Jasnowidząca (de Montépin, 1889)/Tom I/XXXVI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Jasnowidząca |
Wydawca | J. Czaiński |
Data wyd. | 1889 |
Druk | J. Czaiński |
Miejsce wyd. | Gródek |
Tłumacz | Helena Wilczyńska |
Tytuł orygin. | La Voyante |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
— Ten człowiek jest bezwątpienia winny — pomyślał komisarz, silnie wzruszony tą sceną smutku i rozpaczy — lecz jest przy tem także bardzo nieszczęśliwy. Zbrodnia jego jest wielka, lecz i kara nie mniej straszliwa.
Potem komisarz zbliżył się do łoża, przyłożył rękę do piersi Marty, a poczuwszy jeszcze bardzo słabe bicie serca, rzekł do Vaubarona:
— Pańska żona jeszcze żyje i tylko omdlała. Myślę, że jeszcze przyjdzie do siebie.
— Byłoby lepiej dla niej, bo ta chwila pewnieby ją zabiła.
Na to urzędnik nie znalazł odpowiedzi, lecz rzekł:
— Pójdź pan teraz za nami.
Mechanik nie był w stanie przemówić choćby słowo. Zwiesiwszy głowę i poddawszy się nieuniknionemu losowi, wziął potem Blankę na ręce, całował ją i przyciskał z czułością do serca, podczas gdy biedna mała, niema była z przestrachu.
Potem oglądnął się po pokoju, w którym tyle przebył trosk i nędzy, który atoli w tej czarnej godzinie wydał mu się takim, jak gdyby w nim był bardzo a bardzo szczęśliwy. Potem sam stanął w pośrodku dwu urzędników i skierował kroki swe ku drzwiom.
Vaubaronowi zdawało się, że nie było na świecie okropniejszej męczarni nad te, które teraz na sobie przenosił, a przecież się mylił.
Na drodze cierpień miał on przebyć jeszcze straszliwsze.
Ulica Pas-de-la-Mule była tłumami ludzi przepełniona, które coraz to bardziej zwiększały się, pomimo że żołnierze, którym teraz jeszcze żandarmów przydano, wszystkiego dokładali, aby zbiegowisko uśmierzyć i zrobić przejście w gęstej ciżbie.
W chwili kiedy oskarżony, po bladości twarzy, niepewnym kroku i towarzyszącej straży łatwy do poznania, na progu domu stanął, natenczas podniesiono krzyk okropny, prawdziwie wycie odrazy, nienawiści i pogardy.
Komisarz rozkazał użyć broni, aby się przedrzeć przez tłumy. Najeżonemi bagnetami broniono aresztowanego od napaści. Z prawdziwą biedą dotarli wreszcie żołnierze do rogu ulicy, gdzie na szczęście stał fiakier.
Urzędnik natychmiast użył fiakra, wsiadł z oskarżonym i dwoma żołnierzami, podczas gdy trzeci zbrojny usiadł przy woźnicy. Komisarz kazał jechać wprost do więzienia.
Za godzinę może mechanik siedział już w kazamacie czekając wezwania ze strony sędziego śledczego, aby złożyć pierwsze zeznanie.
My tymczasem powrócimy na ulicę, którąśmy dopiero co opuścili, gdzie Blanka i jej omdlała matka w domu pozostały.
Przy łóżku klęczała mała z twarzyczką ku powale zwróconą, zalewając się łzami. Dziecię oczywiście nie mogło zrozumieć szczegółów tej okropnej sceny, jaka się przed jego oczyma odbyła, ani też była w stanie zmierzyć nieszczęście jakie rodziców dotknęło, bo nie miała jeszcze należytego wyobrażenia o zbrodni, mimo to przecież rozpaczało i myślało, że mu serce pęknie. Wydało mu się tak, jakoby miało zostać opuszczoną sierotą na świecie.
Po kilku minutach Marta poruszyła się, otworzyła oczy i posłyszała płacz dziecka, lecz tak upadła na duchu, że nieprzypominała sobie, co się właśnie stało.
— Co ci jest moje kochane dziecię, czego płaczesz? zapytała.
Dziecię chciało odpowiedzieć, lecz słowa we łzach utonęły.
— Mój Boże! — jęczała kobieta — co tu zaszło? Zapytam się Vanbarona, musi mi powiedzieć.
Dwukrotnie wołała męża po nazwisku lecz nie było odpowiedzi. Gdy dziecię imię ojca posłyszało, poczęło łamać rączki i gorzej płakać niż przedtem.
Marta zawołała Vaubarona po raz trzeci, lecz zaledwie głos przebrzmiał, usta jej rozwarły się i pozostały rozwarte, źrenice rozszerzyły się i przybrały wyraz straszliwego przerażenia, krople zimnego potu wystąpiły na czoło. Pamięć poczęła wracać.
Przypomniała sobie, lecz nie mogła wierzyć okropnym rzeczom, które się wydarzyły i teraz przed jej duszą stanęły.
Światło błysło, zasłona opadła.
Okropny krzyk nieludzkie cierpienie zwiastujący wydarł się jej piersiom.
— Ach! teraz przypominam sobie — jęczała wiem, nie był to sen, on jest oskarżony! Oskarżono go o zbrodnię morderstwa i rabunku. On siedzi teraz w więzieniu, będzie sądzony a może skazany, a przecież jest niewinny. Na zbawienie mojej duszy przysięgam, że jest niewinny. Niech ludzie mówią, co chcą — on przecież niewinien.
Krew na banknotach jeszcze nie dowodzi niczego. On nie jest wstanie nawet co złego uczynić a nawet pomyśleć. Jak on kocha mnie i dziecię. On jest najpoczciwszym człowiekiem i więcej wart niż wszyscy ci, którzy go oskarżają. Dlaczegóż go wyprowadzili! Dlaczego omdlałam, gdy to się stało! Jabym go była broniła i niedozwoliła pójść! Jabym im była powiedziała wszystkim: On jest niewinny! Puśćcie go, bo inaczej zabijecie biedną, chorą kobietę, dla której on jest wszystkiem! Lecz dlaczegożby się to teraz stać nie miało? Tak pójdę, odnajdę sędziów jego i powiem im, że aresztować tego człowieka, to znaczy uwłaczać sprawiedliwości. Wykażę im, jak nieskazitelnem było jego cale życie i pojmą mnie, uwierzą mi i wrócą go wolności i nam. Czy słyszysz Blanko że naszego ojca uwolnią. Pójdź, poprowadzę cię biedna sieroto. Twój ojciec musi bardzo boleć z powodu że nas nie widzi i uściskać nie może.
Im dłużej Marta w ten sposób przemawiała, tem bardziej wzmagało się jej wzruszenie i doprowadziło ją w końcu do prawdziwego delirium. Zapomniała o wszystkiem, i miała teraz tylko jedno życzenie, tylko tę jedną myśl, aby niewinność Vaubarona ogłosić, wyrwać go z rąk sprawiedliwości i przyprowadzić do domu.
Podniosła się z łoża i przejęta gorączkową siłą ubrała się spiesznie.
Lecz to jej nerwowe wzruszenie nie mogło być długotrwałe.
Zaledwie kilka minut upłynęło, poczęła słabnąć i chwyciła się firanek u łoża wiszących aby nie upaść, lecz słaba, przestarzała materya przedarła się jej w palcach a Marta runęła na ziemię. Ratując się jak mogła, czołgała się potem ku drzwiom jęcząc a wreszcie upadła. Oddech nieszczęśliwej stawał się co raz trudniejszym, oczy utraciły blask życia i tylko kurczowe drgania ciała świadczyły, że jeszcze żyje. Wreszcie i te ustały.
Ostatnie westchnienie wydarło się jej ustom i skonała.
Marta umarła po rozpaczliwej walce ze śmiercią, bez pociechy kapłana, któryby jej ulżył rozstanie się z tym światem, bramy niebieskie wskazując.
Blanka myślała z początku, że matka tylko zasnęła i starała się jak mogła powstrzymać płacz, aby snu drogiej istoty nie przerwać. Przez niejaki czas łzy jej płynęły w cichości lecz wkrótce spostrzegła ze zgrozą sztywne, nieruchome ciało. Bała się szeroko rozwartych oczu, które zdawały się patrzeć a nie widzieć, a potem tej okropnej bladości twarzy jak z marmuru.
Dziecina chciała matkę zbudzić.
Blanka pochwyciła drogie ręce, lecz te były zimne jak u statuy kamiennej.
Przestrach nie do opisania opanował jej duszę i pozbawiał rozumu. Jakieś nieokreślone uczucie mówiło jej, że dusza opuściła to ciało i że teraz sama przy trupie się znajduje. Ukryła się w najodleglejszym kącie izby, poczęła krzyczeć i niezrozumiale głosy wydawać, załamywała ręce a wreszcie wołała ojca... Tak minęło kilka godzin i siły zaczęły ją opuszczać. Jej rozpaczliwe krzyki zamieniły się w łkanie, lecz pomimo tego oczy jej pozostały suchemi. Dostała obłędu i straciła przytomność.
Siedząc skulona w kąciku nie ruszała się, jak gdyby sama już trupem była.
Mijały godziny a w końcu ciemność pokój zalegała. Blanka siedziała jeszcze ciągle w tem samem miejscu drżąc na ciele.
Nagle wstrząsła się cała i przestraszyła okropnie, bo w przyległym pokoju dał się słyszeć szelest, jakby stąpanie nóg bardzo ostrożne a wreszcie drzwi się otworzyły.