiać i daję nowe ubranie... Staram się zawsze o nowości, będące w modzie i na porządku dziennym... Liczba moich wielkich ludzi i sławnych zbrodniarzów, zwiększa się z każdym rokiem... Kostyumy, (osądź pan sam,) są czysto historyczne, a tak świetne, że wytrzymują krytykę najsurowszą!... Niczego się nie szczędzi, ani co do bogactwa materyału, ani co do ścisłości historycznej, byle wywołać efekt jak największy!... Nie znajdziesz pan jednej łatki nigdzie, i jednej dziury, chyba w stroju bandyty kalabryjskiego, i żebraka z Neapolu, których ku wielkiemu mojemu zmartwieniu, musiałem przybrać w brudne łachmany, aby zostać wiernym prawdzie lokalnej... Nie jeden z kostyumów na które pan patrzysz, jest nawet bardzo kosztowny. Naprzykład: suknia Kleopatry jest haftowana czystem złotem, a kamizela z aksamitu zielonego Padiszacha, jest ozdobiona sztrassami i pół drogiemi kamieniami, za kilka tysięcy franków. Że już nie wspomnę o innych. Otóż mogę powiedzieć, z ręku na sumieniu, że nikt by nie potrafił trafić lepiej w gust przeciętnej publiczności, i bardziej ogół zadowolnić, i utrzymuję na śmiało, że ulepszenie moich figur, jest wprost niemożliwe!...
— Wszystko to najchętniej przyznaję panie dyrektorze, ja też myślę o zupełnie innym rodzaju udoskonalenia.
— Chciej że się pan jaśniej wytłumaczyć... Słucham go z całą uwagą i najwyższym interesem...
— Masz panie dyrektorze zbiór najdoskonalszy, pod względem kolorytu prawdy historycznej, i strojów wspaniałych... Te figury wydawałyby się niemal żyjącemi, gdyby ich nieruchomość nie psuła ułudy... Brakuje więc im warunku głównego...
— Czegóż naprzykład?
— Ruchu.
— Ejże! — pan chyba ze mnie żartujesz! — Dyrektor znowu uśmiechnął się trochę drwiąco.
— Przeciwnie, mówię całkiem seryo panie dyrektorze i utrzymuję, że byłoby możebnem, a nawet przyszłoby to z łatwością nadać ruch pewny tym manekinom przez sprężyny wewnątrz; wlać w nie rodzaj życia pozornego, czego im właśnie brakuje, a przez to zwiększyłoby się stokrotnie efekt każdej sceny. Weźmy naprzykład grupę złożoną z trzech figur; królowę Kleopatrę, węża i niewolnika...
— Patrz pan tylko i podziwiaj naturalność całej pozy królowej... piękność tej twarzy, wyraz przerażenia malujący się w rysach skurczonych niewolnika, na widok żmij, a ten puszek na brzoskwiniach w koszu!... bierze ochota zjeść z jedną! — dyrektor mówił z zapałem, z nawyknienia jakby deklamował przed szeroką publicznością.
— Podziwiam nie mniej od pana, ale grupa jest nieruchoma i jakby skamieniała... Za chwilę wzruszenie doznane na pierwszy rzut oka przechodzi... Przypuśćmy jednak, iż rzecz się tak odbywa jak ja myślę... Królowa Kleopatra jest sama, leżąca na swoim łożu paradnem... Podnosi się zasłona... wchodzi niewolnik z koszykiem w ręce... Królowa siada na łożu... niewolnik robi dwa kroki naprzód... Kleopatra bierze z jego rąk koszyk, odsuwa owoce... żmija wyskakuje sycząc i kąsa pierś królowej, podczas gdy niewolnik przerażony, cofa się, głowę odwracając od strasznego widoku... Cóżbyś pan powiedział na podobne widowisko?
— Ma się rozumieć, iż toby wywierało wrażenie kolosalne, ale zdaje mi się niepodobieństwem osiągnąć podobny rezultat... Figury woskowe, musiały by się zmienić chyba w prawdziwe automaty.
— Dla czegóż pan to uważasz za coś niepodobnego?
— Czyż pan nie wiesz, że sławny automat grający na flecie, sporządzony przez Vaucanson’a, kosztował około trzydziestu tysięcy franków?
— Oh! wiem o tem!
— Ja zaś posiadani w moim salonie do trzysta figur... Porachuj pan ile by mię to kosztowało!... Cóż pan na to?
— Za całą odpowiedź powiem panu: Jestem sam mechanikiem... długo szukałem... próbowałem i wreszcie zdobyłem sposób, przez który można nadać pewne ruchy, za pomocą przyrządu prawie nic nie kosztującego, ruchy niemal tak zdumiewające, jak u owego automata grającego na flecie.
— I pan byś się podjął podobnej pracy?
— Nie tylko bym się jej podjął, ale na pewno do skutku doprowadził.
— Dajże mi pan dowód, że to wszystko nie jest mrzonką, nie jest li ułudą!
— W jaki sposób mam złożyć panu ten dowód?
— Zostaw mi pan swój adres... Jeszcze dziś wieczór poszlę panu na próbę jedną z moich figur. Zrób pan z niej automat, za cenę ile tyle przystępną, a nietylko hojnie panu za robotę zapłacę, ale przypuszczę pana do spółki w przedsiębiorstwie, bo uważałbym za krzyczącą niesprawiedliwość, gdybyś nie miał skorzystać z majątku olbrzymiego, który zbiorę tym sposobem... Przystajesz pan?
— Czy przystaję?! — wykrzyknął mechanik rozpromieniony. — Oh! przystaję panie dyrektorze i błogosławię Opatrzność, która mnie tu cudownie sprowadziła!
Rozmawiali dobrą godzinę. Blanka tymczasem wszystkiemu się przypatrzyła, wszystko dostatecznie napodziwiała i uczuła przesyt a nawet zmęczenie fizyczne. Bolały ją oczy olśnione przez tak długi przeciąg czasu.
Vaubaron wyszedł z córeczką ze salonu, podawszy adres dokładny dyrektorowi.
Po raz pierwszy od bardzo dawnego czasu, przyszłość wydawała mu się jasną i promienistą. Jego wynalazki nie będą odtąd wybrykiem li bujnej fantazyi, mrzonką, nieprzynoszącą żadnej korzyści. Jego praca zapewni byt spokojny dwom istotom droższym mu nad własne życie.
— Szczęście prawie zawsze w parze idzie! — pomyślał upojony radością niesłychaną. — Jasnowidząca, która się nigdy nie myli, odkryje przedemną, jestem przekonany! że lekarze skłamali przez nieświadomość i że za pomocą starań usilnych i wielkiej miłości, Marta moja może być jeszcze uratowaną!
Takie myśli krążyły po głowie Jana, gdy wracał z Blanką do doktora Hornera.