Jasnowidząca (de Montépin, 1889)/Tom II/XXXI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Jasnowidząca |
Wydawca | J. Czaiński |
Data wyd. | 1889 |
Druk | J. Czaiński |
Miejsce wyd. | Gródek |
Tłumacz | Helena Wilczyńska |
Tytuł orygin. | La Voyante |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
— Co się psu stało? zapytała zdziwiona Maryca — dlaczego nie szuka dalej?
— Nie szuka, bo widzi zbiega, jestem tego najpewniejszy w świecie! odpowiedział mąż. — Wiesz przecież dobrze — dodał Maló — że Smok widzi równie dobrze tak w dzień jak i w nocy.
Maló Guern miał słuszność.
Pomimo ciemności brytan spostrzegł zbiega, stojącego nad brzegiem rzeczki bez ruchu, jak gdyby wcale poruszać się nie mógł. Rzecz miała się tak. Zaledwie Vaubaron od chaty na jakie sto kroków oddalił się, posłyszał szczekanie psa, które coraz bardziej zbliżać się zdawało. W końcu zwierzę trafiło na ślad i nadeszła chwila, w której groźba Guerna miała być spełniona. Vaubaronowi nie zbywało wcale na potrzebnej odwadze i przytomności ducha, czego już dotąd liczne złożył dowody, mimo to przecież przeraziła go myśl, że będzie zmuszony pójść w zapasy z tą dziką bestyą w pośród ciemności nocnej. Myśl, że to zwierzę ciało jego zębami targać będzie, przydała mu szybkości, z której korzystał pomimo ostatecznego wytężenia zużytych sił.
Vaubaron biegł do góry, nie bacząc wcale na to, że ciernie suknie jego w kawałki darły, biegł bez uwagi na to, że może upaść i potłuc się na kamieniach, że wreszcie może runąć w przepaść i zabić się.
To wszystko atoli, czego słusznie mógł się obawiać, nie nastąpiło wcale. Vaubaron zdążył na dolinę i zbliżył się do rzeczki Penfeld.
Przybywszy tu zatrzymał się, ale tylko tak długo, aby tchu zaczerpnąć i siły odzyskać, bo jakkolwiek głębokość rzeki wcale mu nie była znana, tak przecież nie namyślał się ani chwili i rzucił się odważnie w nurty szumiącej wody, chcąc tym sposobem psa omylić.
Z początku szło wszystko dobrze, bo woda była tylko po pas głęboką, lecz dalej rzecz się miała inaczej. Woda była coraz głębsza, w końcu bardzo głęboka i tak rwąca, że tylko z trudnością mógł się gwałtownemu prądowi wezbranej rzeki oprzeć.
Mimo tego Vaubaron zdążał do brzegu.
Nagle stracił grunt pod nogami i porwany prądem wody zniknął pod powierzchnią. Na szczęście mechanik był doskonałym pływaczem i za kilka chwil walcząc z falami na wierzch się wydostał. Długą i przykrą była walka z bałwanami szalonej wody i już powątpiewał, czyli zdoła zdążyć do przeciwnego brzegu. Ilekroć wydobył się szczęśliwie z topieli, prąd wody porywał go na nowo i unosił z sobą. W końcu po nieskończonych trudach odzyskał przecież grunt pod nogami. Vaubaron pochwycił gałąź obalonej wierzby. Trzymając się z całą siłą pochwyconej gałęzi dostał się nareszcie na łąkę, którą Penfeld na dwie dzielił połowy.
Wydostawszy się z groźnego niebezpieczeństwa, Vaubaron zdołał zaledwie kilka kroków naprzód postąpić. Nieszczęśliwy dostał zawrotu głowy, padł na ziemię leżał bezprzytomnie prawie, słysząc zaledwie szczekanie psa, lecz nie inaczej, tylko tak, jakby to nie było na jawie, lecz we śnie.
Guern i Maryca zbliżyli się tymczasem do szczytu pagórka i poczęli spuszczać się po spadzistości z wszelką ostrożnością. W tem Smok zaprzestał szukania, stanął, począł się rwać z łańcucha dając najdziksze oznaki niepohamowanej żądzy i niecierpliwości.
Ztąd nabył Guern głębokiego przekonania, że pies zbiega zoczył.
W końcu małżonkowie zbliżyli się do rzeki i byli w tej chwili od upatrzonej zdobyczy nie więcej oddaleni jak na trzydzieści kroków.
Pies począł szczekać tak głośno, że echo całej doliny mu odpowiadało. Guern czynił daremne usiłowania, aby go uspokoić i milczenie nakazać. Ani groźby, ani proźby nie pomogły wcale. Szczekanie psa i rwanie się stawało się coraz bardziej gwałtowniejszem.
— Do dyabła! — krzyknął małżonek — to przeklęte zwierzę porwie mnie jeszcze do rzeki.
Gdy gwałtowność rozjuszonego psa wcale nie ustawała, Guern w obawie, aby mu łańcuch ręki nie wykręcił, puścił wreszcie brytana, który poczuwszy się wolnym jednym susem skoczył prawie do połowy rzeki a walcząc silnie ze spienionemi bałwanami wody, dostał się w niespełna minucie na drugą stronę.
Z wściekłością jaguara rzucił się teraz straszliwy brytan na Vaubarona, który bezprzytomny leżał na ziemi.
Mechanik odzyskał przytomność dopiero w chwili, kiedy poczuł na twarzy gorący, prawdziwie piekielny oddech rozwartej paszczy wściekłego zwierzęcia.
Wstręt i przestrach dodały mu siły. Vaubaron zerwał się na nogi, wyciągnął ramiona, pochwycił psa za łańcuch i starał się go udusić.
Była to krótka lecz straszna walka na życie lub śmierć, między człowiekiem a dziką bestyą stoczona.
W chwili jednakowoż, kiedy pies zdawał się ulegać, Vaubaron poczuł, że go opuszczają siły. Guern tymczasem, który z przeciwnego brzegu nic widzieć nie mógł, domyślił się, słysząc charczenie psa i pomimowolne wykrzyki zbiega, co się święciło, i nie przestawał zachęcać Smoka słowy:
— Huzia Smoku, huzia! huzia!
Jakiż mógł być koniec podobnej walki? Któżby to mógł odgadnąć? Prawdopodobnie pies byłby odniósł zwycięztwo, lecz Vaubaron w ostatecznej chwili znalazł skuteczną pomoc. Przypomniał sobie nieszczęśliwy, że ma nóż w kieszeni, lecz aby go dobyć, musiał psa z ręki puścić. Pies poczuwszy się wolnym zatopił ostre zęby w lewem ramieniu mechanika. Prawe ramie Vaubarona było jednakowoż wolne i uzbrojone. Nóż zatopił się po rękojeść w piersi zwierzęcia, które teraz runęło na ziemię charcząc, a członki jego drgały w daremnej walce ze śmiercią.
Maló Guern lubiał swego psa. Dla niego było to straszne zwierzę pożytecznem zwierzęciem a dzika natura obydwu zbliżyła jednego do drugiego. Posłyszawszy głuche charczenie psa dorozumiał się Guern, że Smoka śmiertelnie raniono. Wściekłość nie do opisania uniosła go. Począł kląć i wyzywać krzycząc na całe gardło:
— Ten nędznik zabił mego psa. Ja go także zabiję. Umrzesz łotrze!
Tak mówiąc starał się przebić wzrokiem ciemności a potem złożył się i strzelił w kierunku gdzie odbywała się walka między człowiekiem a zwierzem. Strzał się rozległ, kula gwiznęła a przy blasku spalonego prochu ujrzał rozwścieczony Guern brytana we krwi się tarzającego i zbiega, który zwolna oddalał się, podobnie człowiekowi, który tylko z trudem na nogach utrzymać się może. Ztąd wnosił Guern, że pojmanie tego człowieka będzie tylko łatwą zabawką.
— Pomszczę się okrutnie, krzyczał Guern — nędznik ten zabił mego psa, ale mi zapłaci za to, tak pewnie, jak jest prawdą, że jestem Bretańczykiem a Guern jest moje nazwisko. Zwiążę temu łotrowi ręce i nogi łańcuchem mego psa i jak barana na Bagno zaniosę.
Aby to przyrzeczenie spełnić, Guern musiał natychmiast udać się w pogoń za zbiegiem. Odrzucił przeto karabin, który mu teraz był wcale niepotrzebny bo nie był nabity a nabić go nie mógł nie wziąwszy z sobą nabojów. Natomiast porwał nóż od Marycy.
Uzbroiwszy się tym sposobem, rzucił się w nurty rzeki będąc przekonany że je z łatwością przebędzie nie zanurzając się głębiej jak tylko po pas. Guern ani pomyślał o tem, że potok skutkiem nocnej ulewy wezbrał nad miarę, a wreszcie widział, że zbieg właśnie co rzekę przebył, co mu się zdawało być niezbitym dowodem na to, że również łatwo także jemu przedsięwzięcie się uda. Ale Guern będąc prostym chłopem tylko, wcale pływać nie umiał. Możemy sobie wyobrazić, jak bardzo się przeląkł, gdy poczuł, że mu pod nogami gruntu nie staje i że go prąd wody z sobą unosi.
Nabywszy tego przekonania chciał zaniechać dalszej gonitwy i czemprędzej się wrócić, ale już było zapóźno. Rwąca woda nie chciała już puścić swej zdobyczy. Szalony wir porwał ciało Guerna i począł niem kręcić z niepohamowaną, zgubną siłą.