Jasnowidząca (de Montépin, 1889)/Tom I/XXXIV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Jasnowidząca |
Wydawca | J. Czaiński |
Data wyd. | 1889 |
Druk | J. Czaiński |
Miejsce wyd. | Gródek |
Tłumacz | Helena Wilczyńska |
Tytuł orygin. | La Voyante |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Biedak opuścił dom w wesołem usposobieniu, jakiego już dawno nie doznawał, lecz po zagadkowem obejściu się woźnego, jakiego się nigdy nie spodziewał, ponure myśli znowu powróciły.
Szedł ze spuszczoną głową i nie jedno go gryzło, czego sobie przecież wytłumaczyć nie umiał.
Gubił się w tysiącznych domysłach, lecz jakkolwiek sobie zadowalającej odpowiedzi dać nie mógł, przecież pytał się ustawicznie samego siebie:
— Co się też obok mnie dzieje tajemniczego i niepokojącego? Zkąd się wzięła krew na banknotach, i co to za szczególny dobrodziej, co mi je dał?
Ku niemałemu zdziwieniu spostrzegł także, że ulica, gdzie mieszkał, zwykle pusta, teraz była tłumami ludzi napełniona, którzy stali kupkami, wszyscy przerażeni i głośno w zamieszaniu mówiący.
Zanadto samym sobą zajęty, nie uważał na pół dosłyszane słowa, lecz wstąpił po stopniach do domu a przez kurytarz i wschody do pomieszkania.
Była godzina dziewiąta rano.
Marta po dłuższym wzmacniającym śnie właśnie się obudziła a Blanka, która zwykle sama ubierała się, wybiegła naprzeciw ojcu, który ją objął ramionami i pieścił.
— Mój przyjacielu — rzekła chora — przecież cię nic złego nie spotkało po twoim wychodzie? Czy może złe nowiny przynosisz?
— Nic, wcale nic — odpowiedział Vaubaron pytaniem żony zdziwiony, — lecz dlaczego mnie pytasz o to?
— Bo wyglądasz wcale zmieszany.
— To moje wejrzenie w błąd cię prowadzi, rzekł mechanik siląc się na uśmiech, a przecież powinno być jeno zwiastunem szczęścia i radości. Byłaby to niewdzięczność, gdybym się w tej chwili nie czuł szczęśliwym i nie patrzył w przyszłość wesołem okiem.
— Jużem się uspokoiła, lecz powiedz mi kochany, co może oznaczać ta ciągła wrzawa na ulicy?
Vaubaron nadstawił uszu i posłyszał głuchą wrzawę, zmienną jak bałwany morskie, kiedy biją o skały.
— Myślałby kto, rzekła chora dalej — że mnóstwo ludzi stoi przed naszym domem. Czy może nowa rewolucya wybuchła? Nie słyszałeś nic?
— Nic wcale. Paryż jest spokojny, a zresztą wrzawa rokoszan brzmi wcale inaczej.
— Cóż zatem dzieje się tam na ulicy?
Vaubaron otworzył okno i przechylił się nad balkon.
Tłum ludzi zdawał mu się teraz dziesięć razy większym, na prawo i lewo ten sam ścisk jak daleko oko sięgało.
Grupa z jakich może jedynastu osób złożona stała w pośrodku dziedzińca hotelu barona Viriville.
Trzej, czarno ubrani ludzie znajdowali się na dachu stajni, po nad którą był ganek Vaubarona. Jeden z nich spostrzegł mechanika i wskazał go palcem obu towarzyszom. Wogóle wszyscy ci ludzie spoglądali ku oknom pierwszego piątra.
W chwili, kiedy się mechanik pokazał, nastąpiła grobowa cisza, lecz trwała zaledwie pół sekundy, a potem jeszcze większy był zgiełk i wrzawa.
Z tych wszystkich tysiącznych gardzieli okrzyków zdawało się Vaubaronowi jakoby słyszał wyrzeczone słowa: To on! To on!
Lecz mógł się mylić, bo wszystko tak było pogmatwane.
Udał się potem do łoża Marty i rzekł:
— Pod naszemi oknami zgiełk nie do opisania lecz nie znam przyczyny. Czy chcesz, abym zeszedł na dół i zapytał?
— A to po co?
— Aby twoją ciekawość zaspokoić, moja kochana.
— Ta mnie nigdy nadto nie piekła. Zresztą jest rzeczą jasną, że to, co się na ulicy dzieje, nie ma z nami najmniejszego stosunku, cóż zatem mamy się troszczyć o to?
Vaubaron sam nie uczuwał wielkiej chęci, aby zejść na dół, przystąpił zatem, jak był zwykł do warsztatu, chcąc ukończyć dzieło, pomimowolnem uśnięciem i odwidzinami tajemniczego gościa przerwane. Po kilku minutach przejął go zimny dreszcz, zarazem dało się słyszeć na ulicy okropne wzburzenie.
— Strach mnie zbiera — rzekła Marta.
— A to dlaczego? — zapytał Vaubaron z uśmiechem.
— Tego nie wiem.
— A ja cię zapewniam, moje kochane dziecię, że nawet nie ma pozoru jakiegokolwiek niebezpieczeństwa.
Zaledwie wymówił te słowa, dały się słyszeć na wschodach mierzone kroki, brzęk szabel i jakby głuchy łoskot uderzenia kolbami o drewnianą poręcz. Za chwilę potem odezwał się dzwonek z niezwyczajną gwałtownością. Vaubaron wstał ze siedzenia, lecz gdy mimo łoża Marty przechodził, chwyciła go za rękę i drżąc na całem ciele rzekła:
— Nie idź, mój przyjacielu, nie idź. Powtarzam ci, że straszna trwoga mnie opanowuje.
— A ja powtarzam ci moja droga, że nie ma się czego obawiać, choćby najmniejszego niebezpieczeństwa.
Zadzwoniono teraz po raz drugi, lecz jeszcze gwałtowniej, niż przedtem. Vaubaron oderwał się od żony i pospieszył drzwi otworzyć.
Przed drzwiami stało kilka czarno odzianych osób a dwie z nich miały trójbarwne szarfy na piersiach.
Jednę z nich poznał mechanik natychmiast. Był nią ów człowiek, który przed chwilą ze stajennego dachu bardzo znacząco na mechanika palcem wskazywał.
Na wschodach ujrzał uniformy i bagnety, może jakich dwunastu infanterzystów, na widok których pomimo woli cofnął się na kilka kroków wstecz. Do pokoju weszli najpierw czarno ubrani ludzie, a we drzwiach stanęli żołnierze.
— Moi panowie — rzekł półgłosem mechanik — co to ma znaczyć? Czy mnie szukacie?
— Jestem komisarzem policyi — przemówił jeden z owych trzech wstęgami zdobnych ludzi.
Vaubaron oddal ukłon, a komisarz mówił dalej:
— Mam panu zadać kilka pytań.
— Jestem na usługi pańskie.
— Czy pan się nazywasz Jan Vaubaron.
— Tak jest.
— Jakie jest pańskie zatrudnienie?
— Jestem mechanikiem.
— Czy pan wynajmujesz pomieszkanie, w którem się teraz znajdujemy?
— Zapewne.
— Te okna wychodzą na ulice?
— Tak, wszystkie trzy.
— Z żelaznym balkonem?
— Nie inaczej?
— Chcemy się przekonać.
Komisarz postąpił kilka kroków naprzód w kierunku ku przyległemu pokojowi, żołnierze byli gotowi pójść za nim.
— Mój panie — przemówił Vaubaron z łatwem do wytłumaczenia oburzeniem — jakkolwiek celu pańskich odwiedzin ani się domyślam, przecież zarządzeniom jego będę posłuszny, pozwolę sobie tylko zrobić uwagę, że w tamtym pokoju leży moja żona śmiertelną chorobą złożona, a także córeczka moja jest chora.
— Bardzo dobrze mój panie — odpowiedział komisarz — na szczęście obowiązki względem ludzkości dają się łatwo pogodzić z obowiązkami mego powołania i tylko ci dwaj panowie udadzą się wraz ze mną.
Żołnierze byli posłuszni skinieniu i pozostali w pierwszym pokoju.
Trzej czarno ubrani ludzie i Vaubaron weszli więc do pokoju, gdzie Marta przestraszona i blada jak trup, na łożu się podniosła, wlepiwszy trwożliwy wzrok w przybyłych.
Komisarz pozdrowił młodą kobietę pełnym uszanowania ukłonem, lecz nie mówiąc ani słowa, postąpił ku oknu nad stajnią hotelu leżącemu, otworzył je, wyjrzał na dziedziniec i badał uważnie otoczenie.
Potem przywołał swych towarzyszy i rzekł cichym głosem:
— To jasne jak słońce i nie masz żadnej wątpliwości.
Rzekłszy to zwrócił się komisarz do mechanika, który wszystkiemu co się działo, bardziej z ciekawością niż bojaźnią przypatrywał się, bo krótka chwila namysłu uspokoiła go zupełnie.
— Panie Vaubaron, czy możesz pan dowieść świadkami wiarygodnymi, żeś ostatnią noc przebył w towarzystwie przyzwoitych ludzi po za tym domem?
— Ależ mój panie — odpowiedział zdziwiony mechanik — to jest wcale zbyteczne.
— Więc pan utrzymujesz, żeś od wczorajszego wieczoru był w domu?
— Naturalnie, aż do godziny siódmej rano, o którym to czasie wyszedłem. Czy mogę się ośmielić zapytać, dlaczego te ciekawe pytania do mnie są zwrócone?
Komisarz spojrzał bystro na Vaubarona, jak gdyby chciał w głębokości jego duszy czytać, lecz mechanik spotkał się z nim z otwartością i spokojem co tylko skutkiem czystego sumienia być może.
Żadnego wzruszenia, ani śladu niepokoju albo przestrachu — myślał komisarz w duszy.
— Taka pewność napawa mnie wątpliwością. Ten człowiek albo jest niewinny albo strasznie zatwardziały zbrodzień.
— Nie dajesz mi odpowiedzi, panie komisarzu — przemówił Vaubaron po chwili — czy może nie mam prawa zapytać, co to wszystko znaczy, i co pana do mnie sprowadza?
— Co mnie sprowadza? — odrzekł urzędnik nie spuszczając badawczych oczu z osoby mechanika. — To, co mnie sprowadza, jest bardzo przykrym obowiązkiem i nader poważną rzeczą, Janie Vaubaron! Aresztuję pana w imieniu prawa!