Jasnowidząca (de Montépin, 1889)/Tom II/całość
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Jasnowidząca |
Wydawca | J. Czaiński |
Data wyd. | 1889 |
Druk | J. Czaiński |
Miejsce wyd. | Gródek |
Tłumacz | Helena Wilczyńska |
Tytuł orygin. | La Voyante |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cała powieść |
Indeks stron |
JASNOWIDZĄCA
PRZEZ
Ksawerego de Montépin.
TOM II.
GRÓDEK.
Nakładem i drukiem J. Czaińskiego
1889.
|
Potrzeba, abyśmy powrócili do owego wieczora po uwięzieniu Vaubarona, kiedy to Rodille z przebudzoną, Blanką na ręku otworzył był drzwi owego tajemniczego domu pod Neuilly.
Przypominamy czytelnikom naszym, że ów dom z dwu oddzielnych pomieszkań był złożony. Pomieszkania te łączył chodnik, o którym sam tylko właściciel wiedział.
Jeden z owych dwu domów miał dwa przedziały, salę w przyziemiu na dwie równe części kratą żelazną przedzieloną, gdzie był kantor stuletniego staruszka Legripa i piwnicę, w której klejnoty starego złodzieja mieściły się.
W sąsiedztwie miano ten dom za zupełnie opuszczony, bo ciężkie firanki zasłaniały okna i nie dozwalały przebić się światłu rewerberów przed lustrami umieszczonych. Przed temi zwierciadłami zwykł był Rodille przebierać się, aby jako ojciec Legrip mógł rozpoczynać swe codzienne zatrudnienie.
Nie bawił też tu Rodille nigdy dłużej nad kilka minut, które były do przebrania się potrzebne.
Rodille przekroczył próg, zasunął rygiel, zaświecił i posadził dziecię na jednym z opylonych fotelów, jakie wzdłuż ścian były poustawiane.
— Jak tu ciemno i smutno — wyszeptało dzie cię — czy tu jest więzienie mój panie?
— Nie, wcale nie, moja mała.
— Gdzie mój ojciec?
— Zaraz tu przyjdzie.
— Czy go tutaj nie ma?
— Jeszcze go nie ma, lecz rychło przybędzie.
— Ja się boję, chcę go widzieć, on mnie uspokoi.
— Za kilka minut zobaczysz go kochana Blanko i nie masz najmniejszej przyczyny, dla czego byś się miała obawiać.
Rzekłszy to, Rodille otworzył drzwi ukryte w otapetowaniu tylnej ściany tej komnaty, za któremi pokazały się wschody do górnego piątra prowadzące. Po tych wschodach dostali się oboje do sypialni, która wcale ponurego wejrzenia nie miała.
Tu przechowano meble z dawnych lepszych czasów zeszłego stulecia. Znajdywało się tu łoże biało malowane ze złoconemi nogami i wysokim baldachimem, z którego spływały szerokie jedwabne kotary z deseniem przedstawiającym niebieskiej barwy pasterzy i różnobarwne owieczki.
Pod ścianami stały fotele w tym samym guście co łóżko, a na ścianie wisiało zwierciadło nad dwunożnym stolikiem, obok którego dwa ramienne lichtarze umieszczone były.
Podłogę zaścielał dobrze już podszarzały kobierzec.
— Nie prawda, że tu jest pięknie? — zapytał Rodille spostrzegłszy, że dziecię wszystkiemu z uwagą przypatrywało się.
— Tak jest, tu bardzo pięknie — odpowiedziała dziewczyna — daleko piękniej niż u nas... lecz ja bym chciała przecież...
— Aha — przerwał jej bandyta szyderczym głosem — chciałabyś widzieć ojca. Jużem to kilka razy, a właściwie za wiele razy słyszał, moja mała, i powiedziałem ci już, że jeszcze dosyć wcześnie przybędzie, lecz zostaw mu do dyabła czas do tego.
Blanka spuściła główkę i milczała, ale jej bojaźń podwoiła się.
Rodille tymczasem dobył z kieszeni kawał pytlowanego chleba, w papier owinięty kawałek pasztetu, słomą oplecioną flaszkę i postawił to wszystko na marmurowym stole w pośrodku sypialni stojącym.
— Zapewne głodna jesteś — rzekł potem — i chcesz jeść.
Blanka pokiwała głową.
— Czemuż by nie? Toby było nie możliwe, gdyż jak się spodziewanm zapomniałaś rano zjeść śniadanie a w południe obiad. Teraz pojadę do twojego ojca, aby się pospieszył i przyszedł czemprędzej, a ty moje dziecię jedz i pij tymczasem. W tej flaszce masz doskonałe, słodkie wino, więc życzę ci dobrego apetytu i do widzenia.
Z temi słowy nędznik wyszedł z pokoju zostawiwszy Blankę z łakociami.
Zastawione jadło było wprawdzie bardzo proste, lecz nędza w gospodarstwie mechanika od kilku miesięcy była tak wielka, że ta skromna przekąska za prawdziwe gody ujść mogła.
Blanka była jak najmocniej przekonana, że wcale apetytu nie miała, ba nawet przed kilkoma minutami rzeczywiście głodu nie uczuwała i najmniej myślała co jeść, teraz atoli widok żywności sprawił, że uczuła najgwałtowniejszą potrzebę pożywienia się.
Najapetytniejsze przysmaki stały przed nią i pociągały ku sobie jej oczy podobne magnesowi, który żelazo przyciąga.
Po kilku minutach zbliżyła się do stołu i jadła z chciwością. Potem chwyciła za flaszkę, a nie mając kieliszka, przytknęła ją do ust i piła z rozkoszą słodkie wino, które Rodille zostawił.
Sama teraz przyznała, że obcy jej człowiek nie przesadził, lecz zostawił jej tak pyszny napój, jakiego jeszcze nigdy nie piła, a który teraz dobroczynne ciepło w żyły wlewał.
Flaszeczka była jeszcze do dwóch trzecich części napełniona. Blanka piła ponownie, lecz rychło opanowała ją niepokonana senność, nogi jej poczęły się chwiać i zaledwie zdołały ciężar ciała utrzymać.
Z trudnością zbliżyła się do wygodnego fotelu a padłszy nań usnęła i spała jak zabita.
Zresztą nie było tu żadnego niebezpieczeństwa.
Rysy dziecięcia pozostały łagodnemi i pogodnemi i wyrażały najzupełniejszy, pożądany spokój, podczas gdy pierś lekko oddychała. Nie było najmniejszego pozoru szkodliwej senności, której Blanka podlegała.
Tak minęło minut kilka, poczem Rodille powrócił, ostrożnie po schodach stąpając. Na progu przystanął, szukał wzrokiem dziecka, które też rychło odkrył.
— A to dobrze — rzekł zacierając z radości ręce — no! ma teraz dosyć na całą dobę.
Potem zbliżywszy się do ofiary, mówił dalej:
— Wreszcie nie ma potrzeby, aby na tem krześle noc przepędziła.
Rzekłszy to, wziął Blankę na ręce, zaniósł ją do łoża i położył. Potem ściągnął dziewczynce trzewiczki, aby ulżyć jej zgrabnym, małym nóżkom.
Załatwiwszy to, wziął świecę ze stołu i otworzył drzwi do małego pokoiku, gdzie na podłodze leżał materac. Rzuciwszy się nań w ubraniu, zasnął prawie w tejże samej chwili. Widocznie spoczynek był mu wcale potrzebny.
Gdy się obudził, już było późno rano.
Wstawszy poprawił na sobie zmięte suknie i uporządkował sobie włosy palcami. Potem udał się natychmiast do Blanki, którą zastał jeszcze śpiącą. Ująwszy ją za bezwładną rękę, przekonał się, że stan uśpienia jeszcze długo potrwa. Wreszcie opuścił pokój i dom, opatrzywszy starannie wszystkie zamki, ażali dobrze zamknięte.
Na ulicy de l’Etoile wsiadł do dorożki i kazał się zawieźć na ulicę Radziwiłłowską.
W znajomem pomieszkaniu na onej ulicy zmienił Rodille suknie i twarz i przeistoczywszy się w rzeczywistego Rodilla udał się na Boulevard du Temple i wstąpił do domu magnetyzera.
— No! cóż słychać? — zapytał Horner zaraz na wstępie.
— Wszystko dobrze, rzecz się już załatwiła.
— Jak to, już?
— Ach! mój Boże! Tak jest. Już to ze mnie człowiek taki, silny w raz powziętym zamiarze i szybki w działaniu. U mnie wszystko musi iść piorunem. Tak — jestem w posiadaniu prawdziwej różczki czarodziejskiej.
— A cóż się dzieje z małą?
— Znajduje się od wczoraj wieczora w mojem ręku i ręczę za to, że z tego powodu nikt nas niepokoić nie będzie.
— Pan jesteś słownym człowiekiem podobnie jak i ja. Gdy jest wszystko w porządku, więc przyprowadź pan czemprędzej dziewczynę i odbierz należącą ci się sumę.
Po ustach Rodilla przemknął osobliwszy uśmiech, który się nie da bliżej opisać, a który zapewne wykrzywił usta Metistofelesa, kiedy Fausta na uroczystość czarownic powiódł.
— Mój kochany panie doktorze — rzekł — najpierw musimy jeszcze bardzo piekącą rzecz załatwić, bo nie jestem jeszcze przekonany, iżby już wszystko było w porządku.
Horner przeląkł się.
— Jak to pan rozumiesz?
— Rozumiem to tak, że pierwotnego zamiaru wyrzekłem się a przynajmniej zmieniłem.
— W jakim względzie? Mów pan wyraźniej!
— Natychmiast to uczynię, a będę tak wyraźnym i dokładnym, jak lepiej nie można. Nie prawda, że pan liczysz na dziecię, aby mieć ztąd wielkie dochody?
— Całkiem naturalnie, bo czyż inaczej ryzykowałbym tak znaczną sumę dziesięciu tysięcy franków?
— Przyznaję, jednakowoż suma, która panu, panie doktorze, tak znaczną być się wydaje, jest mojem zdaniem bardzo małą w porównaniu z zyskami, jakie z tego interesu ciągnąć możesz.
— Ja raz postanowionej sumy podnieść nie mogę, bo muszę na jej zapłacenie wszystkich użyć zasobów, jakie posiadam.
— Daruj pan, lecz ja temu wcale wiary nie daję. Pan jesteś bardzo bogaty, mój panie doktorze i masz zresztą kredyt na miejscu. Mimo tego przecież chcę wziąć pańskie żarty za prawdę i chcę przyjąć na razie umówione dziesięć tysięcy franków.
— A czegóż pan zażądasz po tem?
— Potem chcę być pańskim wspólnikiem i mieć udział w dochodach.
Horner aż podskoczył do góry i krzyknął:
— Czy pan mówisz seryo?
— Czyż wyglądam na żartownisia?
— Czy nie możnaby wiedzieć, do jakiej części udziałowej miałbyś pan pretensyą?
— Chcę sobie słusznie postąpić i zamiast połowy, której bym mógł żądać, chciąłbym mieć tylko jedną trzecią.
— Trzecią część! zawołał magnetyzer i począł ruszać ramionami na sposób skrzydłowego telegrafu.
— Nie prawda, że zdziwiła pana moja skromność w żądaniu?
— Co pan sobie myślisz?
— Rozmaitości kochany panie doktorze.
— Na pański wniosek wcale się nie zgadzam!
— Czy to jest pańskie ostatnie słowo?
— Tak i sto razy panu powiem, że tak! Możesz pan pójść z dziewczyną na spacer i bierz pana dyabli razem z nią. Myślałem, że mnie pan znasz lepiej. W mojem ręku ta dziewczyna jest kapitałem ale tylko przez mój talent, moje zatrudnienie i znajomości, lecz u pana może być tylko niepotrzebnym ciężarem.
Rodille parsknął śmiechem.
— Mój kochany panie doktorze, pomagasz mi do pozbycia się wahania w decyzyi, znasz pan przecież moją delikatność. Powiem panu zatem, że daleki jestem myśli, jakoby dziecię, jak pan sądzisz, nie mogło mieć dla mnie wartości, przeciwnie, jestem przekonany, że będzie ono dla mnie źródłem znakomitych dochodów, i jeźli pan nie przyjmujesz mojego wniosku co do utworzenia spółki, to możesz śmiało podpisać własny upadek.
Fryderyk Horner spojrzał na mówiącego z największem zdziwieniem.
— Uważam panie doktorze, że pan mnie jeszcze zawsze nie pojmuje i oczekuje z niecierpliwością bliższego wynurzenia się. Dowiedz się zatem człowiecze bez mózgu i władzy pojmywania, że postanowiłem dziś rano zawrzeć układ z pewnym ubogim ale bardzo zdolnym lekarzem bez pacyentów, na podstawie którego odda mi do użytku swe nazwisko i osobę za 100 talarów miesięcznego wynagrodzenia.
— I cóż z nim do dyabła myślisz poczynać?
— Więc jeszcze nawet teraz niczego się nie domyślasz?
— Niczego wcale, muszę to wyznać.
— To szczególne, zwykle pojmujesz daleko łatwiej. Powiem panu zatem, że tego lekarza i małą umieszczę w pysznie urządzonem mieszkaniu, na pierwszem piątrze domu w ulicy Montlanc albo na Boulevard Montmartre, ogłoszę potem w całym Paryżu magnetyczne konzultacye, które jak się spodziewam o wiele lepiej się powiodą niż pańskie a przecież mimo tego tylko 10 franków zamiast jednego luidora kosztować będą. Teraz rozważ pan, kochany panie doktorze, ile panu pacyentów przy tej konkurencyi z końcem miesiąca jeszcze pozostanie.
— Pan to chcesz uczynić — mruczał doktor z tropu zbity — a ja myślałem, że mogę liczyć na pana!
— I ja też nigdy pana nie zawiodłem.
— Jeźli pan mnie opuścisz, jestem zgubiony!
— Zapewne, lecz kto winien temu? Czy pan zawsze jeszcze na mój wniosek zgodzić się nie możesz?
— Byłem ślepym i głupim.
— A teraz?
— O teraz już odzyskałem moich pięć zdrowych zmysłów i mam oczy otwarte.
— To znaczy, że uważasz dobrze na szczęście, którego przed kilkoma minutami przyjąć nie chciałeś.
— Rodille, mój drogi Rodille, prawdą jest, że cię ubóstwiam. Zostań więc moim przyjacielem, spólnikiem, mojem drugiem Ja.
— No jestem dostatecznie wspaniałomyślnym i nie chcę szukać szczęścia bez ciebie. Jednakowoż pańskie ociąganie się i zapoznawanie mojej osoby zmusza mnie do małej zmiany postawionego wniosku. Nie zadowolę się teraz trzecią częścią dochodu, jak przedtem, lecz żądam połowy.
Doktor westchnął i klął z całego serca obecnemu swemu przyjacielowi i przyszłemu spólnikowi, lecz nie pozostawało mu teraz nic, jak tylko zgodzić się.
— Przyjmuję — rzekł, musząc się do uśmiechu — dostaniesz pan połowę dochodu.
— Przyznasz mi to pan pisemnie.
— Nie inaczej.
— Każdego wieczora nastąpi podział.
— Niech się stanie zadość pańskiemu życzeniu, choć z przykrością wyznać muszę, że to wygląda na ubliżające niedowierzanie.
— Nie jest to w żadnym razie niedowierzaniem — odpowiedział Rodille — i dzieje się tylko w obopólnym naszym interesie, co pana nie może obrazić. Możemy zatem kontrakt spisać, a ułożywszy każdy punkt jasno i dokładnie podpiszemy i zapieczętujemy.
— Jestem gotów — rzekł doktor.
Rodille opuścił Boulevard du Temple uśmiechnięty i pełen radości z powodu właśnie zawartego układu.
Nie chcemy się wdawać w cały podział czasu, w którym zatrudnienia tego dnia załatwiał i powiemy tylko, że z nadejściem nocy udał się do Neuilly obficie zaopatrzony w zapasy żywności, łakoci i kilka dziecinnych sukienek o żywych barwach. Niósł on także mnóstwo drogich zabawek, między któremi znajdywała się niezwyczajnie piękna lalka.
Wszystko to wpakował wreszcie do dorożki i pojechał na to samo miejsce, gdzie wczorajszego wieczora woźnicy zapłacił a potem z dzieweczką na ręce do owego dobrze nam znajomego domku się udał.
Wieczór był parny i duszny. Ani jedna gwiazdka nie świeciła na niebie, a rzadko rozmieszczone latarnie zdawały się tylko pomnażać ciemności, czyniąc je lepiej widzialnemi.
Jak zwykle zatrzymał się Rodille przez kilka chwil przed drzwiami domu i zanim otworzył badał wzrokiem otoczenie, chcąc się upewnić, że w tem odległem miejscu sam się znajduje. Bacząc nie spostrzegł i nie posłyszał niczego. Tylko z daleka dolatywał turkot wozów od kurzem okrytej ulicy na Champs-Elisée.
Zadowolony z tego bandyta otworzył drzwi i wszedł do domu.
Jednego przecież nie zauważał, a mianowicie za grubym pniem starego klonu ukrytego człowieka, który zatrzymując w sobie oddech czyhał z iskrzącemi się oczyma i zapewnie nie dla żartu ani też przypadkiem rolę szpiega odegrywał.
Gdy Rodille zniknął w domu, człowiek ten nie opuścił wcale swego stanowiska, owszem stał jeszcze całe dwie godziny jak statua nieruchomy na czatach, i opuścił to miejsce dopiero wtenczas, gdy wybiła jedynasta godzina.
Odszedłszy nie udał się do Paryża lecz zwrócił kroki ku Porte Maillot.
Zamknąwszy drzwi ostrożnie, Rodille zaświecił świecę i nie zatrzymując się ani chwili, udał się natychmiast na górę, gdzie wszedł do pokoju i obaczył Blankę jeszcze zawsze w głębokim śnie pogrążoną.
— Dosyć tego — rzekł do samego siebie a potem dobył z kieszeni flaszeczkę z silnie woniejącą cieczą i przytknął małej do noska. Blanka zadrżała a potem wyciągnęła ramiona i otworzywszy oczy długo patrzała zdziwiona.
Nagle z tak ciężkiego snu zbudzone zapomniało dziecię o wszystkiem, co zaszło, nie poznawało nawet miejsca, gdzie się znajdywało, ani człowieka, który stał przed niem i myślało, że to co widziało na jawie, jest tylko dalszym ciągiem rozpoczętego snu.
— Cóż dziecię, czego patrzysz tak zdziwione? Myślałby kto, że mnie po raz pierwszy widzisz.
— Gdzie jestem? — odezwało się dziecię.
— Jak to, pytasz się, gdzie jesteś? Zdaje się jak gdybyś po dwugodzinnym śnie zupełnie pamięć straciła. Czy nie przypominasz sobie, że wyszedłem z domu, aby twego ojca poszukać i tu go sprowadzić? Czy nie przypominasz sobie, że ci zostawiłem jadło na stole?
Te słowa, któremi Rodille okpił dziecię o całą dobę, poskutkowały.
— Tak, tak — zawołała Blanka — to prawda! Teraz przypominam sobie wszystko mój panie, lecz gdzież jest mój ojciec? czy przyszedł?
— Widziałem go i przychodzę właśnie od niego. Te osoby, które się z nim tak źle obeszły, są teraz jego najlepszymi przyjaciółmi i dały mu wiele pieniędzy. Twój ojciec jest teraz bardzo bogaty i ty nią będziesz.
— A to szczęście! — zawołała mała klaszcząc w dłonie — lecz dlaczegóż nie przyszedł, aby mi to sam powiedział?
— Dziś w żaden sposób przyjść nie mógł.
— To niepodobna — rzekła maleńka blednąc i drżąc na całem ciele.
Rodille odpowiedział spiesznie:
— Ojciec nie mógł przyjść i tylko polecił mi, abym cię uspokoił i oddał ci tych kilka zabawek.
Blanka podniosła główkę i zawołała z radością:
— Tak, ojciec mi co przysłał, a gdzież to jest?
— Oto są, popatrz, bardzo piękne rzeczy, sukienki i śliczne zabawki. Popatrz no tylko. Twój ojciec musi cię bardzo kochać.
Dziecię ucieszyło się bardzo.
— Czyś zadowolona? mówił dalej bandyta.
— Co to za piękne rzeczy, a ta lalka jaka śliczna! Czy to prawda, że te wszystkie rzeczy do mnie należą?
— Tak moje dziecię, to wszystko jest dla ciebie, lecz pod tym jednym warunkiem, że będziesz wesoła i niczego nie będziesz się więcej obawiać.
— Jabym nie miała być wesoła, gdy wiem, że mój ojciec jest teraz szczęśliwy, że go jutro uściskam i za to wszystko podziękuję? Ach, matka ucieszy się też bardzo, gdy zobaczy te kosztowności. Zaprowadź mnie pan zaraz do matki. Nie prawdaż, że pan to uczynisz? Mój Boże! Moja matka musi się nudzić bezemnie.
— Dziś już jest zapóźno, a potem matka na cię wcale nie czeka, bo wie, że dziś do domu nie powrócisz.
— A cóż, czy mam tutaj dzisiaj nocować?
— Tak jest moja duszko, i spodziewam się, że się u mnie bać nie będziesz.
— Nie, mój panie, bać się nie będę, bo mam zaufanie do pana i wiem, że mój ojciec także panu ufa.
— Zjedz że teraz wieczerzę i połóż się do łóżka.
— Wszakże ja już zjadłam wieczerzę.
Rodille uśmiechnął się i rzekł:
— Czy nie masz apetytu?
— Nie, nie mam go wcale.
— To nic nie znaczy, siadaj tylko i jedz, a apetyt się znajdzie.
Dziecię mogło wprawdzie myśleć, że nie dłużej spało jak tylko dwie godziny, lecz żołądek jego nie oddawał się żadnym marzeniom, zaledwie przeto przysmaki spostrzegło, wzięło się też zaraz najchętniej do nich, jedząc i pijąc do woli.
W dziesięć minut potem dziecię ponownie usnęło. Rodille wziął je ostrożnie na ręce, zaniósł do łóżka a potem udał się do gabinetu, gdzie się rzucił na materac i także rychło usnął.
Bandyta przez ciągłe czuwanie w ciągu swego zbrodniczego żywota, zaostrzył sobie zmysł słuchu do wysokiego stopnia doskonałości i nazwyczaił się do nader czujnego snu. Około północy zerwał się, był zaraz przytomny i zapytał samego siebie:
— Co to ja słyszę?
Uszu jego dolatywał lekki, zaledwie słyszalny szelest, pochodzący od piłowania pilnikiem, którym wprawna ręka władała.
Opuścił też zaraz łoże, na którem spoczął w ubraniu i zbliżył się do okna gabinetu.
Szelest nie ustawał.
Bandyta chciał już okno otworzyć dotknąwszy się palcem rygla, gdy w tem powstrzymał się i rzekł do samego siebie:
— Ktoś widocznie piłuje u kraty dolnego okna. To zaiste śmiechu warte.
Potem opuścił gabinet i udał się bez światła wschodami na dół, gdzie wstąpił do sali w przyziemiu znajdującej się.
Z największą ostrożnością i nie robiąc najmniejszego szmeru, otworzył jednę połowę dobrze przylegającej okiennicy, poczem przyłożył ucho do szyby, lecz ku niemałemu zdziwieniu słyszał teraz szelest pilnika mniej wyraźnie niż na górze.
Pomyślawszy chwilę, rzekł:
— Ach, to nie do mnie. Ta okoliczność dowodzi, że ci osły upatrzyli sobie mego poczciwego sąsiada i mają nadzieję, że wścibią rękę do kasy oszczędności dobrego ojca Legripa. Na wasz koszt draby uśmieję się do woli, zanim przeminie godzina.
Zamykając potem okienicę, mówił dalej:
— Kraty są grube, mam zatem co najmniej półtory godziny czasu, chociażby byli nie wiem jak biegli w swojem rzemiośle.
W przekonaniu że najmniejszy błysk światła na zewnątrz się nie dostanie i nie zdradzi go, poszedł do komina i zapalił używszy flaszeczki fosforycznej, woskową świecę.
Potem przebrał się w znajomy sposób i przemienił się w ojca Legripa, do czego nie więcej jak dziesięć minut czasu potrzebywał.
Zapaliwszy potem lampę, umbrą przysłoniętą, pocisnął w ścianie ukryty ćwieczek. Drzwiczki się rozwarły i Rodille dostał się tajnym przechodem do sąsiedniego domu, gdzie w sali przyziemnej ukrył się za kotarą na żelaznej kracie zawieszoną.
Szelest pilnika dawał się tu o wiele lepiej słyszeć, zkąd łatwo można było wywnioskować, że złodzieje tu właśnie wtargnąć chcieli.
Na boku starego biórka do pisania, na którym leżała para nabitych pistoletów i waga do mierzenia ciężaru złota, widoczny był miedziany trzonek, który za pośrednictwem żelaznego pręta stał w związku z podłogą drugiej połowy sali, ową żelazną kratą na dwie równe części podzieloną.
Rodille chwycił za trzonek i silnie pociągnął ku sobie. Trzonek posunął się na kilka cali a razem z nim także pręt żelazny, poczem głuchy łoskot dał się słyszeć. Dyabelski uśmiech pojawił się na twarzy bandyty. Puściwszy trzonek, zatarł ręce, opatrzył zamki pistoletów i przyćmił lampę. Salę zaległy ciemności. Załatwiwszy co było potrzeba, usiadł na starym fotelu z twarzą tak obojętną, jak gdyby zwykłych swoich gości oczekiwał.
— Ktoby to do dyabła mógł być? zapytał samego siebie, przebiegając myślą całą listę swych znajomości.
Zostawmy na chwilę bandytę w położeniu człowieka, który wie, że złodzieje do jego domu dobywają się, a który pomimo tego siedzi milcząc i uśmiecha się a starajmy się dowiedzieć, co przed godziną w pobliżu domu, o którym mowa, zaszło ciekawego.
W niedalekim oddaleniu od bramy Maillot, na rozległej dolinie aż do lasku bulońskiego ciągnącej się, stała w roku 1830 szynkownia o bardzo niemiłej powierzchowności. Żaden dom, żadna chata, z belków, desek i słupów sklecona, nie była podobna do tej szynkowni o tak nizkich drzwiach wchodowych, że koniecznie trzeba się było schylić, aby wejść do wnętrza. Nędzne lepianki najuboższych wieśniaków w Salogne albo w dolnem Anjou są o wiele lepiej zbudowane.
W chacie tej było tylko jedno okienko, a na dachu sterczał komin z blachy, chwiejący się za każdym podmuchem wiatru.
Wrzawa ponurych głosów dawała znać przechodniom, że w tej karczmie wino i wódkę szynkowano.
W dzień nie było tu zwykle biesiadników, a wtenczas na progu można było spostrzedz krótkiego pękatego człowieka z dzikim, odrażliwym wyrazem twarzy, o zwisłych wargach i zyzowatych oczu. Miał on na głowie czapkę wydrzanem futrem poszytą, a był odziany w kurtkę i przepasywał się fartuchem. Z rękami na brzuchu złożonemi, lubił zażywać wytchnienia stojąc i paląc fajkę o krótkim cybuszku. Tą osobistością nie był nikt inny jeno gospodarz we własnej osobie.
Zdawało się, że był on stworzony dla swej chaty, jak ślimak dla swej skorupy, i jedno bez drugiego nie dawało się wcale pomyśleć.
Człowiek ten wyglądał tak, jakby uciekł z galerów w Brest albo w Tulonie. Chata jego była podobna do nory złodziejskiej i mieściła w sobie tylko jednę izbę z małem przepierzeniem w kącie, gdzie łoże gospodarza mieściło się.
Nagie ściany nie były nawet pobielone i otaczały pół tuzina małych stolików i około dwadzieścia połamanych stołków. Oprócz tego widziałeś tu jeszcze pult, zapewne z bankructwa jakiego kupca pozostały.
Owego wieczora, kiedy Rodille do uśpionej Blanki z zabawkami powrócił, siedziało w tej karczmie kilkunastu dziko patrzących ludzi. Popijali jakąś bezbarwną mieszaninę spirytusu i rozmaitych innych morderczych ingredyencyi, paląc z krótkich fajeczek, do których uzbierane niedogarki z cygar napychali. Dym w izbie był gryzący i nieznośny dla każdego, kto do takich miejscowości nie był przyzwyczajony. W tej piekielnej zaduszę z trudnością paliło się kilka łojówek grożących zgaśnięciem co chwila.
Przy małym stoliku w kącie izby siedziało dwóch mężczyzn żywo lecz po cicho rozmawiających ze sobą. Jeden z nich był to wysoki drab w niebieskiej bluzie, zaopatrzony w tułów i grzbiet Herkulesa, drugi zaś był dość przystojny i dosyć porządnie lecz bez gustu ubrany.
Znamy tych ichmościów już dawno, bo nie był to nikt inny jeno Miodziuś i Rypcio.
— Myślę — rzekł Rypcio do swego towarzysza — że ten Wicherek za długo każę czekać na siebie.
— To pochodzi ztąd, że on wszystko czyni z zastanowieniem, a zresztą kazał nam przyjść o godzinie jedynastej, więc nie każe nam czekać, lecz owszem myśmy przybyli zawcześnie.
— Jesteś że ty pewny, że on nie działa przeciwko nam podstępnie?
— Co ci nie przychodzi do głowy? Jaki dyabeł podaje ci takie myśli?
— Sadzę tak ze stosunku jego z tym starym psem Legripem.
— W jakimże celu mógłby użyć podstępu?
— Aby nas pchnąć w otchłań, zkąd nie wyjdziemy zdrowo.
— Cóżby mu z tego przyszło?
— Pytasz, coby mu z tego przyszło? Każe sobie po prostu staremu za to zapłacić.
Miodziuś wzruszył ramionami.
— Wielki osioł z ciebie, mój kochany Rypcio! Nie poznaję cię dziś wcale. Wicherek jest poczciwym, dzielnym towarzyszem, ręczę za to głową, a zresztą woli on raczej podzielić z nami kasę tego starego łotra, niż zarobić sobie naszym kosztem kilka nędznych talarów jako Judasz.
— Uspokaja mnie to, że ręczysz za niego. Jakże sądzisz, czy wiele możemy pochwycić, jeźli się uda?
— Bez wątpienia. Ten dom jest cały pełen złota od góry do dołu, nie licząc ni srebra ani kosztowności.
— Czy myślisz, że się dziś powiedzie?
— Mojem zdaniem im prędzej, tem lepiej, lecz to wszystko zależy od wiadomości, jakie Wicherek ze sobą przyniesie.
Zaledwie te słowa wyrzeczone zostały, dały się słyszeć pospieszne kroki od strony ulicy, poczem rychło drzwi się otworzyły. Będący w karczmie spojrzeli z wyrazem niepokoju ku drzwiom, lecz rychło uspokoili się, bo przybyły był ich dobrym znajomym.
Wicherek był nawskroś paryskim urwiszem, bandytą, ulicznikiem, żartownisiem. Miał on nawet pretensye do wykształcenia, lecz do codziennego użytku posługiwał się złodziejskim żargonem, który niepospolicie zbogacił komicznemi zwrotami w teatrach na Boulevard używanemi, dokąd dosyć często udawał się.
Stanąwszy na progu, oddał ukłon, który zapewnie Pierrotowi z teatru Funambulles ukradł i rzekł:
— Dobry wieczór, koledzy, jak się powodzi? Codziennie lepiej, nieprawdaż, u mnie także. Na moją szpadę z Toledo, panowie, taka noc jak dzisiejsza bardzo mi się podoba, bo ciemno, oko wykol, a przecież widać. Jużeście załatwili interesy? ja także. Każdy za siebie, a pan Bóg za wszystkich.
Wyrzekłszy te słowo, którym gestykulacya lubianych aktorów towarzyszyła, wykręcił pirueta a usiadłszy potem pomiędzy Rypciem a Miodziusiem przemówił cichym głosem:
— Czy już dawno na mnie czekacie?
— Już dosyć dawno ty nicponiu — odpowiedział Rypcio — i nieobecność twoja już się nam wydała podejrzaną.
— Co? moja nieobecność? Tego u mnie nie ma — odpowiedział Wicherek — lecz jestem punktualny jak zegar słoneczny. On na Palais-Royal nie prześcignie mnie w dokładności.
— Mówże raz rozumnie — rzekł Miodziuś — czy ztamtąd przychodzisz?
— Zapewne i powinniście wiedzieć, żem całe dwie doby czatował. Czy tego nie dosyć? Żaden urwisz na świecie więcej zrobić nie może.
— I cóż nam masz do powiedzenia?
— To tylko, że wiem dobrze, jak wielkie skarby ojciec Legrip posiada, lecz nie wiem wcale, gdzie mieszka, bo na plac pod Neuilly przychodzi tylko wtenczas, kiedy mu Richard doniesie, że jesteśmy w stanie dać się ostrzyc jak niewinne owieczki.
— Więc Legrip tej nocy nie wrócił?
— Ani tej nocy ani tamtej.
— Więc zaniechałeś wszystkiego?
— Najzupełniej, niech mnie dyabli porwą, nie spuściłem tylko z oka owego domu, który tuż do kamienicy Legripa przypiera, a który, jak się zdawało, nie był zamieszkany.
— Do dyabła, któż tam przemieszkuje?
— Jakiś jeszcze młody człowiek, który prawdopodobnie jest dość bogaty, abyśmy na jego kabzę zapolowali. Wczoraj wieczorem wszedł on do domu około godziny jedynastej, dźwigając w ramionach sporą paczkę, co mi się tak wydawało, jakby niósł śpiące cielę w worku. Zanim otworzył drzwi, oglądał się na wszystkie strony, jak człowiek który jest w obawie, aby go nie spostrzeżono.
— I nie widziałeś go więcej?
— Owszem, widziałem, ukrywszy się tak dobrze za drzewem, że tylko jednem okiem patrzeć mogłem. Było to dziś rano, lecz wyszedłszy z domu zasłonił sobie twarz chusteczką i nie mogłem widzieć więcej nic, jak tylko gęstą czarną brodę.
— Czy dziś powrócił do domu?
— Powrócił około godziny dziesiątej, niosąc pod ręką kilka małych pakiecików.
— Co na to powiesz Rypcio, zapytał Miodziuś.
— Myślę, iżby było lepiej, gdybyśmy żadnego sąsiada nie mieli, lecz taka drobnostka nie powinna obalić tego, co raz postanowiono.
— Jakież twoje zdanie Wicherku?
— Że przy tem zostaniemy, jak jestem szlachcicem.
— Więc jeszcze tej nocy?
— Ani godziny dłużej czekać nie możemy, lecz zaraz weżmiemy się do dzieła, bo właśnie po to przyszedłem, aby was zabrać ze sobą.
Miodziuś powstał od stołu i wyszedł. Po nim rychło pospieszyli towarzysze.
W kilka chwil potem znajdywali się wszyscy trzej przed tajemniczemi drzwiami ojca Legripa, i naradzili się, któreby okno było najsposobniejsze do obrobienia. Wreszcie Miodziuś dobył pilnika z kieszeni i począł piłować kraty okienne.
Jakkolwiek złodziej w podobnej czynności niepospolicie był biegły i zręczny, tak przecież pomimo tego nie mogło się obejść bez lekkiego szelestu, który Rodilla ze snu obudził.
Przepiłowanie żelaznej kraty jest bardzo uciążliwą pracą, toż po pięciu minutach zadyszany Miodziuś, ocierając pot z czoła, oddal pilnik Rypciowi, który rozpoczęte dzieło bez zwłoki dalej prowadzić począł. Wreszcie to zajęcie przeszło z kolei na Wicherka, który jednorazowego przerznięcia sztaby żelaznej szczęśliwie dokonał.
Praca szła zwolna, lecz w końcu zbliżyła się ku ostatecznemu celowi, gdy już trzy grube pręty żelaza przepiłowane zostały.
W pół godziny potem okno było już ochronnej kraty pozbyte i tylko szyby przejścia broniły.
Co teraz było potrzeba zrobić, to było już tylko dziecinną zabawką, i w minucie zrobił Rypcio w szybie mały otwór. W otwór ten wsadził Wicherek swą długą, prawdziwie małpią rękę a odsunąwszy rygle, okno otworzył.
Rodille siedział jeszcze ciągle za kratą, nieruchomy jak posąg zatrzymując oddech w sobie. Ręce jego spoczywały na rękojeściach pistoletów i drżały ze wzruszenia. Nie obawiał się on wprawdzie niczego, bo zarządził, co było potrzeba, lecz cała ta sprawa wydała mu się już nieco za długą.
Wicherek zwrócił się do Miodziusia:
— Przecież nie możemy wejść tak po ciemku, jakbyśmy się bawili w ślepą babkę. Jonasz w żołądku wieloryba pewnie więcej nie widział. Myślę, iżby było na czasie zaświecić latarkę. Baczność moi panowi i panie, zaraz się widowisko rozpocznie.
— Czyś oszalał, głupcze — szepnął Rypcio.
Tymczasem trzeci urwisz dobył z kieszeni małą latarkę i zaświecił. W tej chwili przyćmiony błysk światła oświecił wnętrze komnaty obszernej i próżnej i odbił się od zielonej kotary, która aż do tej chwili jeszcze nie poruszyła się.
— Czy nie wierzycie że tu są pieniądze w tej dziurze, gdzie ten stary łotr, chcę powiedzieć ten dobry ojczulek Legrip, skubie gołąbki, choć mu się z rąk wyrywają? No! teraz na odmianę przychodzą gołąbki, szukając zgubionego pierza.
— Kto pierwszy polezie? — szepnął Miodziuś.
— Ja — rzekł złodziejski młodzieniaszek — mnie, najmłodszemu z was, przysłużą prawo nieść przodem sztandar. Rzekłszy to skoczył na okno z lekkością klowna z cyrku Frankoniego a potem wlazł do środka. Kołysząc się przytem jak tancerz na kończynach nóg, rzekł do towarzyszy:
— A! rzekł Rodille za kotarą ukryty, poznawszy łos Wicherka — toż to jest ten młody urwisz, a jeźli on jest, to także Rypcio i Miodziuś niezawodnie z nim się znajdują.
Gdy to mówił do samego siebie, złodzieje tymczasem wleźli już byli przez okno.
— Gdzie jest przechód przez tę kratę — zapytał Miodziuś.
— Kto wie, czy wogóle jest jaki przechód, lecz gdy go nie ma, możemy go zrobić — odpowiedział Rypcio.
Trzej złodzieje postąpili naprzód ostrożnie, jeden za drugim. W tem Wicherek nagle się zatrzymał a potem cofnął.
— Co ty robisz do dyabia? — zapytał Rypcio tym ruchem zdziwiony.
— Chcę tylko okno przymknąć — odpowiedział Wicherek — bo nic bardziej nie szkodzi, jak gdy okno w nocy jest otwarte, a nie chciałbym, aby jutro rano ojczulek Legrip dostał kataru.
Dwaj inni podeszli tymczasem aż do kraty, lecz nagle poczęli się chwiać wydając krzyki przeraźliwe. Miodziuś opuścił latarkę i ciemność zapanowała w około. Dwaj bandyci poczuli nagle usuwającą się podłogę, lecz nie zapadli się, mimo tego atoli nie mogli ani w tył, ani naprzód postąpić, bo czuli się ujętymi żelaznemi dybami, które się wbiły w ich ciała aż do kości, straszliwe bole sprawiając. Ujęci, daremnie rzucali się podobnie dzikim zwierzętom w paści ujętym.
— Co tam się dzieje? — zapytał Wicherek, chcący właśnie przymknąć okno — czego wrzeszczycie? Zdawałoby się, że was dyabeł pochwycił za kołnierz.
Na to nie kto inny odpowiedział jeno sam Rodille swym chrypliwym, prawdziwie dyabełskim śmiechem.
Wicherek zadrżał, bo poznał ten mroźny sarkazm w głosie.
— Ach, to pan jesteś, kochany panie Legrip! — zawołał — porządnegoś pan swoim przyjaciołom figla wypłatał. To nie uchodzi. Trzeba było przecież ostrzedz, aby nie ponieśli szkody. Nie należy narażać na szwank osoby, które nas odwidzają.
Mówiąc to, dobył z kieszeni pistolet, podszedł naprzód, a gdy ponownie śmiech się ozwał, wypalił do kraty. Pomimo że tylko na głos wymierzył, przecież strzał nie chybił, lecz zdarł Rodillowi siwowłosą perukę z głowy i utkwił w przeciwległej ścianie.
— Spudłowałeś łotrze! — krzyknął Rodille i równocześnie zerwał się z siedzenia — lecz moja kula cię nie minie!
Rzekłszy to, odsunął kotarę, otworzył nocną latarkę i wymierzył do młodego człowieka naprzeciw stojącego. Rodille był doskonałym strzelcem. Gdy pociągnął za cyngiel, strzał się rozległ, Wicherek zachwiał się i młynkując rękami runął na posadzkę.
— Ten już za swoje odebrał — rzekł potem Rodille zwróciwszy się do dwu innych złoczyńców.
Wreszcie ojciec Legrip wziął pistolety w ręce, otworzył część kraty i wszedł do drugiego przedziału obszernej sali. Rychło też Rypcio i Miodziuś poznali przyczynę swych cierpień. Męczarnie ich pochodziły ztąd, że wpadli w łapki na wilki większego rozmiaru, które były pod podłogą ukryte, lecz ta część podłogi stała w związku z owym trzonkiem u boku stolika, który w drugim przedziale komnaty znajdywał się i mogła być za pociśnięciem tegoż trzonka natychmiast usunięta.
Obydwaj złodzieje w kleszcze ujęci nie inaczej byli przekonani, jak że ich ostatnia godzina wybiła, nie przestawali przeto wzdychać i jęczeć.
— O, wy głupcy — rzekł Rodille stanąwszy przed nimi — chcieliście więc okraść ojca Legripa, który wam tyle dobrego wyświadczył. Tak to zwykle bywa temu, kto chce w mętnej wodzie ryby łowić. Chcieliście posiąść talary tego starego łotra, jak mnie nazywaliście, tymczasem ten stary łotr was posiadł. No, cóż powiecie na to chłopcy?
— Kochany ojczulku Legripie — bełkotał Miodziuś od strachu i bólu prawie już umierający — ulituj się nad nami i przynajmniej nie zabijaj. Pomnij, że jesteśmy biedakami, którzy czegoś podobnego już w życiu pewnie nie zrobią.
— Aha! teraz znowu jestem dobrym ojczulkiem Legripem — rzekł Rodille z szyderczym uśmiechem, który aż zmroził złoczyńców. Mimo tego przecież rzekł Rypcio:
— Tak jest, byłeś nim zawsze i nigdy być nie przestaniesz.
— I dlaczego chcieliście mnie pozbawić wszystkiego, co posiadam?
— Niech pan o nas nie myśli tak źle — przerwał mu Miodziuś — to ten bezbożnik, ten łajdak Wicherek poddał nam tak niecną myśl.
— To też już odniósł zasłużoną karę ten głupiec.
— Bardzo słusznie, lecz co się nas tyczy, to przysięgamy panu na wszystko co święte, że bez tego Wicherka nigdybyśmy nic podobnego nie uczynili.
Dobry ojczulek Legrip cieszył się jeszcze przez kilka chwil odniesionem zwycięztwem, a w końcu przemówił:
— Jesteście w mojem ręku i mogę rozporządzać waszem życiem i śmiercią. Mógłbym was obydwu zabić i niktby mnie o to do odpowiedzialności nie wezwał. Przepiłowaliście kratę w oknie, wybiliście szybę, dokonaliście zbrodniczego włamania się. Miałem po sobie prawo koniecznej obrony. Mimo tego wszystkiego, chcę wam przebaczyć i wrócić wolności, iżbyście się gdzieindziej dali powiesić. Nie zapominajcież, że wam stary łotr życie darował, chociażeście na to niczem nie zasłużyli.
Po tych słowach Rodille pocisnął trzonek u stolika i łapki uwolniły zdobycz.
Bandyci poczęli teraz nacierać nogi, które zaledwie do chodu zdolne były, a wprawiwszy wstrzymany obieg krwi w jaki taki ruch, poczęli gorącemi słowy wynurzać staremu Legripowi swoją wdzięczność i uznanie jego wspaniałomyślności.
Rodille słuchał szyderczo uśmiechnięty i kiwał głową niedowierzając. Wreszcie rzekł:
— Dobrze już, dobrze, lecz gdybym nie był uzbrojony i nie tu, ale w lasku bulońskim z wami się znajdywał, tobyście mi inną piosnkę zaśpiewali.
— Nie, nie, dobry ojczulku Legripie — zawołał Miodziuś — niech pan o nas tak nie myśli. Przysięgam panu...
Rodille przerwał mu słowy:
— Już dosyć tego i ani słowa więcej. Nie chcę was trudzić, abyście wyszli oknem, lecz oto są otwarte drzwi. Idźcież. Życzę wam dobrej nocy.
Obaj złoczyńcy zanadto byli zachwyceni tem, że mogą opuścić granice doniosłości strzałów pistoletowych, niż aby się dali prosić powtórnie.
Oddawszy ojcu Legripowi jak najgłębszy ukłon, wynieśli się czemprędzej i zniknęli w ciemnościach nocy.
Rodille zamknął potem drzwi, ubezpieczył okno, jak było można, a potem zbliżył się do trupa krwią zbroczonego.
— Patrzcie ten głupiec rzeczywiście nieżywy!
Nie było wątpliwości że Wicherek już nie żył, bo kula uderzyła w sam środek głowy a potok spienionej krwi zalał całe oblicze.
— Co ja do dyabła mogę z nim począć?
Na to pytanie nie łatwo można było znaleźć odpowiedź.
Rodille nie mógł w żaden sposób wynieść trupa i oddać go na widok publiczny, bo taka nieostrożność pociągnęłaby za sobą ścisłe poszukiwania, co go teraz, po radości z odniesionego zwycięztwa, strachem napełniło.
— Co ja tu pocznę?
Nędznik pomyślał chwilkę, a potem zrobił poruszenie podobnie jak człowiek, który bardzo trudne zadanie rozwiązał.
Morderca wziął się natychmiast do dzieła, podniósł trupa i zawlókł go do komnaty w przyziemiu sąsiedniego domu.
Tam będąc otworzył ukryte wschody, do piwnicy wiodące, zszedł na dół i położył trupa na piasku.
— Pogrzebię go następnej nocy. Jest tu ryskal, grób więc rychło gotów będzie.
Tak mówiąc do samego siebie poszedł wschodami do góry i udał się z powrotem do domu, gdzie był przedtem.
Rodille był w każdym prawie rzemiośle biegły i żadna praca nie przedstawiała mu nadto wielkich trudności. Tak naprzykład sam sobie dorabiał klucze, których do wykonania swych niecnych zamiarów używał i miał w tym celu u siebie w domu urządzoną małą kuźnię. Było mu zatem możliwą rzeczą, aby w ciągu dwu godzin zatarł ślady nocnego włamania się, wstawiwszy w okno nowe pręty żelazne w miejsce przepiłowanych.
Wstawił też w okno nową szybę, a wreszcie zatarł ślady krwi na podłodze. Gdy się potem po sali oglądnął, nie znalazł nic, coby było podejrzane i na miejsce dokonanej, krwawej zbrodni wskazywało.
Nastał nowy dzień.
Rodille uczuł się mimo zahartowania znużonym, udał się do gabinetu, leżącego obok pokoju gdzie Blanka spała i rzucił się na materac. Przez dwie godziny spał snem twardym, poczem obudził się rzeźwym i pokrzepionym. Potem wyszedł z domu tak jak dnia poprzedniego i powrócił dopiero wieczorem właśnie w tej chwili, kiedy uśpiona Blanka obudzić się miała.
Pomijamy rozmowę nędznika z małą dziewczynką w której usiłował przekonać biedną, że musi być cierpliwą, chociażby ojciec nie rychło jeszcze odwidził ją i chociażby przez niejaki czas do matki wrócić nie mogła.
Uspokoiwszy dziecię, rzekł potem do samego siebie:
— A teraz byłoby na czasie sprawić pogrzeb temu nieborakowi, dla którego nie małym to być powinno honorem, że będzie pogrzebany w miejscu, gdzie się tyle skarbów znajduje. Jakby się ten urwisz nie cieszył, gdyby mógł wiedzieć o tem!
Rodille zapalił świecę i udał się do podziemnego lochu, gdzie było ciemno jak w grobie.
Stanąwszy na ostatnim stopniu piwnicy, zatrzymał się i badał wzrokiem przestrzeń światłem świecy oświeconą. Na twarzy jego malowało się zdziwienie i przestrach, który się wzmagał w miarę dłużej trwającego poszukiwania.
Po krótkiej chwili stał z wyciągniętą szyją, osłupiałemi oczyma i rozwartemi usty, podobny do człowieka, którego przestrach w bezduszny posąg zamieni. Aby ten przestrach usprawiedliwić i wyjaśnić, wystarczy, jeźli powiemy, że w piwnicy nie było żadnego trupa.
Kałuża krwi dawała do poznania, gdzie Wicherek leżał i to było wszystko co się dało widzieć, bo ciało zabitego znikło bez śladu.
Rodille myślał że śni i przecierał sobie oczy:
— Ależ to niemożliwe — rzekł głośno — prawda jest że nic nie widzę, ale to jasne jak dzień że jestem w obłędzie, który w każdym razie rychło ustąpi. Zmarli nie powstają, a wreszcie, czy był żywy, czy umarły, pewną jest rzeczą, że ztąd nie uszedł.
W tejże samej chwili skoczył ze wschodów, gdzie stał i szukał po kątach piwnicy, powtarzając ponurym głosem:
— Już ja go znajdę koniecznie, o znajdę!
To czego sobie życzył, nie nastąpiło wcale.
Postąpiwszy kilka kroków naprzód, cofnął się nagle, jakby przed najeżoną bronią morderczą i wydał okrzyk przerażenia.
Oczy jego spoczęły na miejscu, gdzie pod beczką skarby ukrywał. Beczka nie była na miejscu a schowek wydał się próżną dziurą. Na ziemi leżało kilka monet złotych i ozdób porozrzucanych.
Na taki widok krew uderzyła bandycie do głowy, w oczach mu się zciemniło, w uszach poczęło huczeć, i żyły na skroniach naprężyły się, tak, że się zdawało, jakoby paraliż był nieunikniony.
Będąc do życia jeszcze bardziej przywiązany niż do zrabowanych mu skarbów, zdarł chustkę ze szyi, a widząc się jeszcze w niebezpieczeństwie, padł na ziemię i począł garściami zimny piasek do głowy przykładać.
Po kilku minutach krew się uspokoiła i odzyskała bieg naturalny. Niebezpieczeństwo minęło.
Rodille podniósł zwolna głowę i warto było widzieć jak ten zatwardziały grzesznik począł teraz podobnie dziecięciu gorzkie łzy wylewać i wyć.
— Okradziono mnie — ryczał, dusząc się prawie — jestem zniszczony przez tego wyrzutka ludzkości, tego łotra, który mnie pozbawił złota, klejnotów, całego mienia, całej mojej sławy i radości. Wszystko zginęło i nic już więcej nie posiadam.
Temi słowy okłamał samego siebie w najlepszej wierze, bo mu jeszcze pozostała znaczna suma, którą przed kilkoma dniami baronowi Viriville zrabował i osobno przechował, jednakowoż obecnie tak był zmieszany i nieprzytomny, że o tem całkiem zapomniał.
Ten stan bandyty trwał dłużej godziny, w której powtarzał monotonnie i bezwiednie prawie powyższe słowa skargi i bólu. Nagle nastąpiła w jego usposobieniu zupełna przemiana. Oczy jego przestały zalewać się łzami połyskując teraz ponurym, dzikim ogniem, zniknęła rozpacz i twarz przybrała jakiś straszny, groźny wyraz. Myśl jakaś, szybka jak błyskawica rozświeciła ciemność jego ducha.
— Jeszcze nie mam czego rozpaczać — rzekł do samego siebie — ten łotr jeszcze nie mógł umknąć wraz z swoją zdobyczą. Z tej piwnicy nie ma innego wychodu, jeno temi wschodami nadto dobrze ubezpieczonemi, nie mógł ujść tak wcześnie. On jest jeszcze tu schowany, może tylko kilka kroków odemnie oddalony. O! znajdę go, znajdę, a wtenczas biada nędznikowi!
Niedaleko Rodilla leżała kupa klepek na ziemi. Bandyta wziął jednę z nich do ręki, aby mieć jakąś broń, ujął latarkę drugą ręką, powstał i na nowo rozpoczął poszukiwania, chcąc wynaleźć ukrytego złodzieja i skarby.
Nowe rozczarowanie czekało go teraz, mniej niebezpieczne dla życia, lecz zarówno srogie. Rodille myślał, że z piwnicy był tylko jeden wychód. Otóż co do tego osłabiona pamięć zawiodła go.
Mniej więcej na dziesięć stóp nad podłogą była dziura ubezpieczona żelaznemi, w krzyż złożonemi prętami. Dziurą tą można się było dostać na opuszczony, zaniedbany podwórzec domowy.
Dwie beczki, jedna na drugą postawione wystarczały, aby się dostać do otworu. Wyłamawszy okratowanie, można było ujść bezpiecznie.
Tą drogą zapewne Wicherek umknął, i z chwałą zakończył niebezpieczne przedsięwzięcie.
Ujrzawszy to Rodille osłabł na nowo. Siadłszy na wschodach oparł głowę o ręce i począł dumać.
Musimy opowiedzieć, jak się to wszystko stało.
Rana Wicherka nie była tak bardzo niebezpieczną, jak się to na pierwszy rzut oka wydawać mogło. Kula poszła w skośnym kierunku i drasnęła tylko skórę, nie naruszywszy czaszki. Skutek strzału nie był większy od uderzenia maczugą, czego skutkiem było odurzenie i obfity wylew krwi.
Nieprzytomność trwała może jakie trzy godziny, poczem za wpływem chłodnego powietrza w piwnicy, przyszedł do siebie. Oprzytomniawszy leżał jeszcze długo nieruchomy z rękami na piersiach skrzyżowanemi.
Wreszcie powoli podniósł się, a wzrok jego błądził po ciemnościach, lecz nie mógł poznać, gdzie się znajduje.
— Gdzie jestem? — zapytał w końcu siebie samego.
Chcąc na to pytanie odpowiedzieć, musiał skupić ducha i rychło przypomniał sobie ostatnie słowa Rodilla:
— Chybiłeś łotrze, lecz moja kula cię nie minie.
Przypomniał sobie wreszcie także strzał, który go powalił na ziemię i przyszedł do wniosku wcale niepocieszającego:
— Stało się, jestem zabity i pogrzebany.
Myśl taka była nadto osobliwą, niż aby mogła dłuższy czas postać w głowie. Wicherek rzekł też rychło uśmiechnięty:
— Co też ja nie myślę! A to bydlę ze mnie! Jeśli się jest umarłym, to się nie czuje bolów, o jakich moja biedna głowa opowiedzieć może, a jeźli się jest pogrzebanym, to leży się w wąskiej, ciasnej trumnie, która nielitościwie nos przygniata i nogom ruszyć się nie pozwala, a ja tymczasem mam aż nadto wiele miejsca do poruszania rękami i nogami. Tak! to niezawodnie, że żyję i znajduję się tylko w jakiejś przeklętej jak noc ciemnej dziurze. Musiał się ten zbrodzień, ten dobry ojczulek Legrip nie mało natrudzić, zanim mnie tu zawlókł i był niezawodnie pewny tego, że się ztąd w żaden sposób nie wydostanę.
Tak mówiąc Wicherek usiłował powstać, co mu się wreszcie z trudem udało. Powstawszy macał w około siebie, chcąc się upewnić co do objętości swego więzienia. Zaledwie dziesięć kroków postąpił, namacał wilgotny mur tylko tynkiem obrzucony.
— Znajduję się w piwnicy, to nie podlega wątpliwości, a piwnica zwykle mniej bywa strzeżona niż prawdziwe więzienie. Bogu dzięki, widziałem nie raz w teatrach doskonale komedye, w których ludzie z podziemnych lochów uciekają. Niejednokrotnie udawało się więźniom za pomocą tylko ćwieka przekopać chodnik, na jakie sto stóp długi i uciec szczęśliwie mimo uwagi brodatych strażników i ich niezliczonych kluczów.
Ja także ztąd się wydostanę, to pewne, lecz nie wiem jeszcze, jak mi się to udać może. Legrip może przyjść lada chwila na myśl uporania się ze mną, nie mam przeto czasu do stracenia. Ach! gdybym miał tylko kawałeczek świecy!
Pomimowolnie przeszukał kieszenie i wydał, a raczej stłumił okrzyk radości. Zobaczył, że ojczulek Legrip przez nieostrożność zapomniał przetrząść suknie swej ofiary. Wicherek szukając znalazł mnóstwo rzeczy, bez których złodzieje podczas nocnych wypraw obejść się nie mogą. Była tu skałka i krzesiwo, hubka i kawałek świecy. W końcu w głębokości bezdennej kieszeni znalazł także jeden z pilników Trutnia.
Używszy tego pilnika do przepiłowania okna w pomieszkaniu ojca Legripa, schował go Wicherek do kieszeni, wprawdzie pomimowolnie, lecz było to także jego naturą, że eskamotował wszystko, co mu tylko w ręce wpadło.
Młody urwisz natychmiast skrzesał ognia i zapalił świecę. Błysk światła rozjaśnił ciemnicę i uwidocznił dolne stopnie wschodów.
— Dobrze — rzekł — pójdę więc prosto wschodami na górę. Jak się zdaje, ojczulek Legrip mniej mi położył trudności na drodze, niż myślałem z początku.
Natychmiast poszedł wschodami na górę nie myśląc wcale o tem, że według wszelkiego prawdopodobieństwa te zapraszające wschody prowadziły do pomieszkania człowieka, którego w obecnem położeniu koniecznie uniknąć musiał.
Zresztą wstrzymał się bardzo prędko, bo żelazne drzwi zamknęły mu drogę.
Wicherek chciał je wprawdzie podważyć, lecz rychło przekonał się o tem, że do tego cała jego olbrzymia siła nie wystarczy.
Zasmucony tem bardzo, zlazł zwolna na dół i usiadł na wschodach. Rychło potem spostrzegł u pułapu dziurę zakratowaną, na którą Rodille nigdy wiele uwagi nie zwracał i zadrżał z radości.
— Tędy polezę — pomyślał — wyłamię kratę i polecę się łaskawej pamięci. Chciałbym widzieć twarz tego starego łotra, gdy po raz pierwszy zajrzy do piwnicy i spostrzeże, że ptaszek poleciał. Nie jestem nadto ciekawy, lecz na takie widowisko chętniebym poszedł i zapłacił bilet na pierwsze miejsce. Hm! poleźć tędy, to dobrze, lecz jak? Bez drabiny niepodobna.
Mimo tego atoli Wicherek nie wyrzekł się postanowienia, lecz zatoczył beczkę i umieścił pod samą dziurą. Potem wylazł na beczkę, lecz to jeszcze nie wystarczało, aby mógł dostać do dziury rękami i umożliwił odzyskanie wolności. Zatoczył przeto drugą i postawił na pierwszej. Zrządzeniem losu stało się, że tą właśnie beczką Rodille przykrył swoje skarby.
Gdy więzień beczkę z miejsca ruszył, spostrzegł pierścień żelazny, który zaraz całą jego uwagę zajął. Rozciekawiony chwycił za pierścień i otworzył skarbnicę Rodilla.
Wicherek ukląkł i musiał się wpierw przekonać, że nie marzy. Nabywszy pewności omal nie oszalał z radości, tańczył na około otworu i nucił jakąś piosnkę teatralną, która mu w pamięci pozostała.
Rychło potem atoli odzyskał zimną krew i zastanawiał się nad tem, co począć należy. Po krótkim namyśle ściągnął z siebie bluzę, zrobił z niej worek, jak było można, i napełnił kosztownościami jak sianem.
Opuściliśmy Vaubarona w okropnem położeniu, w jakiem tylko człowiek znaleźć się może.
Nieszczęśliwy ten człowiek, o straszną zbrodnię oskarżony, zawikłany w niezbite chociaż zwodnicze dowody, otrzymał w głębokości więzienia wiadomości o śmierci żony i zniknięciu dziecka. To wyczerpało w nim ostatek sił, pokonało i zabiło podobnie jak błyskawica zabija.
Uczuł, że mu braknie odwagi i że w cierpieniu rozum utraci.
W ostatniej chwili błagał Boga, aby mu przebaczył i wołał obumierającym głosem:
— Marto czekaj na mnie, bo przybywam do ciebie!
Rzekłszy to rzucił się pomimo całej siły, z jaką go prawnik powstrzymywał, ku przeciwległej ścianie i uderzył głową o mur.
Krwią zalany padł na ziemię.
Przez kilka sekund stał prawnik milczący i nieruchomy obok życia pozbawionego ciała a potem chciał się szybko oddalić.
Pochylił się, wziął Vaubarona na ręce, złożył na, łożu i drżącą ręką badał ażali w nim serce jeszcze bije.
Zdawało mu się, że to dręczone serce na wieki bić przestało i że trup skostniał mu pod rękoma.
— Stało się — rzekł prawnik do samego siebie — już nie żyje. Oby się Bóg nad tym męczennikiem zlitował i wziął go do siebie.
Rzekłszy to, zapukał do drzwi, które natychmiast strażnik otworzył. Prawnik rozkazał sprowadzić więziennego lekarza.
Lekarz nie dał na się długo czekać, a wysłuchawszy, co się stało począł opatrywać na pozór nieżywego więźnia.
— Jak rzeczy stoją, panie konsyliarzu? zapytał prawnik wzruszonym głosem.
— Jeszcze żyje — odpowiedział lekarz.
— Bogu dzięki!
— Jak się zdaje, masz pan dla tego człowieka wielkie współczucie.
— Większe niż mogę wyrazić.
— A przecież to jest wielki zbrodzień.
— Nie, on nie jest zbrodniarzem, lecz tylko ofiarą.
Lekarz ten był bardzo zręczny i cieszył się rozgłośną sławą. Przeszło lat trzydzieści zastosowywał on swoją umiejętność po wszystkich niemal więzieniach w Paryżu. Długoletnie doświadczenia sprawiły, że się nie łatwo dał łudzić. Rzekł przeto:
— Pan jesteś jeszcze bardzo młody, i to jest szczęściem dla pana, bo wszystko widzisz przez różowe szkła młodzieńczego zapału i zdaje ci się, że każdy zbrodzień jest tylko niewinną ofiarą. Jestem daleki tego mój panie, abym mógł pana ganić albo chciał obrazić — mówił lekarz dalej — przeciwnie, podziwiam pana z całego serca, lecz wkrótce nadejdzie czas, że się pan z zimniejszą krwią nad rzeczami zastanawiać będziesz. Zachowaj pan te uczucia, jak długo możesz, lecz co się tyczy tej ofiary, jak pan tego człowieka nazywasz, to powtarzam panu, że jeszcze żyje, lecz nie wiele brakuje, aby żyć przestał.
— Jak to?
— Rana jego jest bardzo niebezpieczna.
— Czy śmiertelna?
— Bezwarunkowo śmiertelną nie jest, lecz najmniejszy przypadek może śmierć sprowadzić. Chociażby chory wreszcie nie uległ temu strasznemu zranieniu, tak przecież spodziewać się nie można, aby go minęła febra mózgowa, która skutkiem gwałtownego wstrząśnienia bardzo niebezpieczną być może.
— Więc mu pan życia odmawia?
— To nie, lecz nie mogę mieć wiele nadziei.
Potem w obecności adwokata i nadzorcy więźniów, którego o zajściu zawiadomiono upuszczono Vaubaronowi obficie krwi.
Skutek był raźny. Vaubaron poruszył się lekko, ustom jego wydarło się westchnienie, powieki podniosły się i dały widzieć wzrok zamglony.
Prawnik zwrócił się do mechanika a pochyliwszy się przemówił pełnym współczucia głosem:
— Mój przyjacielu czyli się nie czujesz lepiej?
Vaubaron nie dał odpowiedzi, nawet się nie poruszył. Było rzeczą jasną, że nic a nic nie słyszał.
— Daremnie się pan trudzisz — rzekł lekarz — posąg kamienny tak samo nie mógłby pana ani słyszeć ani rozumieć. Rodzaj ubezwładnienia silnem wzruszeniem spowodowany, opanował jego świadomość i wszelką władzę duchową.
— Przynajmniej może nie uczuwa żadnych boleści?
— Żyje, lecz nic nie wie o sobie, ani o ciele, ani o duszy.
— I długo ten stan potrwać może?
— Tego nie mogę pewnie oznaczyć i to tylko jedno wiem, że w przeciągu tego czasu śmierć nastąpić może.
Prawnik milczał, zmarszczył tylko czoło i bladł coraz bardziej, podczas gdy lekarz dalej mówił:
— Istotnie, to za wielki ciężar na moje barki i tylko poczucie świętości obowiązku może mi dodać sił. Wątpię bardzo, czy mi się uda tego nieszczęśliwego człowieka przy życiu utrzymać, a zresztą może to będzie lepiej dla niego, jeżeli teraz umrze będąc nieprzytomnym i wszelkich myśli pozbawionym, niż gdyby miał ponieść jako skazaniec śmierć o wiele haniebniejszą.
Zanim minęła godzina, pojawiła się febra a zaraz potem Vaubaron począł mówić w gorączce. Czternaście dni ważyła się śmierć i życie. Każdego rana i wieczora przychodził lekarz i znajdywał chorego w coraz gorszym stanie. Wreszcie lekarz piętnastego dnia słabości wydał orzeczenie, mniej więcej wyrokowi śmierci równe:
— Jeźli się nie stanie jaki cud, to ten człowiek jest zgubiony. Myślę że najdalej za dwie godziny będzie go można położyć do trumny.
Jako uczeń i naśladowca Broussaisa, lekarz był za nadto wielkim materyalistą, aby mógł wierzyć w cuda, owszem był przekonany, że wszystko wyłącznie od wiedzy i rozumu zależy. Mimo to przecież cud najmniej spodziewany rzeczywiście nastąpił i wszystkie przepowiednie jego w niwecz obrócił. Tego samego dnia, kiedy o śmierci Vaubarona zawyrokował przy powtórnem odwidzeniu chorego, znalazł ku niemałemu zdziwieniu stan tegoż o wiele mniej niebezpiecznym niż przedtem.
— Co to jest do dyabła? Jak widzę, urwisz ten ma rogatą duszę, poczciwiec dawnoby tego nie wytrzymał.
Co tak nagle pojawiło się, było za dni parę rzeczywistością. Mechanik w jaki tydzień znajdywał się już na drodze niewątpliwego wyzdrowienia a po miesiącu o tyle przyszedł do sił, że go wzięto ze szpitala napowrót do zwyczajnego więzienia. Rozpoczęto na nowo dochodzenie sądowe a wreszcie ustanowiono termin ostatecznej rozprawy na czas najbliższego posiedzenia sędziów przysięgłych.
Wiadomość ta nie wzruszyła Vaubarona wcale, bo przebywszy dotychczasowe cierpienia stał się prawdziwie obojętnym na wszystko, co go dalej czekać mogło.
Młody adwokat nie opuścił ani jednego dnia, aby swego klienta nie odwidził i nie pocieszył, co zresztą wcale było zbytecznem.
Vaubaron przyjmował go zawsze uprzejmie, lecz nie korzystał z pociechy, a zresztą wołałby być samotnym niż przyjmować czyjekolwiek odwiedziny. Nie miał on już żadnej siły w sobie, aby mógł być wdzięcznym za przyjaźń.
Prawnik nie dał się tem odstraszyć, bo uczuwał głęboką litość dla nieszczęśliwego i był może jedynym człowiekiem, który wszystkie jego moralne katusze cenić umiał i stan jego duszy pojmował.
Ten stan mechanika pogorszał się z każdym dniem, a gdy w końcu prawnik w przededniu ostatecznej rozprawy do kazamaty oskarżonego wstąpił, znalazł go w takim stanie zapomnienia się, że zaledwie podniósł głowę, aby spojrzeć na przybyłego gościa.
Prawnik podał Vaubaronowi rękę. Tenże uśmiechnął się tylko boleśnie.
— Mój przyjacielu, dzień jutrzejszy jest nader ważny.
Vaubaron zdawał się namyślać, jak gdyby myśli skupić usiłował.
— Tak, tak, bardzo dobrze — wyszeptał cichym głosem bez wyrazu.
Głosowi temu w zupełności sprzeciwiały się gorzkie myśli, które następnie wyraził:
— Wiem o tem. Jutro jest dzień, w którym na śmierć skazany zostanę.
— Dlaczego pan masz zawsze tak ponure myśli, dlaczego się raczej nie spodziewasz szczęśliwego rozwiązania dramatu, którego jesteś bohaterem i ofiarą zarazem?
Nie dając na to pytanie odpowiedzi, mechanik szedł dalej za tokiem wymierzonych myśli:
— Jeźli się nie mylę, to mi pozostają trzy dni do zgłoszenia odwołania się, lecz myślę, że z tego korzystać nie będę... nie namyślam się nigdy tak długo. Chcę aby cała rzecz jak najrychlej się skończyła. Mój panie! Pan byłeś dla mnie zawsze łaskawym, bądźże przeto także teraz względnym i powiedz mi, ile jeszcze dni upłynie, zanim wstąpię na rusztowanie i zakończę moje cierpienia?
— Zaklinam pana, mój przyjacielu! Nie mów pan dalej w ten sposób.
— Mówię, co mam na myśli.
— Ależ takie myśli są karygodne.
— Cóż ja na to poradzić mogę?
— Możesz pan poradzić i musisz. Dlaczego się opierasz wszelkiej nadziei?
— Mój Boże, a czegóż się jeszcze spodziewać mogę?
— Światła, sprawiedliwości i wolności.
— Światła! Ach mój panie, pan wiesz bardzo dobrze, że nocy która mnie ogarnia, nic rozświecić nie może.
— Pan Bóg jest wszechmocny.
— Tak, ale pan Bóg mnie opuścił.
— Zkądże pan o tem wiedzieć możesz
Oczy nieszczęśliwego ożywiły się a usta uśmiechnęły się dziwnym sposobem:
— Pytasz pan, zkąd ja o tem wiem? Czy zdaje się panu, że nie mam jeszcze dosyć dowodów na to? Dowody, dowody! Mamże je panu naprowadzić? Pan wiesz bardzo dobrze o tem, że Pan Bóg mnie opuścił i przeklął.
— Czy pan sobie nie przypominasz — rzekł adwokat — żeś przed kilkoma dniami tak był bliski śmierci? Mam to mocne, niewzruszone przekonanie, że pana Pan Bóg nie dlatego przy życiu utrzymał, abyś je miał z rąk kata postradać, powtarzam więc raz jeszcze: miej pan nadzieję, panie Vaubaron.
— A na co mi się to przydać może? Chociażby się rzecz wyjaśniła, jak pan powiada, chociażbym został przy życiu, ba nawet wolność otrzymał, cóżbym miał dalej czynić? Moja żona umarła, a dziecię stracone! Czegóż się mogę po przyszłości spodziewać? Nie, nie! O wiele lepiej będzie, gdy umrę! Pan Bóg nie zezwala na samobójstwo, więc jeśli moi sędziowie poszlą mnie na rusztowanie, to oszczędzą mi zbrodni.
— Panie Vaubaron — przemówił prawnik silnym głosem — to co pan mówisz, to nie są słowa poczciwego człowieka i dobrego ojca.
— Tak pan mówi — odpowiedział mechanik spuściwszy w dół oczy — lecz ja byłem uczciwym człowiekiem i dobrym ojcem. Dla mego dziecka dla mojej ukochanej Blanki bez wahania byłem zawsze gotów, choćby nawet własnej krwi utoczyć.
— A zatem, pańskie dziecię jest wprawdzie stracone, lecz żyje, i jest pańskim obowiązkiem Blankę odszukać i odszukaną strzedz jako ojciec.
Vaubaron ryknął a paznogcie skrzywionych palców wpiły się w pierś jego.
— Wiem to wszystko — krzyczał z goryczą — wiem bardzo dobrze, ależ mój Boże, pan nie pojmuje, że właśnie ta myśl okropnie mnie dręczy i serce rozdziera. Ach, moje biedne dziecię, moja kochana Blanka, na pastwę losu rzucona tuła się po Paryżu! Moje dziecię, z tak anielskiem sercem może się stanie wyrzutkiem, złodziejką lub nierządnicą. To mi rozum odbiera, mój panie, dla tego moja rozpacz i dlatego pan mnie masz za głupca.
W czasie tej mowy nieszczęsny przeistoczył się zupełnie. Z początku mówił przytłumionym głosem i bez najmniejszego wyrazu w głosie, lecz im się dalej wynurzał, tem bardziej głos jego stawał się dźwięcznym i doniosłym, oczy mu się iskrzyły i żywy rumieniec wystąpił na wybladłe policzki.
Vaubaron wzniósł drżące ręce do nieba, jak gdyby je przyzywał na świadka usprawiedliwionej rozpaczy, jak gdyby błagał o pomoc.
Była to wreszcie tylko krótka, przemijająca chwila wzruszenia i obudzonej siły, bo rychło potem głowa jego pochyliła się na piersi, ręce jego ugrzęzły we włosach, niewysłowiona boleść opanowała go, wybuchł głośnym płaczem a gorące, ciężkie łzy poczęły się staczać po skroni. Po kilku minutach atoli przewalczył sam przez się ten napad, mówią przecież ludzie że łzy sprawiają ulgę. Prawnik tymczasem milczał a łzy współczucia zaświeciły w jego źrenicach.
Vaubaron otarł oczy, zwrócił stroskany wzrok ku swemu obrońcy, pochwycił jego ręce i rzekł potem z wyrazem rzetelnego uznania:
— Dziękuję panu z całego serca, żeś mi przypomniał obowiązek, któregobym się był łatwo wyparł niegodziwie. Teraz nie chcę umierać, bo moja córka potrzebuje ojcowskiej opieki. Chcę znieść bez skargi wszystkie katusze, jakie mi przyszłość gotuje. Ta myśl zawsze mi dodawać będzie odwagi, w jakiemkolwiek znajdę się położeniu. Przyszłość moja leży w pańskiem ręku, nie dajże mnie pan zasądzić, lecz ocal mnie, zaklinam cię na imię mojej opuszczonej córki!
— Ocal mnie! — powtarzał Vaubaron coraz bardziej wzruszony, powstrzymując na nowo tryskające łzy i cisnąc rękę prawnika do zbolałego serca — ocal mnie na miłość Boską i wszystko co ci świętem być może!
Adwokat wzruszony rzekł drżącym głosem:
— Użyję wszystkiego, czego tylko może użyć człowiek, chcący brata ratować, lecz do tego musisz mi pan także być pomocny.
— Jakimże sposobem? Cóż może człowiek o zbrodnię morderstwa i rabunku oskarżony?
— Pańskie zachowanie się w obec sędziów przysięgłych najbardziej mi dopomódz może i będzie potwierdzeniem prawdziwości słów moich. Uzbrój się pan na ostatnią godzinę sądu. Potrzebna jest panu odwaga i siła, abyś nie upadł na duchu pod ciężarem dowodów i wniosków.
— Jakto, czy pan nie żąda rzeczy niemożliwej odemnie? Czyż mogę pozostać spokojnym, jeśli mnie dotknie publicznie zarzut rozbójnictwa i mordu?
— Będzie to straszną dla pana męczarnią, lecz inaczej być nie może. Na pańskiej twarzy musi być widocznym wyraz niewinności, musisz zachować spokój i umiarkowanie poczciwego człowieka, na którego ciężkie lecz niesprawiedliwe padło podejrzenie. To obudzi najpierw we wszystkich wątpliwość a potem całą rzecz na pańską korzyść obrócić może. Moje słowa dokonają reszty a Bóg użyczy mojej wymowności potrzebnej siły.
Adwokat uścisnął rękę oskarżonego.
Bytność prawnika w kaźni trwała dłużej niż godzinę, a gdy wreszcie wyszedł, oskarżony był spokojniejszym i mniej rozpaczał niż dotąd.
Pomimo straszliwych myśli, które mu głowę zawracały, biedak, dzięki znużeniu zasnął przecież następnej nocy na kilka godzin i chociaż sen jego był kilkakrotnie przerwany, to przecież pokrzepił go i wzmocnił po tylu bezsennie strawionych nocach.
Adwokat tymczasem wcale nie spał, ba nawet nie rozbierał się.
Doniosłość jego zadania i odpowiedzialność jaka na nim ciężyła nie dozwoliły mu wcale spoczynku.
— Chwila natchnie mnie — rzekł do samego siebie — i będę wpływać na słuchaczów nie suchem rozumowaniem, ale przemówię do ich serca i duszy. Obliczanie musi ustąpić miejsca uczuciu a tak duchowa improwizacya więcej mi dopomoże niż chłodne zastanawianie się.
Jan Vaubaron był dla niego obcym człowiekiem, lecz zarazem ofiarą i męczennikiem nieodgadnionego losu, a to go dlań tak dalece ujęło, że żaden trud nie wydał mu się nadto wielkim, byle tylko mógł dostarczyć dowodu niewinności oskarżonego. Adwokat niemal był pewnym powodzenia.
Lecz pewność ta poczęła ustępywać, a na jej miejscu wątpliwość i zniechęcenie rozpostarły szerokie ponure cienie, zanim kilka nocnych godzin minęło. Gdy wreszcie pierwsze promienie zorzy porannej świat oświeciły, prawnik blady na licu siedział jeszcze przy gorejącej lampie ręką o stolik oparty.
Na widok brzasku dnia zawołał:
— Więc dziś! Za kilka godzin stanę się narzędziem zwycięzkiej sprawiedliwości, albo moje słowa będą za słabe, abym mógł dopomódz nieszczęśliwemu który na mnie polega zupełnie.
Oczy młodego człowieka padły na zwierciadło, które naprzeciw wisiało. Przeląkł się bladości własnego oblicza i pomieszania, jakie na jego twarzy malowało się i wydało mu się to złą przepowiednią.
— Wyglądam jak pokonany! Ach, dlaczegóż nie spałem! Chociażbym jeszcze mógł się położyć, to gniotący mnie ciężar spocząć mi nie da, a tu nieco więcej siły i przytomności możeby Vaubarona ocalić mogły. Czuje się osłabionym, a w takim stanie nieszczęśliwego razem z sobą w przepaść pociągnę.
Ciężka słabość Vaubarona trwała przez czas dłuższy niemal aż do terminu ostatecznej rozprawy.
To krwawe zajście obudziło w najwyższym stopniu ciekawość publiczności. W salonie i na poddaszu, w warsztatach i szynkowniach, w pałacu i na targowicy, słowem wszędzie mówiono o podwójnej zbrodni i ciekawych jej spełnieniu towarzyszących okolicznościach. Powszechne zajęcie się tą sprawą rosło tem bardziej, że zbrodnię tak okropną popełnił człowiek, którego żywot dotychczas był nienaganny. Ledwie to można było pomyśleć o mechaniku, lecz niezbite dowody świadczyły o jego zbrodni z namysłem popełnionej.
Całe miasto oczekiwało z gorącą niecierpliwością na pełne tajemnic odkrycia, na zagadkowe zjawiska, jakie rozprawa za sobą przyniesie. Wiedziano bardzo dobrze o tem, że oskarżony chwycił się sposobu na zaprzeczaniu wszystkim zarzutom polegającego. Wiedziano o tem, bo w sądzie równie jak i w innych urzędach nie umiano dochować tajemnicy. Otóż dla wszystkich nader ciekawy przedmiot, zagadka nierozwiązana, azali podsądny także nadal, wobec sędziów przysięgłych i niezliczonych a niezbitych dowodów taksamo postępywać będzie. Czy głos publiczny jeszcze go bardziej zatwardziałym uczyni, czy też do skruchy i zeznań przywiedzie? Czy Vaubaron zaniecha nadal niepożytecznego zaprzeczania, czem nikt się uwieść nie da, i czy nareszcie przyzna się do winy niczego w bawełnę nie obwijając?
Proces mechanika tak dalece stał się przedmiotem powszechnej uwagi, że nawet polityczne procesy nie zwracały na się uwagi pospólstwa.
Pomiędzy osobami, które o karty wstępu starały się, znajdywało się wiele znakomitości politycznych, literackich i innych. Codziennie jawiły się tłumy ludzi u prezydenta sądu i gdyby tylko połowie zgłaszających się chciał zadość uczynić, to z pewnością cały wielki budynek sądowy nie wystarczyłby na pomieszczenie widzów.
Uprzywilejowani, między którymi damy większość stanowiły, zajęli już wcześnie rano dla publiczności przeznaczone miejsca. Widziano znakomite osoby, ba nawet pewnego sławnego poetę w czarnem ubraniu i peruce na głowie, siedzące dzięki protekcyi na ławie adwokatów, do czego nawet prawa nie miały.
Gęsto zbity tłum ludzi, nie mających nawet nadziei, aby się mogli dostać do sali, zaległ przedpokój i korytarz, bo wszyscy chcieli jak najrychlej dowiedzieć się o wyniku rozprawy. Ten tłum ludzi czynił przejście prawie rzeczą niemożliwą i tylko z największem wytężeniem sił można się było weń wcisnąć na sposób klina. Liczne gromady ciekawych stały przed zabudowaniem sądu i najbliższych ulicach.
Jan Vaubaron użył kilkugodzinnego snu podobnie jak żołnierz w przededniu bitwy, która go życia pozbawić może.
Chwila obudzenia się była dlań straszliwą.
Blade światło dzienne przedarło się przez zamglone szyby zakratowanego okna do wnętrza kaźni.
— Za kilka godzin więc — rzekł mechanik do samego siebie — wszystko się skończy. Albo mnie uwolnią, albo skażą na śmierć, a przecież jestem niewinny. Imię moje figurować będzie na liście zbrodniarzy, moja córka, moja kochana Blanka, będzie sierotą po mordercy i rozbójniku, a przecież jestem niewinny. O mój Boże, ty jesteś wielki, wszechmocny, dobry i sprawiedliwy, ratujże mnie w ucisku, wspieraj nieszczęśliwego i ocal!
Podczas gdy nieszczęśliwy stłumionym głosem tak mówił, dostał kurczowego napadu i drżał na całem ciele.
— Tak nie mogę się w żaden sposób jawić przed sędziami — mówił dalej z goryczą — myślanoby, że zgryzota sumienia do tego mnie doprowadziła, że się boję. Muszę być panem siebie na każdy wypadek, muszę być spokojnym.
Vaubaron padł przy łożu na kolana i począł się modlić tak gorąco, jak nigdy w życiu.
Zaledwie skończył modlitwę, ustały dreszcze wstrząsające jego całem ciałem i w miejsce wzruszenia nastąpił spokój w skołatanej duszy.
— Dobry to znak — rzekł potem odzyskawszy nadzieję — pan Bóg jeszcze mnie nie opuścił.
Powstał teraz, bo posłyszał otwarcie drzwi więziennych. Klucznik i dozorca, więźniów weszli do kazamaty. Ostatni wezwał go, aby był gotów do rozprawy i postawił jadło na drewnianym stole.
— Zabierz pan to — rzekł Vaubaron do dozorcy.
— Czy się panu dzisiaj jeść nie chce?
— Tak jest.
— A dla czego?
— Nie uczuwam wcale żadnego głodu.
— Wiem to — rzekł dozorca — wszyscy ci panowie, którzy po raz pierwszy przed trybunałem sądowym stanąć mają, nie mają apetytu. Zdaje się, jakoby wzruszenie cały ich żołądek przeistoczyło. Jest to rzecz wcale dobrze zrozumiała. Niepewność i oczekiwanie sznuruje im gardło, tak że nic przełknąć nie mogą. Ale ja panu mówię: jedz pan, bo to się przyda. Jeźli pan posłuchasz mojej rady, to z pewnością na dobre z tem wyjdziesz, a jeźli nie, to będziesz potem palce ssał z głodu jak niedźwiedź łapy, nie będziesz mógł wysiedzieć na ławie oskarżonych i odegrasz najsmutniejszą rolę. Więc jedz pan, chociaż nie masz apetytu, bo dziś będziesz potrzebował siły, gdyż cię czeka stanowcza a ciężka godzina.
Zaledwie Vaubaron pożywił się, rozwarto drzwi więzienne. Weszło dwóch żandarmów i urzędnik sądowy. Celem ich było zaprowadzić podsądnego do sali, gdzie dobrze strzeżony miał czekać chwili, kiedy przed sąd powołany zostanie.
Do tej sali wstęp był wzbroniony wszystkim, z wyjątkiem urzędników i adwokatów. Ci jedynie mogli zadawać pytania tym, których ziemska sprawiedliwość do odpowiedzialności powołała. Dębowa, brudna ławka stała tuż pod ścianą a na jej oparciu widne były ślady tych wszystkich zbrodniarzy i rozpaczających, którzy tu siedzieli.
Vaubaron, którego ręce jeszcze kajdankami skute były, usiadł na ławce a z obu jego boków zajęli miejsce żandarmi.
Właśnie w tej chwili rozpatrywał sąd jakąś inną sprawę, tak prostą, tak jasną, że niewiele czasu zajmywała.
Zajście na ulicy Pas-de-la-Mule miało zająć przysięgłym całą resztę dnia i było rzeczą prawdopodobną, że rozprawa do późnej nocy przeciągnie się.
Vaubaron oparł się łokciami o kolana i czekał z niemem poddaniem się na los, jaki go spotka.
Lekkie poruszenie palcem który na jego ramieniu spoczął, wstrząsło całem jego ciałem, lecz gdy podniósł głowę, oblicze jego wyraziło radość, jaką mu sprawił widok obrońcy. Na twarzy adwokata widoczne były ślady bezsennie strawionej nocy. Prawnik uśmiechnął się dobrotliwie do Vaubarona i podał mu rękę, co niepospolicie żandarmów gniewało. Mechanik pochwycił rękę obrońcy i przytulił ją do ust z wyrazem najtkliwszej wdzięczności.
— Mój przyjacielu — rzekł prawnik do jednego z żandarmów — jestem obrońcą tego pana i mam z nim jeszcze do pomówienia, bądź pan przeto tak dobry i ustąp mi nieco miejsca między sobą a nim, proszę pana.
Wyobraziciel publicznej władzy oddał ukłon wojskowy i usunął się na bok na znak uszanowania i posłuszeństwa. Młody człowiek usiadł przy podsądnym, i rozmawiał z nim tak cicho, że nikt tego posłyszeć nie mógł.
— Jak że się pan masz dzisiaj?
— O wiele lepiej, za co Bogu i panu winien jestem podziękować.
— Więc ostania noc przeminęła spokojnie?
— Bez porównania z poprzedzającą.
— Nie spodziewałem się, abyś mógł usnąć.
— Spałem kilka godzin głęboko i spokojnie a we śnie zapomniałem o przeszłości, teraźniejszości i przyszłości.
— Jesteś pan dzisiaj zupełnie takim, jakim go widzieć chciałem i przyznaję się panu, żem tego szczęśliwego zwrotu ani się spodziewał. Błagam pana, abyś zachował to usposobienie także przed sędziami i wydał się przed nimi pełnym szlachetnego poddania się a przecież odważnym i spokojnym. Powiedziałem panu już raz i jeszcze powtarzam iż jest potrzebnem, abyś się nie okazał małodusznym i nie unosił się gniewem. To tylko może mnie poprzeć i być z pożytkiem pańskiej sprawie.
— Nie zapomniałem o tem — wyszeptał mechanik. — Widzę męczarnie, jakie mnie czekają, i jestem gotów przenieść je na sobie. Myśl o mojej niewinności, która przecież kiedyś na jaw wyjdzie, nie da mi upaść na duchu pod ciężarem pozornych dowodów, jakie oskarżenie przeciw mnie naprowadzi. Będę się starał wysłuchać wszystkiego spokojnie a raczej nie słuchać, pomnąc na moją córkę, biedne, stracone dziecię, które powinienem odszukać.
— Tak jest dobrze! Tylko odwagi, odwagi!
— Panie mój i wspaniałomyślny obrońco — mówił Vaubaron dalej — pozwól mi zatem, abym ci wynurzył moje wdzięczność, którą głęboko w sercu uczuwam. Cokolwiek się zdarzy, jakikolwiek wynik osiągnie walka, do której się gotujesz, zobowiązanie moje dla cię nie znajdzie granic, i wdzięczność w mojem sercu nie wygaśnie za twoje współczucie dla nieszczęśliwego, który ci teraz ręce całuje. Póki życia mego, aż do stopni rusztowania do ostatniego tchu mego będzie na świecie dusza, która do ciebie należy, będzie serce, które tylko dla cię bije.
Adwokat nie odpowiedział, tylko krople łez stoczyły się po jego licu. Potem wstał, uścisnął po raz ostatni ręce nieszczęśliwego, a opuszczając pokój rzekł cichym głosem:
— Miej pan nadzieję, Bóg będzie z nami.
Teraz nadszedł rozkaz od prezydenta sądu.
Prawie bez szelestu rozwarły się małe drzwi czki w ścianie ukryte. Żandarmi podnieśli się machinalnie a wziąwszy mechanika pod ręce, zaprowadzili go do wielkiej sali, gdzie się odbywały posiedzenia przysięgłych i dali mu spocząć na ławie oskarżonych.
Zanim Vaubaron fatalny próg sali przekroczył usiłował zdobyć się na jak największą siłę ducha, na jak największą odwagę, co mu też w samej rzeczy było potrzebne. Straszliwe uczucie ścisnęło jego serce jakby śrubami, jakby w godzinie śmierci uczuł stygnącą krew w żyłach, widział jakby tylko przez mgłę zwrócone na się oczy mnóstwa ludzi i jakby oddalony huk fal obiły się słowa o jego uszy:
— Patrzcie, to on, rozbójnik i morderca.
Z odrazą odwrócił oczy od tej hydry z nieźliczonemi głowami. Zaćmiło mu się w umyśle i było mu tak, jakby mu się mózg w głowie obrócił.
Omal nie zemdlał albo nie oszalał, lecz szczęściem wzrok jego padł na Ukrzyżowanego, którego wizerunek spostrzegł na stole, za którym siedzieli sędziowie. W tej świątyni ziemskiej sprawiedliwości równie jak i w świątyni obraz ten jest na właściwem miejscu, bo religia i prawo będą po wszystkie czasy najtrwalszemi i najsilniejszemi podstawami, na których porządek świata jest zbudowany.
Widok ten ocalił Vaubarona, tak, że rychło przyszedł do siebie. W tej chwili przystąpił do niego adwokat i rzekł cichym głosem:
— Odwagi mój przyjacielu, jestem tutaj także.
Mechanik podziękował mu lekkiem skinieniem głowy i łagodnym lecz smutnym uśmiechem.
Prezydent otworzył posiedzenie zadając podsądnemu zwykłe, przedwstępne pytania, na które tenże wprawdzie cichym, lecz spokojnym i pewnym głosem odpowiedział.
Po ukończeniu formalności cisza zaległa salę, gdyż czytano akt oskarżenia. Akt ten streszczał z wszelką dokładnością fakty i naprowadzał dowody zbrodni. Nigdy jeszcze żaden oskarżony nie był wplątany w taką sieć jasnych i rozumnych wywodów jak Vaubaron.
Niczego nie zapomniano.
Akt oskarżenia wykazywał, że Vaubaron żył najpierw poczciwie, że potem porzucił korzystne miejsce, aby żyć dla marzeń, które się nigdy spełnić nie miały, przez co popadł w niedostatek i nędzę. Wykazano że nawet osobista wolność Vaubarona przez wierzycieli była zagrożona i że jeden z tychże uzyskał już był rozkaz aresztowania na podsądnego. To była chwila, w której po raz pierwszy w głowie mechanika powstała myśl co do dokonanej podwójnej zbrodni. Podsądny chciał się tym sposobem od długów uwolnić. Mając starego sknerę, milionera tuż w sąsiedztwie, pomyślał: Dosyć już mojej nędzy i biedy i czas jest zaiste, abym żył w dostatku, zabiję tego człowieka i w krwi jego znajdę szczęście. Następnej nocy Vaubaron zaopatrzywszy się w dłutko, na którem początkowe litery jego imienia i nazwiska umieszczone były, zamiar wykonał.
Opatrzność boska zrządziła, że właśnie to samo narzędzie, którem nieszczęśliwa ofiara zabita została, przeciwko zbrodniarzowi miało być dowodem.
Tak, w owej nocy zbrodniarz dostał się za pomocą guzatego sznura z balkonu swego pomieszkania na dach stajni należącej do hotelu barona Viriville a wreszcie dobył się do środka mieszkania używszy dorobionych kluczów, które jako mechanik sam mógł sporządzić i nie potrzebował do tego żadnego wspólnika, który w każdym razie mógłby się stać niebezpiecznym.
Akt oskarżenia opisywał w końcu straszliwą scenę dokonanego morderstwa i brzmiał dalej jak następuje:
— Zbrodnia została spełniona i morderca stał się złodziejem. Morderca sięgnął ręką do kasy, którą rozbił, w czem mu widok trupów wcale nie przeszkodził. Niecne jego łakomstwo sowicie nagrodzone zostało. Obładowany bogatą zdobyczą, którą łatwo mógł unieść z sobą, wykonał odwrót, nie zapomniawszy wziąć ceny za przelaną niewinnie krew.
— Potem opuścił hotel nie będąc przez nikogo spostrzeżony, nie mając świadka popełnionego morderstwa i rabunku, opuścił widownię żałoby dokąd poniósł śmierć i dostał się do swego pomieszkania po tym samym sznurze, za pomocą którego wtargnął był do hotelu. Teraz upojony radością, zbogacony łupem znalazł się w swem pomieszkaniu i miał nadzieję że ujdzie wszelkiej kary, bo któżby go miał oskarżyć? Nikt go nie widział, a napowietrzna droga nie pozostawiła żadnych śladów, ofiary jego zbrodni już nie żyły, a umarli mówić nie umieją.
— Jestem bezpieczny — rzekł do samego siebie — żadne podejrzenie na mnie paść nie może, nie mogę mieć przeciwko sobie żadnych dowodów.
— Tak mówił ten człowiek do siebie, lecz w tem się pomylił. Patrzyło nań oko opatrzności i wieczna sprawiedliwość oślepiła go, bo oto zewsząd powstają świadkowie przeciwko mordercy. Dowody o możności których ani nawet nie pomyślał, gromadzą się obficie. Tym sposobem stało się, że zupełnie zapomniał o guzatym sznurze do balkonu przywiązanym, który z brzaskiem dnia głośno począł wołać do ludzi:
— Tędy udał się morderca.
— Na banknotach, które z kasy barona zrabował, ślady krwi, których nie spostrzegł, wskazały winowajcę. Sąd wytropił go szybko, błyskawicą dostał się do jego pomieszkania i znalazł w posiadaniu jeszcze jednego krwią zbroczonego banknotu. Zarazem znaleziono na warsztacie dyament wielkiej wartości, który baron Viriville przed pięcioma laty nabył był u pewnego jubilera. Człowiek ten poznał sprzedany brylant i tożsamość jego zaprzysiągł. Po tem wszystkiem panowie sędziowie co do osoby zbrodniarza w wątpliwości wcale być nie mogą.
Vaubaron słuchał aktu oskarżenia, z którego niektóre ustępy wyżej naprowadziliśmy, z zupełnie zimną krwią, lecz w ciągu całego czytania oczy jego zwrócone były na krzyż Zbawiciela. Oblicze jego nie zmieniło się wcale, tylko powieki ócz jego zadrżały kilkakrotnie i nozdrza rozszerzyły się, co było znakiem głębokich moralnych męczarni, jakie przebywał.
Zaledwie ostatnie słowa czytającego akt oskarżenia przebrzmiały, Vaubaron spuścł głowę i westchnął ciężko. Oblicze jego pozostało spokojnem, lecz zimny pot wystąpił mu kroplami na czoło.
Prokurator zabrał teraz głos, aby poprzeć oskarżenie i tak śledztwo rozpoczęte zostało.
Ponieważ czytelnikom naszym wiadome jest przesłuchanie podsądnego w kancelaryi sędziego śledczego już dawniej dokonane, więc nie potrzeba, abyśmy je na nowo powtarzali, gdyż przesłuchanie dawniejsze, a teraz przedsięwzięte było w zupełności jedno i tosamo.
Pytania prezydenta sądu tyczyły się tych wszystkich punktów, co do których pierwszy sędzia śledczy zapytywał. Vaubaron też jak dawniej, tak i teraz niemal te same dawał odpowiedzi.
Wystarczy zrobiona uwaga, że w chwili kiedy oskarżony o jawieniu się nocnego gościa mówił, dodając, że ten gość dał mu krwią zbroczone banknoty, — w całej sali powstał szmer niechęci i niedowierzania tak dalece, że prezydent był zmuszony oświadczyć publiczności, że będzie zmuszony sale zamknąć, jeźli słuchacze podobnego objawienia swego współudziału nie zaprzestaną.
Groźba ta skutkowała natychmiast, lecz opinia publiczna już się ustaliła. Adwokat widział teraz twarze sędziów przysięgłych, na których poczciwość lecz zarazem największe oburzenie malowało się i był zmuszony przyznać, że żadnej ludzkiej wymowie nie może się udać to mocne przekonanie zburzyć a choćby tylko zachwiać.
— Wszystko stracone — pomyślał.
Prezydent upomniał Vaubarona w jego własnym interesie, aby tej niezręcznej i śmiesznej obrony zaprzestał, która tylko zdrowe umysły słuchaczy oburzać może.
— Panie prezydencie — odpowiedział oskarżony — moje życie i dobra sława są w ręku Boskiem i Bogiem się świadczę, że to co powiedziałem, jest prawdą.
Śledztwo toczyło się dalej.
Nowy szmer podobny pierwszemu lecz o wiele słabszy dał się słyszeć, gdy mechanik wyraził, że dłutko, które mu okazano, sprzedał był w przededniu popełnionej zbrodni tandeciarzowi, który razem z nim ten sam dom zamieszkiwał.
— Ten tandeciarz znajduje się między powołanymi świadkami — zauważył prezydent — i może być zaraz przesłuchany.
Vaubaron zwiesił ponownie głowę, bo wiedział aż nadto dobrze, co pan Laridon odpowie.
Teraz rozpoczęło się przesłuchanie świadków, których liczba była bardzo skromna.
Pierwszym był Laridon. Drżąc od wzruszenia powiedział, co wiemy, to jest że od mechanika nigdy żadnej rzeczy za pieniądze nie nabył.
Potem przesłuchano owego woźnego, któremu oskarżony wręczył był krwią zbroczone banknoty od Rodilla otrzymane.
Po tych tak ważnych świadkach jawili się służacy barona Viriville, którzy pierwsi z brzaskiem dnia zbrodnię odkryli. Po nich przesłuchano komisarza policyi i inne urzędowe osoby podczas aresztowania obecne. Wreszcie złożył zeznanie jubiler celem skonstatowania, że zrabowany dyament od niego pochodził. Na tych osobistościach lista świadków była wyczerpana.
Z tych zeznań nie wypłynęło na jaw nic nowego, lecz zaważyły one ciężko na szali obwinionego i tak sędziowie jak i słuchacze mówili do samych siebie, że jeszcze nigdy żadna zbrodnia tak nie była jasną i niewątpliwą, jak obecna.
Gdy ukończono przesłuchanie świadków, udzielił prezydent głosu prokuratorowi, który już tylko mało co miał do dodania, poczem postanowił wniosek co do wydania wyroku na śmierć.
Adwokat zwrócił oczy na swego klienta i przeląkł się bladości jego twarzy.
Siły mechanika wyczerpały się do reszty. Usiłowanie, aby już samym widokiem nie okazać się przed publicznością winowajcą, doprowadziło go do ostatecznego znużenia.
— Nieszczęśliwy traci przytomność — rzekł prawnik do samego siebie.
Potem zbliżył się do Vaubarona i szepnął mu do ucha:
— Zdaje się, że panu jest niedobrze?
— Tak jest w istocie — wyszeptał oskarżony — serce mi pęka i jest mi tak, jakbym już miał umrzeć.
— Weź pan tę flaszeczkę i powąchaj.
Cierpiący uczynił to i uczuł się zaraz rzeźwiejszym i mocniejszym.
— Pan jesteś prawdziwie moim duchem opiekuńczym — rzekł potem uśmiechając się smutnie — lecz cudów nie będziesz mógł zdziałać.
— Co pan tem chcesz powiedzieć?
— Nic innego, jak że wszelką nadzieję straciłem. Teraz po raz pierwszy widzę jasno moje położenie. Gdybym siedział na miejscu któregokolwiek z tych panów sędziów, to bez wahania się, bez najmniejszych skrupułów sumienia podobnie wydałbym wyrok śmierci. Zbrodnia wydaje mi się jasną jak dzień i zupełnie dowiedzioną. Nikt w świecie nie wierzy w moją niewinność prócz pana, mnie i rzeczywistego mordercy. Chyba tylko pan Bóg mógłby mnie ocalić, lecz nie chce tego uczynić, jak pan widzisz. Mój drogi panie, nie zadawaj sobie z obroną moją nadto wiele pracy, pozostaw nieszczęśliwego jego fatalnemu losowi i daj pokój niepotrzebnej walce.
— Przenigdy — odpowiedział żywo adwokat — pańskiego życia bronić będę jak mego własnego.
Vaubaron uśmiechnął się i rzekł:
— A na cóż to? Widzisz pan przecież, że nie mam żadnej nadziei, podobnie jak i pan żadnej mieć nie możesz.
W tej chwili posiedzenie na nowo otwarte zostało. Prezydent przemówił:
— Pan obrońca ma głos.
Pomiędzy słuchaczami zapanowała głęboka cisza, tak że można było słyszeć lecącą muchę.
Ciekawość obudziła się we wszystkich, tak w nieumiejętnych, jak i biegłych w prawie, jak wreszcie i w sędziach przysięgłych.
Każdy myślał: Co on pocznie, co powie chcąc bronić sprawy, która z kretesem jest już zgubiona. Czy to uczyni z głupoty? Tylko waryat mógłby się podjąć czegoś podobnego.
Tak każdy pytał w cichości, lecz nie wymówiono ani słowa, nie słyszano nawet oddechu wzruszonych piersi.
W czasie tego milczenia i natężonej uwagi, w czem ukrytej nieprzyjaźni łatwo się można było domyśleć, uczuł się adwokat wzruszonym podobnie jak człowiek, który swej matki lub siostry od napaści chce obronić i za szablę chwyci, chcąc odeprzeć niebezpiecznego wroga, który go przewyższa i siłą i zręcznością i doświadczeniem w sztuce robienia bronią.
A przecież człowiek w takiem położeniu nie ociąga się ani chwili, nie drży, lecz widząc grożące niebezpieczeństwo nie przecenia go ani zmniejsza a stając do nierównej walki myśli:
— Niechaj Bóg wesprze sprawiedliwą rzecz i niech mi dopomoże, bo inaczej jestem zgubiony.
Tak podobnie prawnik podniósł oczy ku niebu, błagając o udzielenie mu siły, wymowności i mocy przekonywującej. Potem spojrzał ze współczuciem na Vaubarona, wreszcie na sędziów i rozpoczął donośnym głosem obronę.
Dzienniki ówczesne podały tę mową tylko w krótkich ustępach, pogmatwaną i podartą, a przecież mowa ta trwała przeszło dwie godziny. Był to czas bardzo długi, a jednak wydał się krótkim dla zwięzłej i bogatej treści obrony.
Nigdy jeszcze żadna mowa nie była tak świetną i porywającą, jeszcze żaden mówca dotychczas nie przemówił tak dobitnie i do rozumu i do serca słuchaczy.
Vaubarona obrońca opuścił teraz zakres faktów i usiłował zachwiać głębokie przekonanie ogółu, pod ciężarem którego to przekonania nieszczęśliwy osłabł i upadł na duchu.
Skutek był widoczny, bo gdy swoje zapatrywania rozwijał, niejednokrotnie szmer zadowolenia dawał się słyszeć między tymi samymi słuchaczami, którzy dopiero co swej nieprzyjaźni ukryć nie mogli.
Adwokat mówił o przeszłości mechanika, wykazał nieskazitelność jego poprzedniego życia, jego niezmordowaną pracowitość, której się w niedostatku oddawał, godziny jego, które na poły pomiędzy gorzki trud i delikatne uczucia dla żony i dziecka podzielone były.
— Czyż to jest droga wiodąca do strasznej i nieludzkiej zbrodni, jakiej się człowiek dopuścić może? Niech każdy sądzi, kto mnie tylko słyszy, bo wiem z pewnością, że nie ma tu w sali nikogo ktoby się tak sądzić poważył.
Rzekłszy to, naprowadził potem że wnioski, za pomocą których opinia publiczna tak uporczywie na jego klienta winę zwala, słabną wobec wyjaśnień, jakie oskarżony podaje.
— Możnaby mi zarzucić — mówił mówca dalej — że te wyjaśnienia są nieprawdopodobne, ba nawet śmieszne, lecz cóż to ma do rzeczy? Czyż nie żyjemy w czasach, kiedy codziennie prawie mnóstwo rzeczy się sprawdza, którym przedtem nikt wiary dać nie chciał uważając je za mrzonki chorego umysłu! Dlaczego usiłujemy wszystkiemu zaprzeczyć, czego pojąć nie możemy? Dlaczego odrzucamy wszystko, co nam nie jest jasne jak słońce? To jest nieprawdopodobne, mówicie, lecz z drugiej strony przypuszczacie, że człowiek poczciwy w jednej nocy może się przeistoczyć na największego łotra, rozbójnika i mordercę. To jest o wiele większem nieprawdopodobieństwem i oburza mnie do żywego już sama myśl, że ktoś coś podobnego przypuścić może. Mnie przeciwnie zdaje się być rzeczą pewną, że ów nocny zbrodzień jest zbiegłym galernikiem, który w celu usunięcia od siebie wszelkiego podejrzenia wpadł na myśl odpowiedzialności za zbrodnię na człowieka niewinnego. Tu potwór jakiś zastawił sidła, i na Boga zaklinani was, strzeżcie się, abyście sami w nie nie popadli. Byłoby to dla mordercy wolnością, dla niewinnego śmiercią, a dla was panowie źródłem wiecznych zgryzot sumienia.
W miarę im dalej adwokat mówił, im się bardziej zapalał, o czem czytelnikom wyobrażenia nawet dać nie możemy, Vaubaron czuł że mu się coraz lżej na sercu robiło.
Oczy Vaubarona mową zajętego nie spoczywały ani na członkach trybunału sądowego, ani na sędziach przysięgłych, ani na tłumie słuchaczów, a pomimo tego zdawało mu się, że oczy widzów już nie patrzyły na niego z tą samą nienawiścią i pogardą jak z początku posiedzenia i rzeczywiście tak było.
Słowa młodego obrońcy miały niezwykły skutek, przemawiały do duszy, do serca i rozprószyły rychło zmrok, który każdy aż dotąd za jasne światło uważał.
— Jeźli mi się udało, jeźlim dopiął zamierzonego celu — mówił mówca dalej — jeźlim wam dowiódł panowie, że wina Vaubarona nietylko nie jest udowodniona, lecz że owszem niewinność jego jest możliwą i prawdopodobną, to sprawa moja zwyciężyła i dzieło moje powiodło się, bo każdy musi w sobie odczuć dobrodziejstwo takiej wątpliwości, gdyż nikt zapewne nie może chcieć, aby się stał współwinnym w dokonaniu sądowego morderstwa.
— A teraz pozostaje mi przedstawić, co ten nieszczęśliwy wycierpiał i co jeszcze cierpi, odkąd to kłamliwe, nienawiści pełne oskarżenie na nim zaciężyło. Panowie! wierzajcie mi, że ten człowiek jest niewinny, że to prawdziwy męczennik.
Gdy pierwsza część przemówienia odniosła pożądany skutek, to następna była prawdziwie tryumfem.
Nie chodziło teraz już o to, aby przemawiać do rozumu słuchaczy i starać się wyrugować z ich duszy złe uprzedzenie, jakie dla podsądnego już z góry powzięli.
Adwokat przeciwnie począł teraz przemawiać do serc i budzić w nich miłość bliźniego i litość, poruszając najbardziej ukryte struny współczucia.
Opowiadał o długich cierpieniach uwięzionego, o niewymownym bólu człowieka, którego życie nie miało najmniejszej skazy, którego sumienie było czyste a który przecież jako morderca został wywleczony z domu, gdzie zostawił umierającą żonę i opuszczoną, bez opieki sierotę. Mówił o okropnej trwodze uwięzionego który się daremnie broni przeciw strasznym a niespodziewanym zarzutom, który przy tem nic nie wie o losie najdroższych mu istot. Mówca przedstawił wreszcie ową okropną scenę, której był świadkiem, gdy Vaubarom na wiadomość o śmierci żony i zniknięciu dziecka głowę sobie rozbił o mur więzienny.
— Moi panowie — zakończył — ziemska sprawiedliwość musi zadrzeć na myśl o odpowiedzialności, jaką na siebie bierzecie. Ten człowiek, moi panowie, którego macie zasądzić, ten człowiek który tyle poniósł na duszy i ciele, jest niewinny. Przysięgam wam na to przed wizerunkiem Ukrzyżowanego, który nas widzi i słyszy. Jan Vaubaron nie jest winien zbrodni o którą go oskarżono. Ręczę za niego moją dobrą sławą i żądam od was jego życia, jego wolności i przywrócenia wydartej czci.
Po tych słowach adwokat zamilkł a po licu jego stoczyły się gorące łzy, o czem nawet sam nie wiedział.
Vaubaron zakrył łkając oblicze rękoma i zdawało mu się, jakoby ciężki kamień spadł ze serca.
Wzruszenie i współczucie publiczności spotęgowały się do wysokiego stopnia. Kobiety, które pomiędzy słuchaczami większość stanowiły, poczęły płakać, ba nawet wielu przysięgłych odwróciło głowy, aby ukryć łzy, niezgodne z powagą ich powołania.
W tej chwili sprawa Vaubarona była w oczach publiczności wygraną. Opinia publiczna doznała najzupełniejszego przewrotu. Niewinność oskarżonego była nawet dla najbardziej zatwardziałych i niedowierzających rzeczą wcale jasną i gdyby w tej chwili sędziowie udali się na ustęp celem wydania wyroku, to nie podlegało wątpliwości, iżby powróciwszy wyrzekli: niewinny.
Na nieszczęście rzeczy tak nie idą.
Bieg naszego podziwienia godnego wymiaru sprawiedliwości idzie tym torem, że rozum musi wyprzedzić uczucie, bo sprawiedliwość a nie wzruszenie wyrokować powinno. Człowiek jest słabą istotą, zresztą zdarzenie takie, o jakiem tu opowiadamy, zdarza się zaledwie raz na sto lat. Zbieg okoliczności przez przewrotnego Rodilla przygotowany musiał najbardziej bystry umysł w błąd wprowadzić i do skazania niewinnego spowodować. Nie los był temu wszystkiemu przyczyną, lecz zbrodnia, wielkością swoją nieprawdopodobna, zbrodnia, jakiej tylko utalentowany złoczyńca, jeden z owych niecnych ludzi, których nazwiska historya potomności podaje, dokonać jest w stanie. Teraz zabrał głos prokurator państwa i począł mówić przeciwko obronie. W ciągu krótkiej przerwy, jaka po mowie obrońcy nastąpiła, podniósł się Vaubaron a usiłując powstrzymać gwałtowne bicie serca położył lewą rękę na sercu. Potem łzami zwilżone oblicze ku obrońcy zwrócił i dał mu skinieniem znak, aby się doń zbliżył.
Młody człowiek czyniąc zadość prośbie, zbliżył się do oskarżonego i rzekł półgłosem:
— Mój panie, niech cię pan Bóg błogosławi. Cudów pan dokazałeś i oświeciłeś ciemności, w których byłem pogrążony. Córka moja zawdzięczać ci będzie ojca, bo jestem ocalony, ocalony przez pana.
— Ach — pomyślał prawnik — niestety, jeszcze nim nie jest.
Prokurator począł tymczasem mówić.
Ten doskonały urzędnik sądowy głęboko był przekonany o winie Vaubarona i zamierzył wszelkiego dołożyć starania, byle tylko uniewinnieniu zbrodniarza przeszkodzić i nie dopuścić, aby ręka sprawiedliwości go nie dotknęła.
Obrońcy mechanika udało się wzruszyć serca słuchaczów, prokurator przeciwnie kładł nacisk na względy rozumne i zwracał się do trzeźwej rozwagi.
Zaledwie zabrał głos, gdy nagle nastąpiła reakcya i uniesienie ostygło.
Oddał on uznanie talentowi młodego obrońcy, lecz z drugiej strony zwracał uwagę na to, jak niebezpiecznym i zgubnym może być niekiedy skutek obrony, na co stan adwokatów słusznie dumnym być może.
— Na cóż się może przydać — wołał — użycie tych rzadkich a wyszukanych zdolności i cała sztuka mówienia, jeźli ma posłużyć ku obronie takiej jak ta sprawie i jeśli ma dopomódz zbrodniarzowi, aby uszedł sprawiedliwej surowości prawa! Jak bolesne i smutne nie przedstawia się nam widowisko, jak zgubnym nie jest dar mówienia, jeśli najczarniejszą i jasno udowodnioną zbrodnię pokrywa płaszczem niewinności! Na chwilę panowie daliście się zapewne uwieść tym zwodniczym obrazom, lecz już teraz, jestem tego pewny, zajaśniało wam światło prawdy i obłęd znikł jak mgła pierzcha promieniami wschodzącego słońca olśniona.
Po tym wstępie prokurator przystąpił do rzeczy i ostrzem słownej broni natarł na obronę młodego adwokata.
Gdy się z zadania wywiązał, ostatnie słowa wyrzekł, wszystkie w akcie oskarżenia umieszczone punkty, tak szczęśliwie przez obrońcę zwalone, odzyskały na nowo dawniejsze znaczenie i zdawały się być wcale niewzruszonemi.
Gdy prokurator umilkł, panowało w całej sali przez kilka sekund głębokie milczenie. Ciszę tę przerwało głuche, do śmiertelnego podobne westchnienie.
Oczy wszystkich zwróciły się na Vaubarona. Nieszczęśliwy schwycił się obiema rękami poręczy, oddzielającej miejsce dla oskarżonych przeznaczone od reszty sali. Konwulsyjne drganie wzruszało jego całem ciałem, oblicze zbielało i zalało się śmiertelnym potem, słowem był podobny do konającego.
Przed chwilą odzyskał nadzieję i radość napełniła jego serce po przemówieniu obrońcy, lecz teraz uczuł, że to było tylko chwilowe omamienie. Spodziewał się uniewinnienia, wolności, a teraz spadł ze szczytu swych marzeń i pogrążył się ponownie w ciemności, w której tak długo wzdychał daremnie. Było to zawiele na człowieka, który tak licznych doznał doświadczeń. Brakło mu sił duszy i ciała, i byłby runął na ziemię, gdyby omdlałe ręce nie znalazły były w poręczy punktu oparcia.
Wzruszony tym stanem widocznej trwogi zapomniał przewodniczący o oskarżonym, a widząc w nim w tej chwili tylko cierpiącego człowieka, kazał mu podać szklankę wody.
— Jeśli pan potrzebujesz kilka minut spoczynku — rzekł doń przychylnie — to przerwę posiedzenie.
Napiwszy się wody, wyszeptał Vaubaron: — Już mi jest trochę lepiej, panie prezydencie. Pan Bóg doda mi odwagi, tak że będę mógł doczekać końca, pozwoli mi...
Nieszczęśliwy nie mógł dokończyć, zabrakło mu głosu, oczy w jamach obróciły mu się i padł bezprzytomny na znak.
Po tem niespodziewanem zajściu dał się słyszeć w sali głuchy szmer zgromadzonej publiczności. Posiedzenie zostało na czas nieograniczony przerwane.
Tymczasem noc zapadła była.
Zaświecone lampy oblały dwuznacznem, ponurem światłem salę i podniosły jeszcze boleśną, dopiero co opisaną scenę przydając jej jeszcze bardziej smutnego, przykrego wrażenia.
Na dalszy rozkaz prezydenta wynieśli dwaj żandarmi omdlałego Vaubarona do sali świadków, polecono też dwu lekarzom, aby natychmiast stan chorego zbadali i zdali o tem bezzwłoczne sprawozdanie.
Lekarze jawili się po upływie ćwierci godziny i oświadczyli zgodnie, że za użyciem skutecznej metody leczenia oskarżony może być ocalony, lecz należy się obawiać ataku krwi na mózg. W każdym razie Vaubaron przez najbliższą noc będzie w niebezpieczeństwie życia i nie ma nadziei aby w tym czasie mógł cokolwiek słyszeć i rozumieć.
Wobec tego dalszy ciąg rozprawy byt zupełnie niemożliwy.
Teraz podniósł się obrońca mechanika i wiedząc dobrze, iżby był pokonany, gdyby po raz drugi bezpośrednio do walki wystąpił, zażądał odroczenia terminu rozprawy do czasu najbliższego posiedzenia.
Adwokat uzyskał to, czego żądał i dozwolono mu trzymiesięczną odwłokę.
— To jest prawdziwe zwycięztwo — rzekł obrońca do samego siebie — bo w tych dziewięćdziesięciu dniach, które nam zostają, mieści się szeroka przestrzeń czasu na wszystko, co się niespodzianie wydarzyć może.
— Czy mam panu za to podziękować, co wczoraj zaszło? rzekł mechanik cichym głosem usiadłszy na łożu i uścisnąwszy rękę obrońcy, który właśnie przekroczył próg więzienia. — Czy te trzy miesiące, które przed wydaniem wyroku sądowego upłyną, przyniosą co lepszego niż przedłużenie walki ze śmiercią? Czy nie powinienem złorzeczyć mojej słabości, która mnie w ostatniej chwili na ziemię powaliła i nie dozwoliła, aby mój los natychmiast był spełniony?
— Przeciwnie, powinieneś pan błogosławić przypadkowi mój przyjacielu — odpowiedział żywo adwokat — bo po tej odwłoce, na którą zezwolono, spodziewam się bardzo wiele.
— Na miłość boską, czegóż się pan spodziewasz i na co liczyć możesz?
— Liczę na rzeczy nieprzewidziane. Mam nadzieję, że te ciemności, które nas otaczają, promień światła oświeci. Zkąd ten promień przyjść może, tego nie wiem, lecz oczekuję go. Spodziewam się także, że rzeczywisty morderca przez jaką nieostrożność albo sam się zdradzi, albo go wyda który ze współwinnych. Widziano to już wiele razy i jeszcze nieraz coś podobnego się wydarzy.
— A jeśli z tego, czego się pan spodziewasz, nic a nic się nie ziści?
— W najgorszym razie położenie nasze po trzech miesiącach nie będzie gorsze od wczorajszego. Powtórzę znowu to co wczoraj uczyniłem a może znajdę skuteczniejsze słowa, któremi na słuchaczów lepiej niż wczoraj będę mógł wpłynąć.
Vaubaron pokiwał lekko głową.
— Czy pan o tem wątpisz? — zapytał adwokat — i nie masz zaufania co do moich sił?
— Nie wątpię ani o pańskiem sercu ani o zdolnościach, lecz w ciągu minionej bezsennej, w męczarniach przebytej nocy, myślałem wiele i rozważyłem moje położenie wszechstronnie. Otóż przyszedłem do głębokiego przekonania, że pańskie wczorajsze przemówienie cudów dokazało.
— Cudów! powtórzył zdziwiony adwokat.
— Sto razy powtórzę tosamo, boś pan, mówiąc o mnie, poruszył serca wszystkich słuchaczów, tak że przez przeciąg jednej godziny tak urzędnicy sądowi jak sędziowie przysięgli i cała publiczność o mojej niewinności przekonani byli. Nikt, tylko pan mogłeś osiągnąć ten skutek, bo wszystkie pozory przeciwko mnie mówiły. Dzisiaj zastanawiam się nad moją sprawą tak, jakby to była sprawa nie moja własna, lecz kogoś obcego, i mogę pana zapewnić, że pańskie powodzenie wydaje się być wcale niezrozumiałem i do pojęcia trudnem. Człowiek, na którym podobny ciężar spoczął, nie ma istotnie najmniejszego prawa do litości i zasługuje tylko na pogardę i potępienie. Takie jest moje przekonanie i przekonanie tych wszystkich, którzy mnie słyszeli. Kto to wie, czyli po trzech miesiącach, przed innymi sędziami uda się panu dokazać tego, co wczoraj zrobiłeś!
Młody adwokat nie rychło dał odpowiedź, bo nie mógł ukryć przed sobą, że Vaubaron był bardzo bliskim prawdy. Są natchnione słowa, które tylko raz w życiu wyrzec się dają.
— Zniechęcasz mnie pan — rzekł w końcu cichym, smutnym głosem — a przecież, przysięgam panu, przyszedłem tu pełen ufności i dobrej nadziei. Godzina sprawiedliwości także dla pana wybije. Wierzę w to całą duszą. Prawda utoruje sobie drogę pomimo gęstej zasłony, która ją pokryła. Mam co do tego jakieś dziwne przeczucie.
— A ja — odpowiedział Vaubaron smutnie się uśmiechnąwszy przyjmuję pańską przepowiednię, lecz jeźli godzina sprawiedliwości nie dosyć rychło wybije, to stanie się pierwej to, czego uniknąć nie mogę!
Po tej rozmowie przez kilka minut panowało głuche milczenie.
Wreszcie zapytał mechanik:
— Mój drogi obrońco, powiedz mi, w którem więzieniu mam przebyć tę trzymiesięczną odwłokę?
— Prawdopodobnie w tem, w którem się teraz znajdujesz.
— Czy mogę się spodziewać, że się nie zetknę ze złoczyńcami, którymi gardzę, a którzy by myśleli jakobym do nich należał?
— Niczego łatwiej uniknąć nie można jak tego. Za małem wynagrodzeniem masz pan prawo żądania osobnej kaźni.
— Potrzeba zapłacić pistol, nieprawdaż?
— Tak jest, a ponieważ pan — dodał bojaźliwie adwokat spuściwszy w dół oczy, — bez wątpienia tej sumy nie posiadasz, więc zrób mi tę przyjemność i nie odmawiaj.
Rzekłszy to prawnik wsunął oskarżonemu do ręki kilka w papier zwiniętych złotówek, w które się z umysłu zaopatrzył.
Wybladłe lice Vaubarona pokryło się rumieńcem i naprzód miał zamiar ofiary nie przyjąć, lecz rychło stłumił w sobie uczucie dumy, która nie była na miejscu, pochwycił podaną sobie rękę i rzekł wzruszony:
— Niechże i tak będzie, kochany panie, przyjmuję. Cóż zresztą może znaczyć jedno dobrodziejstwo mniej lub więcej, ja przecież nigdy nie będę mógł odwdzięczyć tego, co dla mnie uczyniłeś. Mogę pana tylko błogosławić a pan Bóg niechaj pana za mnie wynagrodzi.
— Nie mówmy już o tem ani słowa więcej, proszę pana, o to usilnie — rzekł adwokat — nie mówmy o tem, co się mnie tyczy, lecz tylko o tem, co pana obchodzi.
— Czy będę mógł w ciągu tych trzech miesięcy widywać się z panem?
— Pomówię o tem z tym, do którego to należy i nie wątpię ani chwili, że prośbie mojej zadość uczyni.
— I przyjdziesz pan do mnie?
— Przyjdę choćby nawet codziennie.
— Więc pan zostaniesz dla mnie aż do końca dobrym jak sam pan Bóg, zaniedbasz swoje własne zatrudnienie i rozrywkę byle tylko nie opuścić nieszczęśliwego, którego pańska obecność pociesza i podtrzymuje na duchu. Ach mój panie, gdyby los, który mnie powalił, natchnął mnie nienawiścią dla ludzi, to serce takie jak pańskie pogodziłoby mnie ze światem, jeźlibym tylko mógł przypuścić, że moja córka stanie się poczciwą, szczęśliwą kobietą i że będę mógł oddać życie ratując ją od upadku. To są jedyne dwie rzeczy, o których spełnienie w tej chwili gorąco się modlę.
Rozmowa adwokata z obwinionym trwała jeszcze przez czas dłuższy. Vaubaron prosił obrońcy usilnie, aby się udał do policyi i starał się wyjednać, iżby poczyniono odpowiednie kroki celem odszukania zaprzepadłego dziecięcia.
— Gdybym ja głos podniósł — dodał — toby to w mojem obecnem, niskiem położeniu nie miało żadnego znaczenia, lecz panu niezawodnie nie odmówią pomocy.
Adwokat przyrzekł pójść za tem zaraz nazajutrz i wyszedł potem zostawiwszy Vaubarona przyrzeczeniem uspokojonego. Nazajutrz spełnił też adwokat w rzeczywistości, co był przyrzekł nieszczęśliwemu ojcu, udał się bowiem do policyi i prosił, aby celem odszukania dziecka potrzebne rozporządzenia wydano. Najzręczniejsi agenci udali się natychmiast na pole działania i przetrzęśli całe wielkie miasto aż do najbardziej ukrytych zakątków podziemia.
Wiemy jakiej przezorności użył Rodille owej nocy, kiedy dziecię uprowadził, wiemy także, że to wszystko, co zrobił, tak było przedsięwzięte, aby wszelkie poszukiwania niemożliwemi uczynić. Po tygodniowej, daremnej bieganinie powrócili agenci; donieśli w sprawozdaniu, że najmniejszego śladu straconego dziewczęcia w Paryżu nie znaleźli, dodając, że dziecię zapewne jakiemuś przypadkowi podległo i że niewątpliwie zwłoki tegoż za dni parę w Sekwanie lub kanale św. Marcina odkryte zostaną.
Adwokat rychło się dowiedział o tym wcale niezadowalniającym rezultacie i sam podzielał zdanie policyjnych agentów co do sposobu, w jaki dziecię życie utraciło. O tem był zobowiązany donieść nieszczęśliwemu ojcu i uczynił to, rzekłszy: — Pańskiej córki w żaden sposób odnaleźć nie można! Na tem poprzestał, bo nie miał odwagi dodać: — Pańska córka już nie żyje, więc opłakuj ją pan, bo nie możesz już mieć nawet najmniejszej nadziei.
Uwięziony opuścił głowę i rzekł do samego siebie:
— Ci ludzie źle szukają. Gdybym ja sam mógł Blankę szukać, znalazłbym ją niezawodnie.
Od tej chwili powziął nieszczęśliwy ojciec stałą myśl przedsięwzięcia ucieczki w każdy możliwy sposób. Będąc głęboko przekonany, że wszelkie usiłowania obrońcy na nic zupełnie przydać się nie mogą i że wyrok śmierci w takim stanie rzeczy jest niezawodny, postanowił nie czekać zakończenia sprawy, lecz uciec za użyciem podstępu lub gwałtu, byle tylko odzyskać wolność, która mu tysiąc razy droższą była, niż samo życie. Potem przebiegł myślą tysiączne okoliczności towarzyszące historycznie sławnym ucieczkom, które zdawały się być bajecznemi, lecz nie mniej przeto były prawdziwemi, bo pamięć o nich w archiwach bastylji i głównego państwowego więzienia ku zdziwieniu potomnych przechowana była.
Podczas gdy nasz bohatyr w samotnej celi na łożu wyciągnięty dzień i noc nad sposobem ucieczki przemyśliwał, adwokat podobnie zostawał pod wpływem ciągłej, stałej idei, która mu spoczynku nie dozwalała.
— O niewinności mego klienta tak dobrze jestem przekonany, jak o mojej własnej — mawiał ustawicznie do samego siebie — przecież musi się znaleźć środek i sposób jej wykazania. Inaczej być nie może i nie powinno, lecz gdzie ten środek znajdę? Błądzę od początku w tej sprawie jak w labiryncie. Któż mi tu poda zbawczą nić Aryadny? Powierzono mi życie Jana Vaubaron... jeźli mi się nie uda tego sprawiedliwego człowieka ocalić, to do ostatniej godziny życia będzie mi się zdawało, jakoby moje ręce krwią były zbroczone.
Tą myślą dręczony powziął młody człowiek wielkie postanowienie. Poszukał sędziego śledczego dla sprawy Vaubarona, lecz nie w kancelaryi, ale w tegoż prywatnem pomieszkaniu.
— Bądźże mi pan na miłość Boską pomocnym! — rzekł doń — ja jestem najbardziej udręczonym człowiekiem na świecie i nie odzyskam spokoju pierwej, niż pana na moją stronę pozyskam.
— O cóż tedy chodzi?
— Chodzi o obwinionego, którego broniłem i jeszcze bronić będę.
— O Jana Vaubarona?
— Tak jest.
— Podziwiam pański trud i wytrwałość, lecz jedno i drugie jest rzeczą, zupełnie nieużyteczną.
— Dlaczego panie?
— Dlatego, że ten człowiek jest rzeczywiście winnym.
— Na mój honor — zawołał młody człowiek — przysięgam panu, że jest niewinny! Czy pan możesz sądzić, iżbym był zdolny podobną przysięgę złożyć, gdybym nie miał niewzruszonej pewności?
Sędzia śledczy patrzał na adwokata przez kilka minut i oblicze jego dotychczas zawsze spokojne przybrało wyraz który opisać trudno.
— Pan jesteś rzeczywiście głęboko przekonany — rzekł potem — widzę to jasno.
— Nie chodzi tu o przekonanie moje, ale o pewność niezachwianą. Pan uważa zbrodnię za rzecz dokonaną, a ja temu stanowczo zaprzeczam.
— Więc pan zaprzeczasz rzeczywistej prawdzie, i daremnie walczysz przeciw niezbitym dowodom?
— Tak, ale te dowody winy są dla mnie dowodami niewinności. Jeźli mi pan raczy poświęcić godzinę czasu, to nie wątpię wcale, że mi się uda doprowadzić do tego, że moje zapatrywania podzielisz.
— Mów pan i bądź pewny, że cię będę słuchał z ciekawością i zadowoleniem.
Młody prawnik wziął się natychmiast do dzieła i rozwinął z nieporównaną bystrością i loiką już przedtem podczas rozprawy postawione zdanie, mianowicie, że Vaubaron jest tylko ofiarą zręcznego łotra, który sprawiedliwość ziemską w błąd wprowadzić potrafił. Adwokat przedstawił, że nieznany zbrodzień zakradł się do hotelu, zamordował śpiącego starca narzędziem do mechanika należącem, że potem umknął oknem i zostawił umyślnie na balkonie guzaty sznur. Prawnik naprowadził dalej, że nikt inny tylko ten właśnie nieznany zbrodzień zostawił nieszczęśliwemu Vaubaronowi krwią zbroczone banknoty i że wreszcie zniknął, oddawszy głowę sprawiedliwego gilotynie, czem własną bezkarność i bezpieczeństwo okupił.
— Ten człowiek, a raczej potwór szydzi teraz ze sprawiedliwości — dodał młody człowiek — więc niech go pan szuka, bo on jest i Vaubaron nie kłamał. Gdy go pan wynajdziesz, to będziesz miał w ręku prawdziwego zbrodniarza.
Po tych słowach nastąpiło długie milczenie. Urzędnik zwiesiwszy głowę i zmarszczywszy czoło oddał się głębokiemu zamyśleniu, czemu obrońca Jana Vaubarona ani nawet myślał przeszkodzić.
— Miałeś pan słuszność, że do mnie przyszedłeś — rzekł półgłosem urzędnik po upływie kwadransa — miałeś pan słuszność, gdyś powiedział to, co właśnie słyszałem.
— Czy mi się nie udało przekonać pana? Mówże pan, czego mogę oczekiwać i czego spodziewać się należy?
Sędzia śledczy ociągał się z odpowiedzią na te trzy pytania, podniósł się i podał adwokatowi rękę dając do poznania, że rozmowa między nimi dłużej trwać nie powinna. Adwokat dobrze to zrozumiał i wyszedł będąc mocno przekonany, że właśnie przed chwilą zdobył największe zwycieztwo na drodze swego oratorskiego powołania.
Opuściwszy sędziego udał się obrońca do więzienia, lecz o tem co zaszło nie pisnął przed obwinionym ani słówka nawet, bo się obawiał obudzić w sercu Vaubarona nadzieję, która w przyszłości mogła się okazać zwodniczą.
Sędzia śledczy, tak jak wszyscy urzędnicy, którym ważne czynności powierzone bywają, wybrał sobie za wskazówkę wyborne zdanie: Vitam impendere vero! Najmniejsza wątpliwość niepokoiła go i odzyskiwał spokój dopiero wtenczas, gdy niepewność zwalczył i rzecz zaciemnioną w jasnem świetle obaczył. Aż do owej godziny, kiedy go młody adwokat odwidził, pewnym był co do winy podsądnego. Przekonanie jego i teraz jeszcze nie było wcale inne, lecz po raz pierwszy przypuścił możliwość błędu, która wprawdzie przedstawiała mu się jeszcze zawsze prawie nieprawdopodobną, lecz przecież była wystarczającą, aby go zaniepokoić. Jeźli taka myśl w głowie sędziego powstanie, to cała jego działalność zwraca się ku temu, aby rzecz wyjaśnić i mozolną pracę śledzenia na nowo rozpocząć.
Sędzia śledczy postanowił użyć wszystkiego aby stwierdzić to, co oskarżony podawał. Rozmyślając o tej sprawie, chwilowo bądź to śmiał się z siebie samego i swej bezpodstawnej trwogi, bądź też nabywał przekonania o potrzebie rozpoczęcia śledztwa na nowo, gdy sobie przypomniał adwokata i całe dziwne zachowanie się Vaubarona, którego sposób bronienia się był niewytłumaczony. Rozmyślanie o procesie mechanika w ciągu następnej nocy miało ostatecznie ten skutek, że na drugi dzień w tym względzie rozmówił się z prokuratorem. Ztąd wynikło, że uznano potrzebę ponownego przeprowadzenia śledztwa, poczem sędzia chcąc się pozbyć dręczących go myśli, bezzwłocznie Vaubarona do swej kancelaryi sprowadzić kazał. Do wydanego rozkazu przydał jeszcze, aby się z oskarżonym jak najwzględniej obchodzono i zdjęto mu z rąk łańcuszki. Stało się to około godziny drugiej z południa.
Gdy w godzinę potem adwokat wstąpił na podwórzec budynku sądowego, spostrzegł ku niemałemu zdziwieniu, że w sądzie było jakieś niezwykłe poruszenie. Tłum ludzi napełnił główną, salę w parterze i sprawiał gwar podobny huczeniu pszczół w ulu. Żandarmi z przestraszonem wejrzeniem biegali to tu, to tam. Wreszcie pikiety wojskowe zamknęły wszystkie wyjścia.
Obrońca Vaubarona zagadnął jednego ze swoich kolegów:
— Co się tu dzieje? Zkąd taki gwar i zbiegowisko?
— Zdaje się — odpowiedział zapytany — że niebezpieczny złoczyńca w chwili, kiedy go do kancelaryi sędziego śledczego prowadzono, dał nogom znać.
— A jakże się ten złoczyńca nazywa?
— Dotąd nie zna nikt jego nazwiska, daremnie o to może już dziesięć ludzi pytałem.
— Czy wiadomo przynajmniej do którego sędziego był prowadzony?
— A, to wiadomo. Prowadzono go do sędziego M...
Gdy adwokat nazwisko sędziego, z którym dnia wczorajszego rozmawiał, posłyszał, uczuł że go pomimo wolny dreszcz przejął.
— Ach mój Boże! — rzekł do samego siebie — daj aby tym zbiegiem nie był Vaubaron. Jeźliby to on był, natenczas wszystko przepadło.
Aby się czemprędzej pozbyć niepokoju i niepewności, która nim owładnęła, natychmiast pospieszył do sędziego, któremu kartę wizytową wręczyć kazał. Sędzia wydał polecenie, aby prawnika natychmiast przypuszczono.
Czego się prawnik obawiał, spełniło się.
— Cóż więc — przemówił sędzia do prawnika wchodzącego — czy pan jeszcze obstajesz przy niewinności swego klienta? Do udowodnienia jego zbrodni brakowało jeszcze jednego, głównego dowodu wedle naszego przekonania, i dowód ten jest nam teraz dany.
— O jakim dowodzie pan mówisz? — rzekł prawnik cichym głosem — cóż zaszło takiego?
— Jan Vaubaron umknął właśnie. Czy pan o tem jeszcze nie wiedziałeś? Będąc dalekim tego, aby mógł sprawę objaśnić, uciekł z więzienia. Był on tak mało o sprawiedliwości swojej przekonanym, że dał nogom znać w chwili, kiedy śledztwo na nowo rozpoczęte być miało. Cóż pan na to, jaką pan na to możesz dać odpowiedź?
— Na to nie mam nic do powiedzenia. Ten nieszczęśliwy samowolnie poszukał własnej zguby, czego wcale pojąć nie mogę. Jego największy nieprzyjaciel nie mógłby mu do tego doradzać. Niezawodnie zostanie pochwycony i nazad sprowadzony, a wtenczas położenie jego będzie prawdziwie rozpaczliwie. To wszystko atoli nie zmienia mego przekonania. Mogę przypuścić, że Vaubaron postradał zmysły, lecz żeby był w istocie winnym, tego nigdy przypuścić nie mogę.
Sędzia śledczy opuścił głowę, myślał i milczał.
— Cóż ja w przyszłości będę mógł zrobić — rzekł smutnie po niejakiej chwili.
— Moje dotychczas niespokojne sumienie uspokoiło się zupełnie. Byłem gotów z niezmordowaną gorliwością obowiązkom moim zadość uczynić, chciałem bądź kłamstwo, bądź prawdę wykryć koniecznie, bez zwłoki chciałem przystąpić do rozwiązania tej zawiłej i niezrozumiałej zagadki, lecz dokonana ucieczka uniemożebniła wszystkie moje zamiary i czyni bezowocnemi wszystkie usiłowania. Oskarżony sam ubezwładnił mnie zupełnie!
W czasie tej rozmowy w kancelaryi sędziego, gdy w całym sądzie o niczem innem mowy nie było, tylko o ucieczce zbrodniarza, gdy po całem wielkiem mieście rozpierzchli się policyjni agenci szerzący wszędzie opisanie osoby zbiega, który bądź co bądź schwytanym być musiał, Vaubaron oddalał się od gmachu więziennego coraz dalej, krocząc śmiało mniej uczęszczanemi ulicami.
Opowiedzmy teraz w krótkości, jak się to wszystko stać mogło.
Wielkie było zdziwienie Jana Vaubarona, gdy dwaj żandarmi przekroczyli próg jego celi, za którą był zapłacił. Żandarmi oświadczyli mu, że ma się udać z nimi do sędziego śledczego.
Zdjęcie z rąk łańcuszków, do których noszenia już się był przyzwyczaił, spotęgowało jeszcze to jego zdziwienie. Śledztwo już dawno ukończone zostało. Czegóż więc mógł chcieć sędzia śledczy? Jakie nowe nieszczęście oczekuje go? Jaka nowa hańba ma go jeszcze spotkać?
Te pytania zadawał sobie mechanik idąc krętymi korytarzami gmachu więziennego. W końcu gdy stanął na najwyższym stopniu wschodów bardzo stromych i tak wąskich, że tylko pojedyńczo przejść można było, opanowała go myśl odzyskania wolności z taką gwałtownością, że tej żądzy w żaden sposób sprzeciwić się nie mógł. Zresztą sposobność wydała mu się lepszą, niżby to kiedykolwiek po raz drugi zdarzyć się mogło; mechanik obrócił się nagle, rzucił idącego za nim żandarma na ziemię nie uczyniwszy mu przecież żadnej szkody i z podziwienia godną szybkością zbiegł potem po wschodach na dół. Gdy był na dole, miał przed sobą trzy drogi. Wybrał jedne z nich i przypadek sprzyjał mu. Po kilku sekundach dostał się do wielkiej sali w przyziemiu a potem opuścił budynek sądowy pierwej, zanim żandarmi, którzy dla ciężkiego obuwia i takiegoż ubrania nie dość szybko pospieszyć mogli, byli w stanie odkryć drogę jego ucieczki i skutecznie straż więzienną zaalarmować.
Dostawszy się raz na ulicę, Vaubaron mógł się uważać za ocalonego. Nie tracąc czasu pospieszył i zgubił się rychło w labiryncie wąskich uliczek dzielnicy Cite. Był teraz wolny! Ubranie jego, jakkolwiek bardzo skromne lecz czysto utrzymane nie zwracało na niego niczyjej uwagi. Był jeszcze w posiadaniu większej części od obrońcy otrzymanych pieniędzy. Jeźli mu szczęście posłuży, to przez długi czas przed poszukiwaniami policyi będzie mógł uchodzić.
Naprzód szedł przez pięć lub sześć minut sporym krokiem, lecz zawsze tak, że to nie mogło być nikomu podejrzanem, a potem zwolnił kroku i zrobił zwrot. Przestrzeń z tyłu za nim była wolną, jak daleko mógł okiem sięgnąć. Vaubaron zboczył w uliczkę. Teraz pospieszył znowu jak mógł najprędzej, a zmieniając często kierunek dostał się, na ulicę św. Jakóba, zkąd rychło potem znalazł się na gościńcu, który długością siedmiomilową cały Paryż otacza.
Vaubaron musiał przedewszystkiem pomyśleć o przebraniu się. Wstąpił do fryzyera, kazał sobie spuścić włosy i zgolić brodę, która od dnia uwięzienia go brzytwy nie widziała. Potem kupił sobie czapkę i starą bluzę. Przebrawszy się tak, poczuł konieczność pokrzepienia sił, napił się przeto wódki i zakąsił kawałkiem chleba.
Po tej skromnej przekąsce udał się znowu w drogę. Naprzód szedł dość daleko wyżej wspomnianym gościńcem a potem zbliżył się do rogatki Maine. Żaden wyraz nie mógłby opisać tego, co się teraz w jego duszy działo.
Vaubaron byłby ukląkł, aby panu Bogu za odzyskaną wolność podziękować, lecz dla mnóstwa ludzi nie mógł tego uczynić, gorące uczucie dobywało się z głębi jego piersi a usta szeptały cichą modlitwę:
— Boże mój, dzięki Tobie! A teraz udaję się do ciebie ukochana Marto. Ty nie żyjesz ale pamięć o tobie we mnie nie wygasła. Do twego grobu najpierw się udam. Ty mnie natchniesz, ty mi powiesz, co mam przedsięwziąć, abym moje drogie stracone dziecię odzyskał.
Zaledwie zbieg te słowa wyrzekł, wstrzymał się rażony wcale smutną myślą. Ten grób na którym chciał uklęknąć, który chciał skropić łzami, gdzież się znajdywał? Nie wiedział tego, a przecież chciał wiedzieć koniecznie. Któżby mu tutaj mógł dać objaśnienie?
Na kilka chwil opanowało go zwątpienie, lecz potem nabrał odwagi i narażając się na odkrycie, udał się na ulicę Pas-de-la-Mule, aby zapytać sąsiadów, gdzie grobu pogrzebanej Marty szukać należy. Nieszczęśliwy omal nie zemdlał, gdy zobaczył ulicę, na której tak długo mieszkał, dom, w którym tak był szczęśliwy i pałac barona Viriville, dokąd wszedł po raz pierwszy wtenczas, kiedy go tam zaprowadziła policya celem pokazania mu ofiar mniemanej zbrodni. Tablica, na której białemi literami nazwisko jego umieszczone było, jeszcze wisiała na froncie domu. Hotel barona Viriville przedstawiał wcale smutny widok, wszystkie okna deskami były zabite. Na dziedzińcu gęsta porosła trawa, a po bramie łatwo można było poznać, że jej przez czas długi nikt nie otwierał.
Do kogoż miał się teraz udać, aby się dowiedzieć o tem, co chciał wiedzieć koniecznie? Jakie miał pytania zadać, aby się nie zdradzić?
Ujrzawszy naprzeciwko hotelu barona Viriville na noszach siedzącego, na pół ociemniałego straruszka, który pełnił służbę na posełkach w tej części miasta, mechanik przez czas dłuższy nie wiedział, co zrobić.
Wreszcie zbliżył się do staruszka i zapytał:
— Przyjacielu, powiedz mi proszę, czyli nie wiesz, co w tym hotelu przed dwoma czy też trzema miesiącami zaszło strasznego?
— Aha — rzekł służalec — pan mówisz o baronie i pannie Urszuli Renaud. Znałem ich oboje, znałem także Vaubarona, chociaż z nim nigdy w życiu nie rozmawiałem. Mieszkał on na pierwszem piątrze w tym oto domie, który pan widzisz. Ten Vaubaron który był mechanikiem, spuścił się za pomocą guzatego sznura do owego balkonu przymocowanego na podwórzec hotelu i zamordował właściciela i tegoż gospodynię. Wielki to łotr mój kochany panie.
Vaubaron opuścił głowę i starał się ukryć rumieniec, który na twarz jego wystąpił. Po kilku sekundach przemówił pomimowolnie od wzruszenia drżącym głosem:
— Jestże to pewna rzecz, że ten, który o winę jest posądzony, rzeczywiście zbrodnię popełnił?
— Tak, tak, to jest rzeczą pewną i nie brak dowodów na to. Wprawdzie ostateczną rozprawę odłożono na czas późniejszy, lecz to niegodziwcowi wcale nic nie pomoże.
— Spodziewam się, że ten człowiek nie miał ni żony, ni dzieci.
— W tem się pan myli zupełnie.
— Jak to, jest żonaty?
— Mój Boże, tak jest w istocie, a przynajmniej miał żonę, biedną, cnotliwą i wcale przystojną młodą kobietę, którą pomału na śmierć zamęczył. Mówię panu, że to był potwór, nie człowiek.
Mechanik aż pozieleniał, gdy słyszał te słowa.
— Więc on unieszczęśliwił żonę? — zapytał mechanik.
— Unieszczęśliwił ją tak dalece, że ze zgryzoty umarła. Zrozumie pan przecież, że taki człowiek żyć nie mógł bez dręczenia kobiety, która była jego żoną. Męczył ją łotr przez cały przeciąg małżeńskiego pożycia, aż w końcu popełnił tę straszną zbrodnię, co ją do reszty dobiło. W dzień uwiezienia zbrodniarza znaleziono ją już od kilku godzin martwą, na podłodze leżącą.
— Jakto — pytał zbieg dalej — czy dzieci nie wołały o pomoc dla matki.
— Była w domu tylko jedna dziewczynka, mogąca mieć lat pięć lub sześć. Gdy ludzie weszli do pomieszkania już jej tam nie było i od tego czasu nikt o niej nie słyszał już więcej. Nikomu nie jest wiadomo, co się z nią stało.
Nastąpiło krótkie milczenie. Vaubaron odwrócił głowę, aby nie dać widzieć łzami zalanych oczu. W końcu zapytał cichym głosem.
— Mój przyjacielu, czy nie mógłbyś mi powiedzieć, co się stało ze zwłokami nieszczęśliwej kobiety?
— Pochowano ją — odpowiedział staruszek — i naturalnie za trumną nikt nie szedł, do wspólnego biedakom grobu na smętarzu Pére la Chaise.
Mechanik podziękował staruszkowi za jego uprzejmość a potem zwolna opuścił ulicę Pas-de-la-Mule. Ból nie do opisania ściskał mu serce. Nie mógł się biedny pogodzić z myślą, że jego kochanej żonie nawet osobnego grobu nie dano, aby w nim w pokoju spocząć mogła.
W ciągu upłynionych trzech miesięcy bohatyr nasz zawsze przeczuwał, że żona w ten sposób pogrzebaną została i nie mogło być inaczej, bo stało się to w skutek nędzy i opuszczenia w jakiem biedna kobieta w godzinie śmierci znajdywała się. Od chwili uwięzienia Vaubaron miał tylko dwojakie życzenie w tem życiu, chciał odnaleźć Blankę i pomodlić się na grobie Marty.
Otóż nadzieja zawiodła go co do jednego z tych życzeń i to w chwili, kiedy był pewny, że się będzie mógł wziąć do dzieła celem urzeczywistnienia powziętych zamiarów. Cios ten był dla nieszczęśliwego okropny. Wszystkie jego rany otworzyły się na nowo krwią ciekące.
Czyż to nie było złą przepowiednią co do wyniku poszukiwań za córką, co właśnie chciał przedsięwziąć? Czarnemi myślami zajęty zbliżył się Vaubaron do smętarza Père la Chaise. Zanim wszedł do środka, zatrzymał się przed kramikiem, jakich w pobliżu tego smętarza podostatkiem się znajduje i kupił za kilka sous skromny wieniec z nieśmiertelników. Udawszy się potem do jednego ze stróżów, którym dozór smętarza jest powierzony, kazał sobie pokazać wspólne grobowisko. Stanąwszy na wskazanem miejscu pochylił się nad tą wielką kostnicą ryskalami grobarzy bezustannie przewracaną i począł błagać ducha zmarłej żony, aby mu w odnalezieniu straconego dziecięcia był pomocny. Po niemej a serdecznej modlitwie położył wieniec na świeżo wzruszonej ziemi. Poleciwszy się tak opiece zmarłej, Vaubaron opuścił smętarz.
Przez cały tydzień nasz bohatyr ożywiony nadzieją, której się bez namysłu oddał, wiódł życie pod każdym względem dziwne i ciekawe.
Z brzaskiem dnia ruszał w drogę i przebiegał wolnemi, nierównemi krokami wszystkie dzielnice miasta, zwracając natężoną uwagę na twarze dziewczątek, które zdybywał.
Nieszczęśliwy wmawiał w siebie, że lada przypadek córkę mu sprowadzi i że wtenczas obejmie ją rękami i rzecze: Moja córko, moje kochane dziecię, pójdź do mego serca, ja jestem twoim ojcem!
Vaubaron unikał wszelkich wydatków, nawet najpotrzebniejszych i żył tylko chlebem i wodą chcąc pieniądze zaoszczędzić, aby mu na jak najdłuższy czas poszukiwań wystarczyć mogły. Wieczorem udawał się bądź to do pobliskich kamieniołomów, bądź do piwnic nowobudowanych domów, aby tamże przenocować. Oprócz wymienionych potrzeb oszczędności miał on jeszcze inne ważne przyczyny, dla których tak postępywać musiał. Nieposiadając najpierw żadnych papierów nie mógł się ważyć nająć gdziekolwiek chociażby najskromniejsze pomieszkanie, wiedząc dobrze iżby go nieprzyjęto, z drugiej strony nie śmiał szukać noclegu w jakim domie zajezdnym, dokąd na nocleg mnóstwo indywiduów najniższej klasy społeczeństwa ciągnie, bo miejsca takie tworzyły dla policyi rybne stawy, gdzie z pewnością żaden połów nie był bezowocnym.
Z brzaskiem dnia opuszczał Vaubaron swe wilgotne lub pełne kurzu legowisko, otrząsł suknie bądź błotem zawalane, bądź kurzem pokryte i rozpoczynał na nowo swe poszukiwania po labiryncie ulic paryskich.
Dnie mijały, a nie przyniosły z sobą nic nowego. Bohatyr nasz chwilami tracił ducha i wszelką nadzieję. Zimny rozum począł w duchu nieszczęśliwego człowieka upominać się o swoje prawa i rozpędzał niespełnione marzenia.
Zbliżyła się godzina, w której Vaubaron pojął, że jego przedsięwzięcie wcale nie jest rozumne. Zapytywał teraz samego siebie, czy może być, aby bez pomocy policyi mógł odnaleźć dziecię, o którem nawet nie wiedział, ażali się znajduje w Paryżu i czy jeszcze żyje. Zresztą sam się strzedz musiał, co także nie małą było przeszkodą w uskutecznieniu przedsięwzięcia.
Popadłszy raz w zwątpienie i straciwszy ducha, uczuł mechanik pierwsze napady moralnej słabości, która go łatwo do szaleństwa przyprowadzić mogła, jeźliby jaki niespodziewany wypadek temu nie przeszkodził. Pomimo tego nie przerwał swoich poszukiwań a raczej ciągłych i bezowocnych wędrówek. Szedł zawsze gdzie go oczy niosły, szedł tak długo, aż znużone nogi ciężaru ciała już dłużej dźwigać nie mogły. Niejednokrotnie minęła cała doba, w ciągu której ani razu się nie pożywił, bo nie czuł nawet najmniejszego głodu.
Pewnego popołudnia znużenie zmusiło go do wypoczęcia na ławce dwoma staremi drzewami ocienionej. Głowa mu zaciężyła i pochyliła się na piersi. Pomimo wrzawy ulicznej opanowała go niepokonana senność. Z tego sennego odurzenia zbudziła go uszy rozdzierająca muzyka, której trąby, cymbały i chińskie dzwonki tuż przy jego uszach zabrzmiały.
Ta prawdziwie kocia muzyka sprawiła, że się obudził i podniósł głowę.
Znajdywał on się teraz na Boulevard du Temple naprzeciwko gabinetu z woskowemi figurami do pana Kurcyusza należącego.
Duszność ścisnęła mu piersi.
Wspomnienie ostatniego z Blanką przeżytego dnia obudziło się w nim. Przypomniał sobie teraz zdziwienie dziewczęcia na widok figur woskowych i tych wszystkich cudów, jakie w gabinecie można było oglądać. Przypomniał sobie także rozmowę z dyrektorem tego zakładu i nadzieje, które w czasie tej rozmowy w jego duszy powstały. Przypomniał sobie wreszcie odwidziny w małym domku niemieckiego doktora i magnetyczny sen, w którym pogrążona mała Blanka tak dziwną, niepojętą rolę odegrała.
Nagle Vaubaron zadrżał i uderzył się ręką po czole. Równocześnie na jego twarzy odbił się wyraz radości. Jasny promień rozświecił ciemności jego ducha.
— Doktor Horner i jasnowidząca — mówił do samego siebie. — O dlaczego zaraz na to nie wpadłem. Co za głupiec ze mnie, gdy tak długo nadaremnie szukałem a nie poszedłem odwidzić tych ludzi, aby ich zapytać. Dla nich nie masz żadnej tajemnicy. To co chcę wiedzieć, oni wiedzą także. Zapytam się jasnowidzącej, gdzie jest moja Blanka i otrzymam odpowiedź.
Rzekłszy te słowa, powstał z ławki i pospieszył ku furcie w parkanie, który ogród magnetyzera otaczał. Zanim do furtki przybył, Vaubaron zwolnił krok a w końcu zatrzymał się. Przypomniał sobie że cena wstępu wynosiła dwadzieścia franków. Otóż Vaubaron zastanowił się, czy posiada jeszcze sumę, która była potrzebną aby mógł wejść do świątyni doktora Hornera.
Nieszczęśliwy sięgnął palcami do kieszonki w kamizelce.
Z kieszeni dobył trzy pięciofrankówki i kilka drobnych monet. Wszystko wynosiło mało co więcej nad dwadzieścia franków. Mechanik zrobił wyraz twarzy do tryumfującego uśmiechu wcale podobny. Powziął on zamiar pozbycia się reszty zasobu i był gotów pozostać w Paryżu bez jednego sous w kieszeni, niezdolny cokolwiek zarobić. Jeźliby dalej chciał się wyżywić, to pozbywszy się tego co jeszcze posiadał, byłby zmuszonym rękę wyciągnąć i prosić o jałmużnę.
O tem wszystkiem w obecnej chwili zapomniał, a zresztą, cóż na tem zależało? Chodziło o Blankę, o niej jedynie przedewszystkiem myśleć powinien, a wzgląd na własną osobę potem dopiero mógł mieć miejsce.
Vaubaron zrobił poruszenie i zbliżył się ostatecznie do furtki. Stanąwszy tu obaczył ponownie świetny napis na tablicy:
„Fryderyk Horner Dr. Medycyny, profesor na wszechnicy w Dusseldorf, członek akademii we Wiedniu, Stuttgart i Berlinie. Magnetyczne konzultacye codziennie od godziny jedynastej do piątej.
Vaubaron zadzwonił. Drzwiczki same się otworzyły i zamknęły się, za nim gdy wszedł do ogrodu.
Vaubaron szedł szpalerem po starej modzie przyciętych drzew i zbliżył się wreszcie do budynku. W przedpokoju zdybał tego samego lokaja w złocistej liberyi i z impertynenckim wyrazem twarzy, którego już dawniej poznał był wszedłszy tu z Blanką po raz pierwszy w życiu. Musimy przyznać, że niedostatkiem i bezsennością znużony zbieg wcale nieponętnie wyglądał. Można też łatwo domyśleć się w jakim stanie znajdywały się jego suknie po tylu w kamieniołomach i zwaliskach przepędzonych nocach.
— Czego pan chcesz? zapytał go gburowato służący.
— Chce się zapytać jasnowidzącej — odpowiedział Vaubaron.
— To kosztuje dwadzieścia franków a płaci się zawsze z góry.
— Oto są pieniądze.
— Masz pan więc numer porządkowy... Czy byłeś pan już tutaj kiedykolwiek?
— Tak jest, byłem.
— Więc wiesz pan zapewne, żeś się powinien jawić przed drzwiami gabinetu, skoro doktor pański numer wywoła.
— Wiem o tem.
— Dobrze więc, wejdźże pan teraz i czekaj.
Rzekłszy to, uchylił zasłony nad drzwiami wiszącej.
Bohatyr nasz wszedł do salonu. Były w nim obecne trzy osoby. Na karcie Vaubarona był numer czwarty. Nie zajmując się obcymi, z którymi się tu przypadkiem zszedł, usiadł nowo przybyły na fotelu, oparł się wygodnie plecyma, zamknął oczy i zatopił się cały w rozpamiętywaniu wszystkich szczegółów, jakie pierwszej jego bytności w tem miejscu towarzyszyły.
Gdy tak zapomniał o teraźniejszości, aby żyć w przeszłości, na kilka kroków przed nim otworzyło się małe okienko, które w ścianie tak było umieszczone, że nie łatwą było rzeczą spostrzedz je. W oprawie tego okienka pojawiło się blade oblicze, którego niepewne, błędne oczy na Vaubaronie spoczęły...
Nie można sobie przedstawić nic bardziej strasznego, jak podobne w półcieniu pogrążone oblicze z świecącemi oczyma. Czoło szpiegującego zmarszczyło się, oczy ciskały błyskawice, a potem wszystko znikło i okienko zamknęło się. To blade oblicze należało do Rodilla, który Vaubarona pomimo przebrania poznał natychmiast. Po tem zrobionem odkryciu nędznik opuścił swą kryjówkę i udał się do salonu, gdzie się znajdywał doktor Horner, jasnowidząca i klient magnetyzera.
Nic się tu w salonie nie zmieniło, tylko zamiast dawniejszej jasnowidzącej Pameli, osławionej wspólniczki niemieckiego doktora, widziałeś na fotelu jasnowłose dziewczę z wybladłą, chorowitą, niemniej przeto uderzająco piękną twarzyczką. Jej długie, jasne sploty włosów spływały na piersi i pokrywały po części malutkie rączęta, które tak wyglądały, jak gdyby z kości słoniowej były utoczone. Jej lice, którego najmniejszy rumieniec nie krasił były tak czystej barwy jak perłowa macica, na około jej powiek, zdawało się, jakoby kto delikatnym pędzlem niebieskawe koła zatoczył.
Czyż potrzeba mówić, kim to dziecię było?
Była to Blanka Vaubaron.
W tej chwili ojciec i córka tylko na kilka kroków oddaleni byli.
Gdyby się przypadkiem drzwi z salonu do przedpokoju wiodące otworzyły, toby Jan Vaubaron posłyszał nagle drogi głos porwanego dziecięcia, bo Blanka znajdywała, się właśnie w stanie magnetycznego uśpienia, będąc pomimo woli posłuszną Fryderykowi Horner.
Doktor zapytywał, a dziewczyna dawała odpowiedzi.
Rodille czyniąc zadość pierwszej klauzuli umowy z Hornerem zawartej, zaprowadził porwaną Blankę do domu doktora na Boulevard du Temple, poczem odebrał umówioną sumę i występywał od tego czasu już jako wspólnik magnetyzera.
To czego się ci obydwaj łotry spodziewali, ziściło się rzeczywiście, ba nawet przewyższyło ich najśmielsze nadzieje. Wieść o jasnowidzącem dziecięciu rozszerzyła się piorunem po całym Paryżu. Liczba ciekawych gości pomnożyła się najmniej dziesięć razy i, w tym samym stosunku wzmogły się dochody.
Pameli, tej rzekomej jasnowidzącej, tej pierwotnej somnambuli nie oddalono przecież. Pozostała, aby od czasu do czasu zastępywać małą dziewczynę, jeźli stan zdrowia tej ostatniej nie dozwalał nadużywać jej sił i zdrowia, które już dawno było nadwerężone.
Rodille jako wspólnik magnetyzera urządził sobie do własnego użytku mały ciemny gabinecik z okienkiem, za pomocą którego zawsze mógł widzieć i słyszeć, co się w salonie działo, nie będąc widzianym. Był on przeto prawie codziennie świadkiem poufnych rozmów, jakie w salonie prowadzone były, a korzystając z tego, udzielał potem wskazówek tak Hornerowi jak niemniej także Pameli, jeźli ta kiedykolwiek prawdziwą jasnowidzącą zastępywała. Pamela wreszcie przy pomocy Rodilla odegrywała niekiedy tak doskonale swą rolę, że niedowiarków w zdumienie a ograniczonych w podziw wprawiała.
Nędznik otworzył, jak wyżej powiedziano, drzwi i wszedł do salonu. Salon ten był podczas trwania konzultacyi zamknięty dla każdego. Nikomu nie było wolno tu wejść bez względu na powód, któryby mógł mieć. Można łatwo zrozumieć, dlaczego tak było. Chodziło o to, aby nie dopuścić nikogo, ktoby klientów do niedowierzenia mógł pobudzić i temsamem interesom spółki był szkodliwy. Rodille sam poddał się temu nieodzownemu warunkowi i nigdy mu się aż do tej chwili nie sprzeciwił. To też lekarz zobaczywszy wchodzącego wspólnika, nie mogąc sobie wytłumaczyć tego niezwyczajnego postąpienia, ściągnął brwi i zmarszczył czoło jak rozgniewany bożek gromów i zwrócił ku przybyłemu gniewne oblicze i groźne oczy. Rodille przyjął to zachowanie się doktora, które wedle jego wyobrażenia wcale nie było na miejscu z jak największą obojętnością i dał rozkazującym gestem do poznania, że jest życzeniem, aby się doktor doń przybliżył.
Fryderyk Horner był temu bezwiednie posłuszny i zbliżył się chwiejnym, niepewnym krokiem do wspólnika przy drzwiach stojącego.
— Czego pan tu chcesz? — zapytał cichym głosem.
— Chcę nas obydwu wydobyć z łapki — odpowiedział Rodille tym samym zimnym głosem.
— Czy nam zagraża jakie niebezpieczeństwo?
Rodille wskazał ręką na przedpokój, gdzie czekali goście i rzekł jak mógł najciszej:
— Ojciec tego dziecka tam się znajduje.
Magnetyzer zadrżał i aż pozieleniał ze strachu.
— Co, jest tam Jan Vaubaron? — zapytał drżącym głosem.
— Tak jest.
— Jakżeż go się pozbędziemy?
— Wcale nie należy go się pozbywać.
— Cóż zatem uczynić wypada?
— Zaraz to panu powiem. Za chwilę wyjdę ztąd. Jeźli konzultacya, którą zajęty jesteś, już się ukończy, to nie wywołuj żadnego numeru pierwej, zanim się ze mną nie porozumiesz. Jeźli tak postąpisz, to wszystko biorę na siebie.
Fryderyk Horner skinął głową na znak, że się zgadza i powrócił do jasnowidzącej i swego klienta. Rodille tymczasem powrócił do swojej kryjówki.
Rozpoczęta konzułtacya rychło się ukończyła. Klient opuścił salon, poczem Fryderyk Horner przywołał Rodilla.
— Ile pan potrzebujesz czasu do zbudzenia małej? — zapytał ostatni.
— Co najwięcej jednej lub dwu minut — odpowiedział magnetyzer.
— Czy pozostawiona samej sobie także by się tak rychło obudziła?
— Tak rychło nie, lecz dopiero za dwie lub trzy godziny.
— Czy upatrujesz pan w tem wielkie niebezpieczeństwo, gdyby jej sen tak długo potrwał?
— Stan magnetycznego uśpienia nuży ją bardzo, lecz nie ma w tem jak sądzę żadnego niebezpieczeństwa.
— To jest wszystko, czego potrzeba. Najlepiej pan zrobisz, gdy jej nie zbudzisz wcale, lecz śpiącą, do jej pokoju zaniesiesz, na łóżko położysz i story u okien spuścisz. Resztę biorę na siebie.
— Niech i tak będzie, lecz cóż zrobimy z konzultacyą. Nie można przecież strony odprawić, bo toby była bardzo smutna historya.
— Nie potrzebujesz pan nikogo odprawiać. Na szczęście Pamela nie wyszła z domu. Właśnie powiedziałem jej, jak się ma zachować. Rzecz pojęła dobrze, zastąpi małą i wie już na palcach, jakie ma dać odpowiedzi na pytania Vaubarona.
— Jakimże sposobem człowiek ten został uwolniony? Czyż go nie uwięziono, jak pan powiedziałeś? Czy go nie zasądzono?
— Uciekł z więzienia. To jest jasne jak słońce.
— Ten człowiek będzie dla nas ciągłym postrachem, jak długo na wolności zostawać będzie. Ciągle mi się zdawać będzie, że nad naszemi głowami wisi miecz Damoklesa.
Na ustach Rodilla zaigrał szatański uśmiech, któryby trudno było opisać.
— Uspokój się pan. Jan Vaubaron tylko dziś mógłby być dla nas niebezpiecznym, lecz jutro, ba nawet już dziś wieczorem z jego strony niczego więcej nie będziemy się potrzebowali obawiać.
— Jakiż jest pański plan?
— Posłuchaj a dowiesz się o tem.
Rodille podał doktorowi niektóre wskazówki, które tenże szczegółowo uwzględniać przyrzekł.
Potem Horner wziął na ręce śpiącą, Blankę, lekką jak piórko i opuścił pokój, dokąd w tejże chwili weszła Pamela.
Fałszywa jasnowidząca usiadła na wielkim fotelu, który Blanka właśnie co opuściła. Zamknęła oczy i przybrała pozór w śnie pogrążonej osoby. Fryderyk Horner otworzył natychmiast drzwi, które łączyły salon z pokojem, gdzie goście czekali, odsunął na bok ciężką zasłonę i począł wywoływać następujące po sobie liczby.
Upłynęło może jakiej półtory godziny.
W końcu przyszła kolej na Vaubarona, poczem bohatyr nasz przekroczył próg salonu gdzie się odbywały magnetyczne posiedzenia. Na pierwszy rzut oka poznał ten sam salon, w którym był dawniej a który w rozmyślaniu tylokrotnie sobie przypominał.
Nic się tu nie zmieniło. Mechanik spostrzegł graniastą twarz doktora, na tem samem miejscu stojącego a także chudą postać jasnowidzącej z podobnym jak dawniej wyrazem twarzy.
Pomimo woli zwrócił nieszczęśliwy ojciec oczy na kobierzec, w kącie salonu rozścielony i wmawiał w siebie, że lada chwila obraz ukochanej Blanki na tem miejscu mu się pojawi. Niestety nie nastąpiło to wcale.
— Mój panie — zapytał Fryderyk Vaubarona — czy pan chcesz zadawać pytania względem własnej osoby?
— Nie — odpowiedział nieszczęśliwy ojciec.
— Więc względem kogo?
— Względem osoby, która mi jest droższą, niż własne życie, a o której chcę powziąć pewne wiadomości.
— Czy jesteś pan w posiadaniu jakiegokolwiek przedmiotu własność owej osoby stanowiącego?
— Nie panie — rzekł Vaubaron niespokojnie — żadnej podobnej rzeczy nie posiadam. Czy dla tej przyczyny jasnowidząca nie będzie mnie mogła zrozumieć i odpowiedzieć?
Fryderyk Horner pokiwał głową z wyrazem wątpliwości.
— Nie wiem... nie wiem, brak potrzebnego przedmiotu bardzo rzecz utrudnia i nie jestem pewny, czyli mi się uda nawiązać stosunek między jasnowidzącą, a osobą w mowie będącą. Zresztą zapytam się o to. Jasnowidząca sama tylko może odpowiedzieć tak albo nie.
Fryderyk Horner zwrócił się ku Pameli i uczynił prawą ręką od jej czoła ku żołądkowi kilka magnetycznych pociągnięć.
— Czy panna śpi — zapyta! potem.
— Śpię — była odpowiedź.
— Czy jesteś jasnowidzącą?
— Bez przerwy.
— Czy w tymsamym stopniu, jak byłaś aż dotychczas?
— Jeszcze bardziej.
— Nie uczuwasz żadnego osłabienia?
— Wcale żadnego.
— Czy jesteś w stanie widzieć w tej chwili oddaloną osobę, jakkolwiek nie ma żadnego przedmiotu, któryby był jej własnością i mógł umożliwić stosunek między nią a tobą?
— Myślę, że będę mogła. Nawiąż pan magnetyczny stosunek między mną a pytającą osobą. Wniknę w myśli tej osoby i tam zobaczę tę, o którą właściwie chodzi.
Fryderyk Horner pochwycił prawą rękę Vaubarona i złożył ją w lewą Pameli.
Fałszywa jasnowidząca zadrżała nagle tak okropnie, że się Vaubaron nie na żarty przestraszył.
— Cóż jest? — zapytał doktor swej niecnej współtowarzyszki.
— Widzę, już widzę — rzekła ta ostatnia.
— Kogóż widzisz?
— Widzę osobę, ku której są zwrócone wszystkie myśli człowieka, który mnie ręką dotyka.
— Któż jest tą osobą?
— Jest to mała dziewczynka.
— Czy krewną tego człowieka?
— To jest jego córka.
Magnetyzer zwrócił się ku mechanikowi, który nie mógł powstrzymać okrzyku radości i zdziwienia, i przemówił doń:
— Czy rzeczywiście tak jest? Czy pan masz córkę na myśli? Czy przyszedłeś tu w celu dowiedzenia się o niej?
— Tak jest — rzekł Vaubaron drżącym głosem — to prawda. Na miłość Boską zadawaj pan dalsze pytania, panie doktorze!
Fryderyk Horner kiwnął głową na znak przyzwolenia a potem dodał:
— O cóż mam pytać, o czem się pan najpierw chcesz dowiedzieć?
— Przede wszystkiem chcę wiedzieć, czyli moje kochane dziecię jest przy życiu? Doktor powtórzył pytanie.
— Córka żyje — odpowiedziała Pamela.
— Ona żyje, moja córka żyje! — zawołał Vaubaron pełen radości zwróciwszy oczy ku niebu. — O Boże dzięki ci za to. Przeszłość dla mnie już nie istnieje więcej. Jestem szczęśliwy i nie cierpiałem nigdy!
Fryderyk Horner dodał potem:
— Mów pan dalej, bo jasnowidząca jest znużona, nie należy nadużywać jej sił.
— Chcę się dowiedzieć, w jaki sposób moje dziecię zniknęło — mówił zbieg dalej.
Zdawało się, jakoby jasnowidząca po kilku minutach przyszła do siebie. Tymczasem w czasie krótkiej przerwy Pamela rozważała w duchu, co jej Rodille wykonać polecił.
W końcu wyszeptała urywanym, niepewnym głosem, robiąc pauzę po każdem zdaniu tak że się zdawało, jakoby na obraz patrzyła, który opisuje:
— Widzę... widzę... prawie już jest ciemno. Widzę obszerny pokój, kobieta leży bez ruchu na podłodze — maleńka dziewczyna stoi tuż przy niej. Widzę teraz jeszcze lepiej... Ach to okropne! Ta kobieta już nie żyje... a dziewczyna płacze...
Pamela urwała. Vaubaron łkał, prawie nie mógł oddychać a dusza jego zawisła na ustach jasnowidzącej. Doktor Horner skinął na mechanika, aby się nie ważył do jasnowidzącej przemawiać, poczem Pamela mówiła dalej:
— Ciemność się wzmaga... przestraszone dziecię jęczy i rozpacza. Strachem zdjęte, prawie od rozumu odchodząc wymyka się z pokoju, wychodzi z domu i na oślep gubi się w osamotnionych ulicach.
— Blanka! biedna Blanka! moje nieszczęśliwe dziecię! jęczał Vaubaron zalewając się łzami.
Po dość długiej pauzie jasnowidząca przemówiła dalej:
— Noc się skończyła i dzień nastał. Dziecię zaszło tak daleko, że nie może wiedzieć, gdzie się znajduje. Idzie biedna aż na koniec ulicy z obu stron drzewami obsadzonej, cierpi, płacze, uczuwa głód. Nagle siły ją opuściły. Chce usiąść na kupie kamieni lecz chwieje się, traci przytomność i upada bezwładnie na drogę kurzem pokrytą...
Vaubaron zalewał się łzami zasłoniwszy twarz rękoma. Pamela przerwała.
— Czyś panna zmęczona? zapytał magnetyzer.
— Już uczuwam zmęczenie, lecz jeszcze mogę mówić — odpowiedziała Pamela.
— Więc mów panna dalej i powiedz nam, co się stało z dziecięciem?
Fałszywa jasnowidząca poczęła mówić przybierając bardziej jeszcze niż przedtem pozór człowieka który powiada co mu przed oczyma stoi:
— Na drodze nie ma nikogo... Słońce już wysoko stoi na niebie, godziny mijają. Od strony Paryża zbliża się wóz płótnem pokryty, zaprzężony tylko jednym koniem i toczy się zwolna po drodze. Na tym wózku jedzie mężczyzna, kobieta i dwoje dzieci. Pakunek ich składa się z dużego tłumoku i kilku instrumentów muzycznych. Przybliżają się do omdlałego dziecięcia. Spostrzegłszy je, mężczyzna powstrzymał konie, zlazł z wozu, podniósł dziecię, podał je kobiecie a potem znowu wylazł na wózek i zaciął konia. Wózek ruszył w dalszą drogę.
Prawie przez pół godziny jasnowidząca mówiła w ten sposób dalej, zapuszczając się w najdrobniejsze szczegóły odnośnie do dalszego losu dziecka, czem dała dowód niewyczerpanej wyobraźni, jakiej użyła, aby upiększyć temat przez Rodilla zadany. Czyż potrzebujemy wzmiankować, że Vaubaron z chciwością każde słyszane słowo pożerał? Fryderyk Horner chciał już komedyę zakończyć.
— Czas trwającego posiedzenia przekroczył już o wiele zwykłą miarę. Wiesz pan dobrze o tem, że wszystko musi raz wziąć koniec, nie byłoby zresztą rzeczą słuszną, gdyby się jasnowidząca dla korzyści jednego człowieka zanadto wytężała.
— Pojmuję to panie, pojmuję — odpowiedział żywo Vaubaron — i tak się słusznie dziać powinno. Wieleś pan dla mnie uczynił. Odkryłeś mi pan, że moja córka żyje, za co niewymownie panu wdzięczny jestem. Przysięgam na to. Wiele atoli chciałbym jeszcze wiedzieć i nie o jedno miałbym się zapytać.
— Dziś niepodobna więcej, odpowiedział Horner.
— Powtarzam panu raz jeszcze, że siły jasnowidzącej już się wyczerpały. Jeźli pan koniecznie swoją ciekawość chcesz zaspokoić, to proszę przyjść jutro powtórnie.
Vaubaron westchnął z głębi piersi. Wiadomo nam, że nieszczęśliwy nie posiadał już więcej potrzebnych pieniędzy do opłacenia wstępu żadnych środków, któreby mu grosza mogły.
— Jutro — rzekł smutnie — jutro przyjść znowu.
— Więc bądź pan zadowolony z tego, co słyszałeś.
— Pozwól pan — odpowiedział nasz bohatyr błagalnym głosem — pozwól na miłość Boską, abym jasnowidzącej jeszcze jedno ostatnie zadał pytanie.
Fryderyk Horner zdawał się ociągać.
— Mój panie, zaklinam pana, na kolanach błagam pana — wyrzekł zbieg jak do modlitwy ręce złożywszy — nie odmawiaj mi tej łaski!
— Dobrze więc, niech i tak będzie — rzekł doktor — zgadzam się na pańską prośbę i zezwalam na zadanie jeszcze jednego ale już ostatniego pytania.
— Dzięki ci panie, stokrotne dzięki. Niech cię pan Bóg błogosławi za twoję łaskawość, a jeźli masz dzieci, to niech ci użyczy szczęścia dla nich.
— Więc zadaj sam pytanie — rzekł Horner, a przedewszystkiem wyrażaj się krótko jasno i zwięźle.
— Mało słów na to wystarczy. Gdzie się znajduje moja córka w tej chwili, gdy z panem rozmawiam?
— Gdzie jest dziecię tego człowieka? zapytał magnetyzer jasnowidzącej?
— Nic nie widzę — wyszeptała Pamela — znużenie zawładnęło mną, mój stan jasnowidzenia jest zamącony, przed mojemi oczyma jest, jakoby chmura zawisła.
Fryderyk Horner uczynił kilka pociągnięć ręką a potem rzekł głosem rozkazującym:
— Niechaj pierzchną mgły! Rozkazuję ci mówić i przyrzekam spoczynek, jeźli mi dasz odpowiedź.
Wspólniczka magnetyzera poczęła się wić na krześle podobnie starożytnej Pytyi na trójnogu siedzącej.
— Będę posłuszna, rzekła potem cichym głosem.
— Chmury się usuwają... widzę — i poczynam mówić!
— Mówże więc!
— Znajduje się teraz daleko od Paryża — szeptała Pamela. Powietrze jest jasne, niebo czyste. Widne jest wybrzeże nad niezmiernem morzem dominujące. U wnijścia do małego domku widać gromadkę ludzi stojących naokoło jasnowłosego dziwnie ubranego dziewczęcia, które śpiewa i płacze. Tem małem dziewczęciem jest owo dziecię, za którem mi iść kazałeś.
— Czy jesteś we Francyi? zapytał Horner.
— Tak jest — odpowiedziała Pamela.
— W której części Francyi?
— Na zachodzie.
— Na którem wybrzeżu?
— Na wybrzeżu Bretanii pod Brest.
— Jakże się nazywa owe sioło?
— Nazwisko wsi jest Tan.
Fryderyk Horner zwrócił się do Vauberona.
— Powinienbyś pan być ze mnie zadowolonym — rzekł — bo uczyniłem, czegoś pan sobie życzył, uczyniłem nawet więcej, bo zamiast jednego aż pięć pytań zadałem jasnowidzącej. A teraz powiem panu, że pańskie położenie obudzą we mnie najżywszy interes i życzyłbym sobie, abym mógł panu tego dowieść. Pozwól mi pan jedno pytanie. Co pan chcesz przedsięwziąć. Przysięgam panu, że nie dla prostej ciekawości zapytuję, daj mi przeto szczerą odpowiedź.
— Panie jakież może mieć przedsięwzięcie ojciec, któremu właśnie odkryto, gdzie jego dziecię się znajduje? Pojmie pan łatwo, że w tej chwili nie mogę sobie życzyć czego innego, jak bez zwłoki udać się do Bretanii.
— Niezawodnie dobrze to pojmuję, lecz tu chodzi o daleką podróż, a zdaje mi się, że pan nie jesteś wcale bogaty.
— W istocie tak jest mój panie, jestem bardzo ubogi.
— Nie posiadasz pan żadnych środków?
— Wcale żadnych. Miałem dwadzieścia franków i te oddałem wstąpiwszy do tego domu, więcej nie posiadam.
— Jakżeż pan chcesz odbyć tak daleką podróż?
— Chcę pójść piechotą, i utrzymywać się w podróży z jałmużny.
Fryderyk Horner zachował przez czas dłuższy milczenie a potem przycisnął chustkę do ócz, jakoby chciał osuszyć łzy, których nigdy nie wylewał. Twarz jego, do oblicza drapieżnego ptaka podobna, wyrażała głębokie współczucie.
— Mój panie — rzekł w końcu wzruszonym głosem — interes, jaki pan we mnie obudzasz, niech nie będzie bezowocny. Kiedykolwiek zdarza mi się sposobność uczynienia czegoś dobrego, to nie puszczam jej daremnie. Chcę bodaj mało przyczynić się do złączenia córki z ojcem. Tak więc przyjm odemnie tę małoznaczną sumę, która chociaż jest niewielką, to przecież może być dla pana z wielką korzyścią. Spodziewam się tego, i czuje się szczęśliwym z powodu, że mogę ją panu ofiarować.
To mówiąc magnetyzer, czyniąc zadość rozporządzeniu Rodilla, wsunął Vaubaronowi dziesięć luidorów do ręki. Ostatni nie mógł z początku tej hojności dać wiarę, lecz w końcu z wdzięcznością ucałował ręce dobroczyńcy, upewniwszy się, że nie śni, lecz że opatrzność, w ten niespodziewany sposób w pomoc mu przychodzi, co rzeczywiście do cudu było podobne.
— Ach mój panie — wyjąkał — jakżeż panu podziękuję? To co pan dla mnie czyni, zapewnia mi ocalenie dziecka. Wszystko panu będę miał do zawdzięczenia. Niech Bóg pana błogosławi. Przecież są na świecie wielkie dusze i serca.
Fryderyk Horner uważał za rzecz pożyteczną po tym wyrazie niezasłużonej wdzięczności nagle urwać.
— Wierzę w pańską wdzięczność — rzekł — i to moja najsłodsza nagroda, jedyna, jakiej żądam. Teraz potrzebuję spokoju i muszę przy jasnowidzącej sam pozostać, aby ją ze snu obudzić. Idź pan z Bogiem i bądź szczęśliwy. Tędy pan wyjdziesz. W przypierającym pokoju znajdziesz pan służącego, który panu drogę pokaże.
Tak pożegnany, bohatyr nasz wyrzekł jeszcze kilka słów wdzięczności, a potem opuścił salę magnetycznych posiedzeń, wyszedł z domu na ogród, wreszcie z ogrodu na ulicę. Był on, a nie potrzeba tego dodawać, upojony radością i nadzieją. Dziękował Bogu i błogosławił swego dobroczyńcę z całej duszy.
Rodille tymczasem powrócił do gabinetu magnetyzera.
— No, chwała Bogu, już koniec Rodille tymczasem powrócił do gabinetu ma- gnetyzera.
— No, chwała Bogu, już koniec wszystkiemu — przemówił ostatni.
— Tak jest, — rzekł Rodille — słyszałem wszystko. Pamela doskonale swą rolę odegrała, a pan byłeś podziwienia godny w swej roli jako współczujący, dobroczynny człowiek. Życzę panu szczęścia z tego powodu, panie doktorze. No, pozbyliśmy się raz przecie tego Vaubarona na wieki. Oddalił się, szczęśliwej podróży. Jeźli pozostanie wolny, to tem lepiej dla nas, jeźli zaś dwieście lub trzysta mil od Paryża go pochwycą, to sprawa jego prawdopodobnie na prowincyi rozstrzygniętą zostanie. Co bądź się stanie, już o nim słyszeć więcej nie będziemy. Ta pewność kosztuje tylko dziesięć luidorów, i musisz pan przyznać, że to wcale nie jest za wiele.
Vaubaron chętnieby poświęcił dziesięć lat życia, byle tylko w tej chwili mógł się znaleść w Bretanii koło Brest u wnijścia do owej wioski, gdzie z wszelką pewnością spodziewał się Blankę znaleźć. Pierwszą jego myślą było zająć miejsce w pierwszym lepszym pospiesznym wozie, któryby jechał na zachód, zwłaszcza, że opatrzność za pośrednictwem dobroczynnego magnetyzera udzieliła mu potrzebnych środków pieniężnych, za chwilę przecież przekonał się, iżby urzeczywistnienie tego zamiaru mnogie niebezpieczeństwa za sobą pociągnąć mogło.
Czyż nie było rzeczą oczywistą ba nawet zupełnie pewną, że policya od czasu jego ucieczki jak najnergiczniejsze poszukiwania zarządziła i że każdy, kto bez należytego pasu podróżnego Paryż opuścićby usiłował, niezawodnie byłby aresztowany.
W skutek tego postanowił Vaubaron znieść wszystkie przykrości powolnej, pieszej podróży, bo tak wzgląd na bezpieczeństwo nakazywał. Zaczekał, dopóki zmrok miasto i okolicę nie zaległ, a potem wybrał się w drogę zaopatrzywszy się w mocne, dobrze podszyte buty i kij gruby, sękaty, który zabrał ze sobą mniej dla obrony jak dla podpierania się nim.
Pomijamy milczeniem wszystkie przypadki jego podróży, która cały miesiąc trwa i wspominamy tylko, że trzydziestego dnia o godzinie szóstej wieczorem zdążył do wyżyn skalistych, które okalają port miasta nadbrzeżnego Brest.
Wieczór był pogodny i spokojny. Przed oczyma naszego bohatyra rozwinął się krajobraz, który słusznie za bardzo malowniczy mógł uchodzić. Tylko żywa wyobraźnia malarza była w stanie stworzyć podobnie piękną panoramę.
Zachodzące słońce zniknęło właśnie po za zasłoną fantastycznych chmur, barwą krwistej purpury obwleczonych. Ostatnie promienie gasnącego światła barwiły fale niezmierzonego oceanu, który tworząc podstawę tego wielkiego obrazu zdawał się na ostatnich krańcach łączyć z niebem. Morze iskrzyło się migającem światłem niby piec hutniczy rozżarzoną płynną rudą napełniony. W porcie stały na kotwicy wielkie okręty królewskiej marynarki i czekały na wiatr i przypływ, co je bądź do portu prowadzi bądź pomaga do wydostania się z przystani na pełne morze. W przodzie, w pierwszym rzędzie wznosił się między granitowemi ścianami skał prawdziwy las masztów podobny gęstemu drzewostanowi jodeł na stokach Alp i Pirenejów.
Tu było miasto, miejsce pobytu skazanych galerników.
Zbieg zaledwie zwrócił uwagę na to wzniosłe widowisko. Spojrzenia jego tak jak i myśli błąkały się po wioskach w okolicy miasta tu i ówdzie widocznych, bo chciał odgadnąć, któraby z nich nosiła nazwisko Tan.
W tem nadszedł samotną drogą jakiś wieśniak, którego głowa przystrojona była w bretański kapelusz o szerokich kresach. Wieśniak wiódł małą, chudą krówkę dwoma workami objuczoną, Vanbaron zatrzymał wieśniaka i począł go pytać. Nie mógł otrzymać żadnej odpowiedzi, a to z tej prostej przyczyny, ponieważ poczciwiec mówił starym armoryckim językiem a po francusku wcale nie rozumiał.
Bohatyr nasz począł spoglądać po porządku na wioski w okolicy widoczne, powtarzając nazwisko przez jasnowidzącą podane. Wieśniak robił wielkie oczy i ciągle dawał znaki, że nie rozumie. Vaubaron zwątpił, ażali będzie się mógł odeń co dowiedzieć i właśnie zabierał się do odwrotu, aby się dostać do Brest, gdzie bez wątpienia mógł się lepiej poinformować, gdy nagle osłupiał ze strachu i przerażenia.
Dwaj konni żandarmi nadjechali bokiem drogi, kędy po trawniku niespostrzeżeni i bez szelestu zbliżyli się byli. Stanąwszy tuż koło Vaubarona po prawej i lewej poczęli mu się uważnie i z niedowierzaniem przyglądać. Na widok uniformów i złotem dzierzganych kapeluszy bohatyr nasz nie mógł ukryć trwożliwego drżenia. Na jego obliczu ujawniła się bladość śmiertelna. Te oznaki pomieszania i strachu nie uszły uwadze stróżów bezpieczeństwa i pomnożyły jeszcze nieufność jaką podejrzane wejrzenie nieszczęśliwego zbiega w nich wpoiło. Po nie zaczesanych włosach, nie strzyżonej brodzie, chudem, od słońca zczerniałem obliczu, nieporządnych, kurzem okrytych sukniach. Vaubaron, musimy to przyznać, był wcale do bandyty podobny. Nieszczęśliwy zrozumiał zaraz, że wewnętrzne jego wzruszenie gubi go. Usiłował przeto być panem siebie i pozdrowił żandarmów.
— Wyście nie z tego kraju bracie? — zapytał jeden z tych ostatnich.
— Nie, mój panie.
— Zkądże pan Bóg prowadzi?
— Przychodzę z Laval — odpowiedział zbieg, nie chcąc mówić o Paryżu.
— Jakie jest wasze nazwisko?
— Nazywam się Piotr Laudais.
— Niezawodnie macie paszport przy sobie?
— Nie, mój panie.
— No to macie może przynajmniej jaki inny dokument, któryby dowodził prawdziwość tego, co podajecie?
— Nie mam żadnego.
— O do dyała, a dlaczegóż to nie macie ani paszportu ani żadnego innego podobnego papieru?
— Ach nie myślałem, że mi to w drodze może być potrzebne.
— Źleście zrobili, dalipan bardzo źle... lecz w końcu chcemy zobaczyć. Czy nie macie w Brest jakiej poczciwej, godnej osoby, ktoraby was znała i mogła za was poręczyć?
— Nie, nie znam w Brest wcale nikogo.
— Cóż chcecie począć w tem mieście?
— Chcę szukać roboty?
— Jakież jest wasze zajęcie.
— Jestem ślusarzem.
— Pokażcie no wasze ręce.
Vaubaron, był posłuszny.
— A, na Boga! zawołał żandarm. — Możecie się poszczycić tem, że jako ślusarz nie macie wcale rąk oczernionych.
— Słabowałem przez czas dłuższy — wyjąkał zbieg — i dawno już temu, odkąd wcale nic nie robiłem.
— Widać to, widać.
Żandarm dobył jakiś papier, rozwinął go i czytał uważnie. Przeczytawszy zmierzył mniemanego Piotra Laudais od stóp do głowy.
— Tak jest zupełnie — rzekł ukończywszy oględziny.
Potem dodał:
— Naprzód mój kochany, odprowadzimy cię aż na miejsce przeznaczenia.
— Jakto, panowie mnie aresztujecie? zawołał nasz bohatyr pełen strachu i rozpaczy.
— Nie, nie aresztujemy cię wcale, zaprowadzimy cię tylko do kancelaryi królewskiego prokuratora, z którym możesz sobie pogadać.
— Do sądu, do prokuratora! Dlaczegóż to panowie, dlaczego, powiedzcie mi to na Boga!
— Naprzód dla tej prostej przyczyny, że nie masz wcale żadnego paszportu, co się wszelkiemu prawu sprzeciwia, a potem dlatego, że kubek w kubek jesteś podobny do pewnego złoczyńcy, który z więzienia w Paryżu uciekł. Opisanie jego osoby wszystkim stacyom żandarmeryjnym w całej Francy i udzielone zostało. Otóż być może, że jesteś wcale porządnym człowiekiem, lecz nie my winni temu, żeś do owego człowieka podobny.
— Mój panie! — wyjąkał Vaubaron — ja nie jestem żadnym zbrodniarzem, przysięgam na to.
— Łatwo tego dowiedziesz stanąwszy przed sędzią. Jest to człowiek bardzo światły i nie będzie potrzebywał dużo czasu, aby rzecz wyjaśnić. Co się zaś mnie tyczy, to znam moją służbę, więc naprzód bo nie mamy czasu do stracenia.
Vaubaron miał się za zgubionego i ani się opierał, ani prosił, bo uważał jedno i drugie za rzecz wcale nieużyteczną.
Nie wymówił dalej ani słowa więcej, lecz szedł zwolna z głową na piersi pochyloną i twarzą zalaną, łzami, które z ócz jego ściekały. Tak w towarzystwie żandarmów wszedł do Brest.
Tak urzędnicy sądowi jak i policya paryska dołożyli wszelkiego starania, aby tak niebezpieczny zbrodniarz jakim był Vaubaron kary nie uszedł. Wskutek tego rozesłano na wszystkie strony świata jak najdokładniejsze polecenia, i jeźli zbieg dotychczas nie popadł w ręce władzy, to był to prawdziwie cudowny przypadek. Przed sędzią stawiony i pytaniami naglony Vaubaron, rychło się zdradził odpowiedziami bez porządku i związku dawanemi, poczem z konieczności przyznał się, że on to jest owym zbiegiem, którego pochwycenie tak ważnem się być zdawało.
Dumny i szczęśliwy z tego, rozkazał prokurator umieścił wielkiego zbrodniarza nie w zwykłem więzieniu, które mu się nie wydało dosyć bezpiecznem na pomieszczenie tak niebezpiecznego indywiduum, lecz w tak zwanem Bagno, gdzie pochwycony tak długo miał przebywać, dopókiby z Paryża odnośne rozporządzenia nie nadeszły.
Wskutek tego otworzono dla Vaubarona kaźnię gdzie tylko niesfornych złoczyńców mieszczono i zamknięto takową.
Po upływie pół godziny, w ciągu której ujęty straszliwym marzeniom się oddawał, dały się słyszeć kroki kilku ludzi do kazamaty zbliżających się.
Vaubaron drgnął jakby piorunem rażony.
— Jeszcze mnie nie przeszukano — pomyślał.
Rzekłszy to, miał jeszcze na tyle przytomności, że ukrył w ciemnym kącie kaźni ośm złotówek, które mu jeszcze z owych dziesięciu od magnetyzera otrzymanych pozostały były. Czterdzieści franków były dostateczne, aby w ciągu trzydziestu dni podróży mógł się wyżywić.
Było to wcale na czasie. Drzwi się rozwarły. Wszedł główny komisarz w towarzystwie dwu strażników więziennych i dwu posługaczy, którzy nieśli całą paczkę ubiorów i kajdany.
— Powierzono mnie pana — rzekł komisarz do zbiega — odpowiadam za pana, a ponieważ na panu cięży zarzut zbrodni, godnej kary śmierci, więc uważam za rzecz potrzebną stosować do pana tę samą ostrożność i te same prawa, jakim podlegają galernicy pod mój dozór oddani. Rozumie się samo przez się, że przybierzesz ubiór w Bagno używany, dostaniesz żelaza na ręce i nogi, ostrzygą panu włosy i brodę, i jeźli jeszcze raz zechcesz próbować ucieczki, to gdyby ci się pomimo niemożliwości udało, natenczas strzał alarmowy oznajmi twoję ucieczkę, prześladować cię będą jak zwykłego, zbiegłego galernika, a na twoję głowę cena położona będzie. Gdy ci to wszystko jest teraz wiadome, więc poddaj się losowi i nie pogorszaj położenia, w jakiem się znajdujesz.
W pół godziny potem bohatyr nasz przybrany był w czerwoną kurtkę, na rękach i nogach dźwigał żelaza, włosy mu ostrzyżono i brodę, wreszcie pozostawiono samego w ponurem więzieniu, gdzie przedtem niejeden złoczyńca w smutku pogrążony bezsenne noce przepędził.
W chwili, gdy te słowa piszemy zapewne Bagno wcale już nie istnieje, a przynajmniej rychło istnieć przestanie, bo bardziej światły zarząd uznał nareszcie jak jest dobrą i pod każdym względem pożyteczną rzeczą usunięcie przestarzałego sposobu wymiaru kary, z pojęciami dziewiętnastego wieku tak mało zgodnego, i zastąpienie go wywożeniem skazańców do francuskich kolonii. Gdy atoli przypadek do owego Bagno nas zaprowadził, więc nie będzie od rzeczy, jeźli z niem czytelników bodaj pobieżnie zapoznamy. Nadmieniamy przytem, że żadnej fantazyi ani romantyzmowi miejsca nie damy, lecz przedstawimy rzecz zgodnie z rzeczywistością, opierając się na tem, co podziwienia godny Maurycy Alhoy w swem pomnikowem dziele o Bagno podaje.
Przypatrzmy się skazanemu na galery w chwili przybycia do Bagno. Zaledwie galernicy z wozów zleźli, zdjęto z nich ciężkie okowy, któremi wzajemnie skuci byli i zaprowadzono ich do obszernej sali.
Tu przekonano się o ich osobistości i zaciągnięto do rejestru po liczbach, jakiemi ich w miejsce nazwisk oznaczono.
Potem przebrano ich t. j. po ostrzyżeniu im włosów i zgoleniu brody, zdjęto z nich aresztanckie, płócienne ubranie, a natomiast dano im spodnie z żółtego i kurtkę z czerwonego drelichu.
Potem otrzymali ciężkie obówie z grubemi, olbrzymierni ćwiekami i czerwoną albo zieloną czapkę wedle tego czy na pewien czas tylko czy też na cale życie skazani zostali.
Po tej zmianie toalety opatrywał lekarz więzienny każdego z nich. Skazaniec za zdolnego uznany, został natychmiast z drugim skazańcem razem skuty, poczem dozwolono mu trzydniowy wypoczynek w sali, dokąd go strażnik więzienia zaraz prowadził.
To zakucie parami odbywało się tym sposobem:
Włożono skazańcowi na nogę, tuż powyżej kostki żelazną obrączkę i zanitowano. Do tej obrączki był przymocowany łańcuch o ośmnastu ogniwach, których ciężar razem z obrączką co najmniej siedm kilogramów wynosił.
Czwartego dnia na strzał armatni, który za pobudkę służył, w lecie o piątej a w zimie o szóstej godzinie rano, prowadzono skazańca do robót portowych, która to praca była dlań tem przykrzejsza, że się jeszcze nie przyzwyczaił do noszenia kajdan, które razem z drugim dźwigał.
Tak rozpoczynał się jego nowicyat.
Po całodziennym trudzie prowadzono skazańca razem z innemi do sali, gdzie siadał na ławce, którą dopiero nazajutrz miał opuścić. Każdą parę przymocowano teraz do żelaznego pierścienia.
O godzinie ósmej (był to czas powszechnego spoczynku) kładł się na ławce, która tylko cieńkim, co najwięcej ośmnaście cali szerokim materacem pokryta była. Aby się mógł ochronić od zimna dawano mu trawą wypchane pokrycie, którem zaledwie mógł się otulić.
Tak minęła noc. W tem rozległ się strzał armatni. Zegar w Bagno dał się słyszeć i dzień się rozpoczynał na nowo.
Skazańców odczepiono od żelaznych pierścieni. Tym, którzy szli do roboty dano wina. Każdy pił swoję porcyę w przytomności strażnika a potem ruszyła w pochód ta szczelnie skuta gromada, cisnąc się do drzwi, aby zaczerpnąć świeżego powietrza.
Przy wyjściu każda para nadstawiała nogi strażnikowi, który o kajdany uderzał ciężkim młotem i z dźwięku żelaza zaraz umiał poznać, czy też ogniwa nie zostały pilnikiem nadwerężone.
Sprawiający tę czynność strażnik był zręcznym, strasznym znawcą. Po uderzeniu młotem wiedział natychmiast, ażali kajdany są w należytem stanie. Potem mieszkańcy ruszyli w dalszą drogę. Prowadzono ich do kopalń, do pomp, do kanałów, do ładowania i wyładowania statków, do noszenia drwa, kamieni, ołowiu i żelaza, słowem do wszystkiego, co nazywano małą i wielką robotą.
Będziemy się starać dać bodaj kilkoma słowy wyobrażenie o strasznych, nieludzkich wysileniach, które wielką robotą nazywano. Port w Brest jest z jednej strony zamknięty skalistą ścianą, która jako przylądek w morze wybiega. Skazańcy parami wspinali się na skały czepiając się rękami i nogami.
Łańcuchy dzwoniły, gdy się wdzierali na skały. Każdy z galerników zaopatrzony był w dźwignie, drewniane młoty i inne przyrządy do łupania skał potrzebne. Owa ambicya, która w człowieku nigdy nie gaśnie, jakkolwiek upadł nisko, wzmagała się w miarę zwiększającego się oporu. Skazaniec podwajał siły krusząc skałę i nie posiadał się z radości, gdy odłam skały uległ jego natężeniu i stoczył się po spadzistości góry.
W innem miejscu widziałeś dziesięciu albo dwunastu skazańców zaprzężonych do ciężkich wózków, dyabłami zwanych, na których ogromne bryły kamieni czasem do znacznej wysokości prowadzili.
Można tam było widzieć wieśniaka z okolicy Morvan obok zdenerwowanego, młodego człowieka, którego sędziowie z lóż teatralnych i woniejącej zmysły odurzającej atmosfery buduarowej wydarli. Widziałeś tu do tego samego łańcucha przykutego murzyna, który okradł swego pana i notaryusza, który zniszczył swego klienta. Mimo tej różnicy każdy był zmuszony do użycia całej siły celem wykonania wspólnej pracy. Galernicy nie byli w błędzie co do ogromu potrzebnego natężenia siły. Skoro tylko jeden z robotników na stromej spadzistości, po której ciężkie bryły kamieni z hukiem toczyły się, ustał w pracy albo się poślizgnął, to wszyscy narażeni byli na niebezpieczeństwo. Dlatego też po powrocie ów skuty towarzysz, który bezpieczeństwo innych na szwank naraził, miał do zniesienia to wszystko, co każdy skazaniec, celem wywarcia swej prywatnej zemsty zawsze miał w pogotowiu.
Ładowanie i wyładowanie statków nie przedstawiało żadnych niebezpieczeństw. Niebezpieczeństwo mogło być tylko tam, gdzie niezręcznym i niedość doświadczonym poruczano sprowadzenie na statek lub wyprowadzenie ciężkich dział, wielkich brył żelaziwa jako balast używanego, podnoszenie masztów i t. d. W stertę ułożone drzewo zwaliło się i raniło kilkunastu ludzi. Rozległ się okrzyk:
— Baczność. Galernicy chcieli uciekać, ale nie mogli, bo ruchy wszystkich były przez kajdany uniemożliwione. Jeden z galerników pomyślał o swojem ocaleniu nie pomnąc na towarzysza, który tak samo postąpił. Każdy z nich usiłował w przeciwnym biedz kierunku szarpiąc łańcuchem. W tem ogromny tram drzewa stoczył się i zgniótł lub skaleczył jednego, albo też i obudwu razem.
Tacy, którzy w podobnych wypadkach odnieśli tylko stłuczenia lub złamanie ręki lub nogi, mieli się za szczęśliwych, błogosławiąc losowi, bo tym sposobem uzyskali szpital, a szpital zwalniał ich od nieludzkich trudów.
Gdy godziny pracy minęły, natenczas wracali skazańcy do swych kazamat. U wnijścia podlegali oględzinom strażnika więziennego. Ci co mieli czapki zielone, zaraz do pierścieni przykuci zostali. W owym czasie, kiedy Bagno w Brest budowano, nie zadawał sobie budowniczy wiele pracy uskuteczniając wewnętrzny podział. Wtenczas chodziło tylko o to, aby wewnątrz budynku jak najmniej przegród mieściło się. Wystawiwszy trzypiętrowy budynek i urządziwszy wewnętrzne połączenia tak, aby powietrze wszędzie dostateczny przystęp miało, podzielił każde piątro tylko na dwie ogromne kazamaty. Górne piątro przeznaczone było na więzienie, środkowe na kasarnię dla marynarzy, a w dolnem mieściły się warsztaty powroźnicze. Oprócz budynku był jeszcze jakoby amfiteatr także na trzy części podzielony, z których jedna dla celów przemysłowych, druga dla potrzeb więziennych, a trzecia dla obrony wybrzeża przeznaczona była.
W komnatach więziennych widziałeś długie, nieco pochylone, z desek zbite łoże, tollarami zwane. W nagłówku można było widzieć trawą wypchane pierzyny, w kłęby zwinięte, któremi skazańcy w nocy przykrywali się. Na ścianie od strony nagłówka wypisane były liczby, podług których skazańcy miejsca zajmywali.
Każda z dwu komnat więziennych mieściła w sobie po pięć set skazańców. Wzdłuż dolnej części łoża, ciągnęły się szeregiem żelazne pierścienie, do których na noc galerników kłódkami przytwierdzano.
Ci z galerników, którzy na czas obiadu pracy porzucić nie mogli, jadali dopiero wieczorem po powrocie do kaźni. Zbywało tu na najpotrzebniejszych narzędziach. Więźniowie jadali gromadkami z wspólnego naczynia. Głód skąpą porcyą więzienną nasycony, rzucał się na wypróżnione naczynia lub porzucone resztki jadła i niejednokrotnie można było widzieć ludzkie istoty, które podobnie psom zażerały się o zdobycz.
Po wieczerzy był krótki spoczynek, którego więźniowie siedząc lecz przykuci używali. Potem rozległ się świst. Na ten znak wszyscy kładli głowy i nakrywali się pierzynami. Rozległa komnata więzienna podobną była do grobowiska, w którem trup numerem był oznaczony. Latarnia okrętowa oświecała słabem światłem tę mozaikę wychudłych brudnych twarzy, między któremi kilka murzyńskich widzieć się dawało.
Dział więzienny spoczywał. Cisza zaległa więzienie. Tylko kroki więziennego strażnika słyszeć się dawały a od czasu do czasu rozlegał się głos jego rogu, czem dawał znać że czuwa.
Oto było życie w Bagno, zawsze to samo, przypominające myślącemu widzowi piekło Dantego ze wszystkiemi okropnościami.
Po wszystkie czasy w Bagno dawało się spostrzegać zjawisko niewytłumaczone. Rzecz się ma następująco: Skoro tylko jaki nowy więzień przybył, to już dawniejsi mieszkańcy w Bagno wiedzieli jak najdokładniej co popełnił.
Zkąd pochodziła wiadomość, szerząca się z szybkością błyskawicy, tego nikt nie wiedział. Po kilkakroć robiono ze strony zarządu więziennego poszukiwania w tym względzie, lecz te były zawsze daremne i nie prowadziły do celu.
Bagno, to był świat osobny, jakiego na szczęście nie widzimy. W naszem towarzyskiem pożyciu zbrodniarze nawet udają poczciwych kładąc na twarz maskę obłudy. W Bagno ma się rzecz zupełnie inaczej.
Tu nie znano maskowania, się, udawania. Niktby tu nie uwierzył nawet rzeczywistej skrusze i żadnym pozorem nie dałby się w błąd wprowadzić.
W Bagno ogrom zbrodni tylko zwiększał znaczenie zbrodniarza.
Najwięksi złoczyńcy, jakich tylko piekło zrodzić mogło, posiadali tu wpływy. Ci bohaterowie trybunałów sądowych, ci bandyci bez serca ze sprawiedliwości szydzący i żartujący sobie z wyroku, byli rzeczywistymi naczelnikami mniejszych lub większych grup zbrodniarzy.
To bezprawie tak dalece postąpiło, że niektórzy zbrodniarze chełpili się, nawet nigdy nie popełnionemi zbrodniami, byle tylko tym sposobem większe dla siebie zdobyli znaczenie. Skoro tylko jaki nowy zbrodzień w Bagnie się pojawił, czytano mu paragrafy zachowania się i pożycia w więzieniu. Oprócz tego pouczano go odnośnie do porządku, jaki w Bagnie przestrzegany być powinien. Przybysz tylko na pewną liczbę lat skazany, dowiadywał się zaraz na wstępie, że w razie usiłowanej ucieczki podlegał bastonadzie, jakkolwiekby zamiaru nie wykonał. Wrazie, gdyby mu się ucieczka udała, lecz gdyby go schwytano, czekało go trzyletnie przedłużenie kary. Wreszcie wrazie kilkakrotnie usiłowanej ucieczki kara mogła być na czas nieograniczony przedłużona. Zbrodzień na całe życie skazany otrzymywał podobnie bastonadę wrazie udaremnionego usiłowania ucieczki, a gdy uciekł i schwytany został, musiał przez lat trzy podwójne dźwigać żelaza.
Nowo przybyłemu przedstawiono też niepokonane trudności, jakie z ucieczką połączone były. Dawano mu do wiadomości, że zaraz po zniknięciu skazańca, trzykrotnie z armaty strzelają, wywieszają chorągiew na szczycie budynku, zawiadamiają natychmiast wszystkie okoliczne stacye żandarmeryi, a wreszcie za ujęcie zbiega naznaczają nagrodę. W tym celu w mieście i po wsiach rozlepiano publiczne ogłoszenia. Nagroda za ujęcie zbiega wynosiła dwadzieścia pięć franków jeźli skazańca w porcie, pięćdziesiąt franków, jeźli go w mieście, a sto franków jeźli go w okolicy miasta schwytano. Przybysz dowiadywał się także, że zewnątrz twierdzy w jaskiniach nadbrzeżnych skał, żyły bandy obdartusów, którzy zbiegów łowią.
Ci bretańscy Gitanowie, nieprzyjaciele wszelkiej pracy żywili się, gdy im zabrakło pieniędzy, zdechłemi rybami, które morze wyrzucało. Żyli oni blisko Bagna jak szakale blisko miejsca, gdzie psów zabijają, jak hieny blisko smętarza. Dla nich Bagno było spichrzem. Bagno opłacać musiało zapamiętałe pijatyki, jakim ci koczowniczy ludzie z niepohamowaną namiętnością oddawali się, co zwłaszcza wtenczas miejsce miało, gdy im się zdobycz trafiła. Ci ludzie z pokolenia w pokolenie trudnili się chwytaniem zbiegów. Znali oni wszystkie drogi i ścieżki, kędy zbieg koniecznie iść musiał, wszystkie kryjówki, gdzie mógł szukać schronienia i wytchnąć po natężonym biegu. Cyganie z Brest czekali niezmordowanie, rychło zahuczy strzał armatni. Zaraz się też wybierali w drogę. Uzbrojeni w kamienie, kostury, widły, noże i stare, pordzewiałe strzelby, rozsypywali się po okolicy i zajmywali wszystkie ważniejsze stanowiska.
Na jednego zbiega było stu prześladowców i jeźli się połów udał, to dzielono nagrodę pomiędzy mieszkańców kilku osad cygańskich.
Niemal wszystkie usiłowane ucieczki były nadaremne i nie powiodły się zaraz z początku. Chwytano zbiegów po największej części, zanim jeszcze miasto opuścić mogli. Wielu popadało w ręce chciwych cyganów w chwili, gdy się już mieli za ocalonych. Inni znowu topili się w porcie, chcąc go przepłynąć albo też stawali się ofiarą chytrości i podstępu administracyi, który to podstęp na tem polegał, że zaraz po zniknięciu więźnia usuwano cały oddział, do którego zbieg należał, z miejsca, gdzie wykonywał roboty. Wymaga to krótkiego wyjaśnienia.
Największa część zbiegów szukała tymczasowego schronienia w naprzód przygotowanej kryjówce t. j. zwykle w jaskini, którą współwinni sami przedtem wykopali byli. Ci sami ludzie zaopatrywali później ukrytego towarzysza w żywność i wodę tak długo, dopóki dalsza ucieczka nie była możliwa. Gdy usunięto oddział, który na tem miejscu pracował i zastąpiono innymi ludźmi, którzy o tajemnicy wcale nic nie wiedzieli, więc było rzeczą naturalną, że zbieg musiał koniecznie albo śmiercią głodową umrzeć, albo prosić o łaskę, jeźli z ukrycia bez pomocy sam się nie mógł wydobyć. Zdarzało się, że zwiedzający te miejsca, a także majtkowie, słyszeli tuż pod nogami w głębi ziemi odzywające się jęki konającego i przywoływali ludzi celem ratowania żywcem pogrzebanego.
Przygotowanie dla zbiegów podobnych kryjówek było w Bagno przedmiotem osobnego przemysłu, co zarząd więzienny daremnie uchylić usiłował.
Znaczna liczba skazańców, którzy odzyskania wolności wcale sobie nie życzyli, albo tacy, którzy byli nadto trzeźwo myślący, niż aby w prawdopodobieństwo udania się podobnego przedsięwzięcia wierzyć mogli, chętnie dopomagali za małem wynagrodzeniem tym, którzy niebezpiecznej ucieczki podjąć się chcieli.
Jeźli nowy przybysz zdawał się mieć pieniądze, to przedsiębiorcy kopania kryjówek wysełali doń pośrednika, który z nim o przygotowanie kryjówki umawiał się. Gdy układ zawarto, to ten, kto wniosek pośrednika przyjmował, płacił z góry gotówką. Jeden ze wspólników był przytem jako świadek obecny. Postanawiano dzień i godzinę, kiedy chęć ucieczki mający do przygotowanej kryjówki miał być wprowadzony. Gdy to uskuteczniono, życzono zbiegowi wiele szczęścia, zostawiono go potem jego losowi. Tu dodać należy, że przedsiębiorca takiej roboty niejednokrotnie równocześnie podwójny robił interes, raz z samym zbiegiem, a potem z którymkolwiek ze straży, któremu tajemnicę za pieniądze zdradzał.
Od dwóch dni Vaubaron zamknięty był w Bagno. Te czterdzieści ośm godzin czasu minęły dla niego z rozpaczliwą powolnością. Niejednokrotnie był on podobny do podróżnego który ciężar dźwiga. Upadał i nie miał ochoty powstać. Nie raz bliskim był rozpaczy, gotów rozbić sobie głowę kajdanami, lecz ilekroć ta czarna myśl powstała mu w głowie, tylokrotnie przypominał sobie kochaną Blankę, o której był przekonany, że się w pobliżu Brest znajduje. Nieszczęśliwy mawiał wtenczas do samego siebie:
— Przyszłość należy do Boga... chcę moją córkę widzieć, więc będę żył.
Rano dnia trzeciego posłyszał nasz bohatyr leżąc na twardem łożu, jakiś niewyraźny szelest, który zdawał się pochodzić z muru oddzielającego jego celę od sąsiedniej kazamaty.
Po niedługiej chwili tuż przy głowie odleciał kawał muru, przez co zrobił się otwór w ścianie dość obszerny, aby można było rękę w otwór wsunąć. Było rzeczą jasną jak słońce, że ten otwór już dawno istniał i służył do uskutecznienia komunikacyi pomiędzy kazamatami.
— Co to może znaczyć? — zapytał Vaubaron samego siebie.
Niepewność nie trwała długo. Jasny, wyraźny głos, jakkolwiek był cichy, wymówił następujące słowa:
— Przyjacielu, posłuchaj mnie, jeźli ci się podoba.
— Czy do mnie mówisz? — zapytał Vaubaron.
— Tak, do ciebie mówię, przypuściwszy, że jesteś tym samym człowiekiem, którego przed dwoma dniami na wyżynie, ćwierć mili od miasta, żandarmi aresztowali, a który właśnie z Paryża przybywa, gdzie go za kradzież i morderstwo prześladują.
— Tak, to ja jestem — odpowiedział zdziwiony Vaubaron — lecz kimże ty jesteś, który mnie znasz tak dokładnie?
— O! my znamy tu każdego. Jeszcześ nie wszedł do Bagno, gdy my o całej twojej historyi od A do Z jak najlepiej byli pouczeni. Zresztą jestem poczciwym człowiekiem, ale podobnie panu wcale nieszczęśliwym i umyślnie dałem się zamknąć do tej ciemnej dziury, abym mógł z panem trochę pogawędzić.
— Cóż mi pan masz do powiedzenia?
— Bardzo ciekawe rzeczy, lecz mów pan ciszej, bo przed naszemi drzwiami warta stoi. Przystępuję prosto do rzeczy. Pańska sprawa źle stoi. Skażą pana na śmierć, a w najlepszym razie zeszłą pana tu do nas na zawsze. To nie jest prawdopodobnie wcale rzecz wesoła i zapewne życzysz pan sobie z całego serca, abyś się mógł dostać na wolne powietrze. Czy tak jest przyjacielu?
— Nie jestem żaden głupiec — odpowiedział Vaubaron — i wiem dobrze, że o ucieczce nie ma co myśleć.
— Nie ma co myśleć! Któż to powiada. Nic nie jest niemożliwe na świecie i chcę panu podać kilka drobnostek, które dobrze użyte są w stanie zrobić pana najwolniejszym człowiekiem na kuli ziemskiej.
— Czy nie mógłbym poznać te cudowne, wolnością darzące przyrządy?
— Bardzo dobrze. Przedewszystkiem istnieje bardzo zmyślne narzędzie, za pomocą którego w jednej minucie możesz się pozbyć żelaz, któremi ci ręce i nogi spętano.
Vaubaron zadrżał, bo myśl odzyskania wolności przez ucieczkę opanowała go na nowo. Sąsiedni więzień mówił tymczasem dalej:
— Na tem nie koniec. Mogę panu dostarczyć zupełnego, wprawdzie już przechodzonego, lecz zawsze jeszcze dość dobrego ubrania, w jakiem chodzą marynarze. Gdy się przebierzesz, nikt pana poznać nie może i śmiało będziesz mógł zajrzeć strażnikom w oczy. Kapelusz, peruka, niebieska koszula, paskowane spodnie, kurtka i buty, których wartość przewyższa cenę, wszystko jest tu, nie wliczając do tego na czterdzieści stóp długiego na mały palec grubego sznura, który w danym razie może służyć do spuszczenia się na dół. To wszystko jest, jak Boga kocham, i wiele jeszcze innych nieocenionych rzeczy oprócz tego. Jest na przykład nóż kataloński, ośmnaście cali długi, prawdziwie stalowy, ostry jak brzytew, za który mi pewnie dziękować będziesz, jeźli ci się nadarzy sposobność użycia. Teraz, gdym to panu wszystko wypaplał, słucham, co mi pan na to odpowiesz.
Vaubaron ociągał się z odpowiedzią.
Nieprzezwyciężona nieufność opanowała go i zdawało mu się, jakoby w tej gadaninie łapka była ukryta.
— To zapewne nie jest szczerze powiedziane — pomyślał w duchu. — Ten człowiek niezawodnie nasłanym szpiegiem i jeźli go nie odprawię z niczem, to natychmiast zaskarży mnie przed władzą.
— Dlaczego pan milczysz? — mówił dalej sąsiad — dlaczego nie dajesz żadnej odpowiedzi, przecież łatwo odpowiedzieć możesz tak lub nie. Czy przyjmujesz pan moję ofiarę?
— Nie — odpowiedział Vaubaron.
— A ba!
— Czy to pana zadziwia?
— Wcale bardzo.
— A ja przecież mam aż dwa powody, dla których panu odmówić muszę.
— Jestem ciekaw i chciałbym słyszeć te powody.
— Pierwszym powodem jest ta okoliczność, że wcale nie myślę uciekać.
— A jakiż masz drugi powód?
— Drugi powód jest ten, że nie mam wcale żadnych pieniędzy, abym mógł pana niemi zapłacić.
— Czy to już jest wszystko?
— Czy tego nie dosyć?
— Nie, wcale to nie dosyć, bo obydwa pańskie powody są nieprawdziwe. Pozostaje zatem tylko trzeci, jedynie prawdziwy, który atoli przemilczałeś. Tym powodem jest to, że mi nie dowierzasz. Pan myślisz, że ja go szpieguję a potem za pieniądze zdradzę. Słowem, masz mnie pan za szpiega, nie prawdaż?
— A gdyby tak było? — odpowiedział Vaubaron.
— Tak jest w istocie, za co pana przecież wcale ganić nie mogę. Na szczęście jestem w tem szczęśliwem położeniu, że dobry mój zamiar mogę panu jasno wykazać.
— Jakto? — rzekł Vaubaron żywo — czy rzeczywiście możesz mi tego dowieść?
— Mogę, lecz mów pan ciszej, bo warta mogłaby nas posłyszeć.
— Milczę i słucham.
— Dobrze pan robisz, że nie łatwo dajesz wiarę czemukolwiek, bo rzeczywiście nie raz się zdarzyło, że ten lub ów sprzedał przebranie i kryjówkę a potem zdradził tajemnicę, lecz z mojej strony nie potrzebujesz się niczego obawiać. Jestem gotów powiedzieć panu, gdzie się znajduje ubranie, sznur i nóż kataloński. Możesz zabrać te rzeczy, kiedy ci się będzie podobać, tak, że ja wcale nawet wiedzieć nie będę, kiedy się to stało. Wreszcie nie chcę ja żadnej zapłaty z góry.
— Kiedyż i w jaki sposób życzysz sobie odebrać pieniądze?
— Wrazie zgody wystarczy, jeźli mi pan przyrzekniesz, że w chwili, kiedy zechcesz uciekać, złożysz w kryjówce pięć złotówek. O ucieczce dowiem się potem jak wszyscy inni, a wtenczas pójdę i złożone pieniądze zabiorę.
— Takie zaufanie rzeczywiście wprawia mnie w zdumienie — odpowiedział Vaubaron — prawie tego pojąć nie mogę. Powiedzże mi, jaką masz pewność, że po dokonaniu ucieczki zostawię w kryjówce umówione pieniądze?
— Jaką mam pewność? Najlepszą w świecie a tą jest pański własny interes. Tak w Bagno samem jak i zewnątrz tego więzienia, zemsta galernika jest straszną. Gdybyś mnie pan oszukał, ściągnąłbyś pan na siebie ową straszną zemstę, która nigdy nie przebacza i wszelkich środków używa, byle dojść do celu, a potem wyświadczona panu usługa jest zanadto wielka, niż abyś pan mógł być niewdzięcznym. Myślę, że pan przyznasz temu.
Wobec tego nie było rzeczą możliwą, aby nie dać wiary słowom galernika. Mimo tego atoli Vaubaron jeszcze miał pewne wątpliwości, obawiał się bowiem, że więzień więcej przyrzeka, niż spełnić jest w stanie. Rzekł przeto:
— Wierzę twoim dobrym zamiarom i jestem gotów zawrzeć ugodę, jeźli mi udowodnisz, że myślisz o tej rzeczy seryo.
— Jak to się wszystko dobrze składa — odpowiedział więzień. — Właśnie myślałem o tem, aby panu dać dowód, że nie żartuję sobie, i w tejże chwili jestem w stanie tego dokonać. Podnieś się pan troszeczkę... wsuń rękę w otwór, kędy mówię do pana i otwórz ją...
Vaubaron spełnił żądanie.
Wsunąwszy rękę poczuł zaraz, że mu dano dwa dość ciężkie lecz małej objętości przedmioty.
— Co to jest? — zapytał.
— Zaraz się pan dowiesz, lecz bądź cicho — odpowiedział galernik — bo zdaje mi się, że słyszę kroki na korytarzu.
Vaubaron użył małej przerwy która teraz nastąpiła, aby się przypatrzeć rzeczom, które otrzymał. Pierwszą rzeczą był odłam ciężkiego, żelaznego ogniwa, a druga rzecz miała wszelkie podobieństwo do trójgraniastej blaszki, jakie skazańcy na czapkach noszą, a na których wypisany jest numer każdego.
— Nie ma się czego obawiać — mówił dalej skazaniec. — Teraz dotknij się blaszką podanego kawałka żelaza, a zdziwisz się bardzo.
Vaubaron spróbował. Spostrzegł zaraz, że niepozorna blaszka była w istocie zazębionym kawałkiem stali. Płytka ta doskonale chwytała się żelaza. Po kilku minutach ogniwo bez najmniejszego szelestu było na wskroś przepiłowane. Było jasne jak słońce, że za użyciem tej blaszki można się było z łatwością pozbyć żelaz i z rąk i z nóg.
— Cóż pan na to, czy przystajesz na podane warunki.
— Rzecz już załatwiona — odpowiedział Vaubaron — zgadzam się zupełnie z wnioskiem pana.
— W takim razie włóż pan jeszcze raz rękę w otwór, bo jeszcze coś innego pan dostaniesz.
Tem coś, była mała flaszeczka z ciemnego szkła.
— Co jest w tej flaszeczce? zapytał Vaubaron.
— Kilka kropel wcale nieszkodliwego płynu, który wedle potrzeby mógłbyś śmiało połknąć bez obawy, że umrzesz.
— Cóż mam zrobić z tym płynem?
— Wlejesz go dziś wieczorem na dłoń.
— Cóż potem?
— Natrzesz nim sobie dobrze jedno kolano.
— Cóż się potem stanie?
— Stanie się to, że natarte kolano spuchnie ci na jutro jak konewka i przybierze zatrważającą siną barwę.
— Ale wtenczas nie będę mógł kroku zrobić.
— Na pozór rzeczywiście tak będzie, ale w istocie nie będziesz czuł żadnego bólu i będziesz w stanie zrobić dziesięć mil piechotą bez najmniejszej przeszkody.
— Czy to możebne? — zapytał Vaubaron.
— To nie tylko jest możebne, lecz całkiem pewne. Znam ja dobrze skuteczność moich środków aptecznych. Zanim przywdziałem tę czerwoną kurtkę, byłem praktykantem u wcale zmyślnego chemika. Ten płyn właśnie jest bez zaprzeczenia jego najlepszym wynalazkiem, lecz wracajmy do rzeczy. Nazajutrz będzie pańskiem zadaniem krzyczeć tak głośno jak można i udawać, jakobyś bez wielkich boleści ani kroku zrobić nie mógł. Zresztą bądź pan bez najmniejszej obawy, bo łatwo ci będzie każdego w pole wywieść.
— Cóż natenczas poczną ze mną?
— Cóż innego mogą do stu dyabłów zrobić z biednym kulawym, jeźli nie to, że go do szpitala wezmą? Przyjdą lekarze, będą cię opatrywać, nie będą mogli nic a nic zrozumieć, mimo to przecie dadzą tej biedzie łacińskie nazwisko, zapiszą ci używanie kąpieli, środków przeczyszczających i pan Bóg wie jakich innych rzeczy. Będziesz pan z nimi rozmawiał, robił co każą i tylko wieczorem a raczej w nocy będziesz miał czas do działania.
— Do działania powiadasz?
— Bez wątpienia, wiesz bowiem, że człowiek, który ani ręką ani nogą ruszyć nie może, nie będzie tak ściśle strzeżonym, jak każdy inny. Najlepszą porą będzie czas wcześnie rano, bo wtenczas sen jest najgłębszy i najtrwalszy. Otóż w takiej chwili zrzucisz lekko żelazo, wstaniesz z łóżka, zwiążesz strażnika, lecz nie uczynisz mu żadnej szkody, bo tylko o to postarasz się, aby nie był w stanie wołać o pomoc. Potem przywiążesz go pan do nogi u łóżka. Czy zrozumiałeś pan dobrze?
— Rozumiem, rozumiem bardzo dobrze — odpowiedział mechanik — i nic z tego, coś mi właśnie powiedział, nie jest nadto trudnem do wykonania, lecz jakkolwiek strażnik będzie związany, to przecież dla tego jeszcze wcale nie będę wolniejszym. Bramy oddziału dla chorych są bez wątpienia zawsze dobrze zamknięte i strażą obstawione.
— Tędy pan wcale uciekać nie będziesz.
— A kędyż?
— Oknem. Przepiłowanie kraty będzie dla pana tylko zabawką, gdy użyjesz podanej ci płytki. Potem zwiążesz prześcieradła i spuścisz się na dziedziniec wąski a długi, zamknięty murem i żelazną bramą. Dziedziniec ten znajduje się między więzieniem a kasarnią dla marynarzy.
— Natenczas więc tylko zamienię jedno więzienie na drugie, gdy dziedziniec tak dobrze jest zamknięty murem i żelazną bramą.
— Jaki z pana zabawny człowiek! Słowo daję że mnie to gniewa. Co pan mówisz o murze i żelaznej bramie. Brama jest właśnie na to, aby przez nią przeleżć i nie miała nigdy innego znaczenia, jak aby mogła służyć do ćwiczenia gimnastycznego talentu nocnych pracowwników.
— A straże?
— Nie ma tam żadnych straży. Ja o tym dziedzińcu najlepiej mogę panu opowiedzieć, bo pracowałem tam dłużej niż sześć tygodni.
— Cóż z sukniami, które mam przywdziać?
— Właśnie przychodzę do tego. Uważaj pan dobrze, co panu powiem i zachowaj w pamięci każde moje słowo.
— Bądź spokojny, nie zapomnę niczego.
— Pan jeszcze nie znasz tego dziedzińca, więc uważaj. Gdy staniesz na dziedzińcu, obrócisz się twarzą ku kasarni marynarzy.
— Dobrze.
— Potem pójdziesz na prawo aż do rogu wielkiego budynku. Tu się obrócisz i odbędziesz powtórnie tę samą drogę licząc dwadzieścia pięć kroków. Czy rozumiesz pan dobrze? Dwadzieścia pięć kroków, ni mniej, ni więcej, a mówię tu o zwykłych krokach, które robi człowiek takiego wzrostu jak pan, nie spiesząc się.
— Mów pan dalej.
— Zrobiwszy dwadzieścia pięć kroków, zatrzymaj się i przyłóż rękę do muru w wysokości pięciu stóp nad ziemie. Zrobiwszy to, macaj po murze dopóki nie napotkasz żelaznego kółka.
— A! — zawołał Vaubaron zdziwiony — cóż za znaczenie może mieć to kółko?
— Co znaczy, tego nie wiem i mniejsza z tem, bo ono posłuży panu tylko za wskazówkę. Powyżej kółka znajduje się czworoboczny kamień z dwoma dziurkami, na palec jedna od drugiej. Wetknąwszy w te dziurki palec, łatwo ci będzie odjąć płytę kamienną nie grubszą jak zwykła cegła. Odjąwszy kamień zobaczysz dość głęboką kryjówkę, a w niej znajdziesz kompletne ubranie, nóż kataloński i sznur. Weźmiesz to wszystko, a na miejscu zabranych rzeczy złożysz umówione pieniądze. Potem założysz dziurę kamieniem i jeźli ci jaki dyabeł nie przeszkodzi, dokonasz z łatwością zamierzonej ucieczki. Cóż na to powiesz kochany przyjacielu? Sądzę, że pieniądze, które dostanę, nie będą wcale lekko zarobione.
— Ach! rzekł Vaubaron wzruszony — pan się stajesz moim zbawcą! Nie wiem, co przewiniłeś, jakkolwiekby przecież wina twoja nie wiem jaką była wielka, to dzisiejszy twój dobry czyn maże ją zupełnie.
Młody zbrodzień nie mógł się wstrzymać od śmiechu.
— Co do dyabła — rzekł potem — czy wiesz pan, że przemawiasz teraz tak jak jaki poczciwy ojciec rodziny! Daj pan pokój tym oratorskim usiłowaniom.
Po kilku minutach milczenia zbrodzień mówił dalej:
— Wydostawszy się raz z Bagno, gdy już będziesz w mieście, to miej odwagę w razie spotkania patroli, bo gdybyś dał znać po sobie, że się obawiasz i ukryć usiłujesz, toś przepadł. Lepiejby było w takim razie głośno krzyczeć: Jestem galernikiem, który z Bagno uciekł.
— Cóż więc mam czynić?
— Masz się zachować tak, jakobyś był majtkiem rzeczywiście. Udawaj żeś pijany i śpiewaj jaką wesołą piosnkę. Czy umiesz jaką na pamięć?
— Dawniej umiałem.
— No, to staraj się, abyś sobie jaką przypomniał. To nie trudno. W razie potrzeby mógłbyś przynajmniej powtarzać słowa:
Dobry tytoń i dziewczyna
A najlepsza, szklanka wina.
— Bądź pan spokojny, nie braknie mi na odwadze i przytomności umysłu.
— To jeszcze nie wszystko. Będziesz się pan starał ujść z miasta jeszcze przed świtem. Gdy będziesz za miastem, nie zatrzymuj się, ale idź jak długo możesz. W ten sposób będziesz mógł ujść tym psom cyganom, którzy na trzykrotny odgłos strzału armatniego nie omieszkają tropić za panem.
— Bóg mi dopomoże — rzekł mechanik — i nie dosięgną mnie.
— Jeślibyś się zdybał tylko z jednym człowiekiem — to dobądź noża.
— Co? Ja miałbym człowieka zabić! Przenigdy. Zanim przelałbym bodaj kroplę ludzkiej krwi, dałbym się przedtem sto razy złapać, ba nawet zabić.
— To już jest pańska rzecz, ale bez żartów mój przyjacielu! Nie zapomnij o pięciu złotówkach, które mi winien będziesz zabrawszy suknie. Gdybyś usiłował oszukać mnie, to za dwadzieścia cztery godzin sprowadzonoby cię na powrót bez wątpienia.
— Żądane pieniądze mogę ci dać zaraz — odpowiedział Vaubaron.
— Tem lepiej — pomyślał galernik. — Wziąwszy naprzód pieniądze, nie potrzebujemy się obawiać utracić je.
Skoro zmierzch zapadł, Vaubaron dobył flaszeczkę od galernika otrzymaną, którą w czapce był ukrył. Wylał płyn na dłoń i natarł nim prawe kolano, poczem czekał z niecierpliwością, azali rychło skutek się okaże.
Nie czekał na to długo. Po kilku minutach uczuł raczej znużenie niż ból w nodze. Zdawało mu się, że mnóstwo igieł wnika w skórę nie zagłębiając się przecież głęboko, nastąpiło nieznośne prawie gorąco a wreszcie bezwładność zupełna. Mechanik nie czuł nic więcej, kolano mu obumarło. Pomimo natężenia się, w żaden sposób nogą nie mógł poruszyć.
To przestraszyło mechanika niezmiernie.
— Ten człowiek albo się pomylił, albo mnie świadomie oszukał — rzekł do samego siebie — skuteczność tego płynu jest straszliwa. Może już nigdy nie będę mógł władać nogą, coby było bardziej okropnem, niż wszystko, co mnie dotąd spotkało, bo w takim razie nadzieja ucieczki przepadła na wieki!
Vaubaron rozpaczał za wcześnie. Za chwilę czuł się lepiej. Pocieszony tem, daremnie usiłował czuwać, bo sen kleił mu oczy. Zasnął i obudził się dopiero w chwili, gdy zadzwoniono, co było dla wszystkich hasłem wstawania.
Naprzód pomyślał o kolanie, za które się chwycił obiema rękami.
Towarzysz jego nie skłamał. Kolano spuchło lecz nie bolało wcale. Vaubaron czekał, rychłoli pojawi się dozorca. Posłyszawszy kroki, Vaubaron począł rozpaczliwe jęki wydawać.
— Co tam takiego? Czego krzyczysz. jakby cię żywcem pieczono? zapytał dozorca.
— Cierpię okropnie.
— No to pokaż, co jest tak zatrważającego?
— Ach! cierpię okropnie, powtarzał Vaubaron.
— Cóż ci jest takiego?
— Popatrz pan! odpowiedział mechanik.
Rzekłszy to obnażył prawe kolano.
— Do dyabła! rzekł dozorca. A, to prawdziwie rzecz okropna. Niech mnie piorun trzaśnie, ale pańskie kolano grubsze niż dwudziestoczteryfuntowa kula armatnia!
— Niestety! — rzekł Vaubaron — ból coraz większy, on mnie zabije, umrę z boleści.
— O, o! dlaczego masz zaraz umierać. Nie umierają ludzie dla takiego głupstwa, zresztą każę pana oddać do szpitala.
Za kilka chwil wzięto mechanika na nosze i zaniesiono do jednej ze sal dla chorych przeznaczonej.
Na szczęście sala ta miała tylko cztery łóżka, które były wszystkie próżne z wyjątkiem jednego, które dla strażnika przeznaczone było. Vaubarona rozebrano i położono do łóżka. Potem posłano po służbę mającego lekarza.
Przybyły eskulap nie mógł rozpoznać rodzaju choroby, którą po raz pierwszy w życiu oglądał, zawołał przeto do pomocy swego kolegę, najbieglejszego chirurga w całem mieście.
Ostatni wypytał mechanika jak najdokładniej:
— Czy nie stłukłeś pan sobie przypadkiem kolana?
— Bynajmniej.
— Nie upadłeś?
— Wcale nie.
— Od ilu dni masz kolano spuchnięte?
— Spuchło mi dopiero tej nocy.
— Czy przedtem żadnych oznak nie było?
— Najmniejszych.
— Więc żadnej zmiany na kolanie nie spostrzegałeś?
— Kolano moje prawe było jeszcze wczoraj zupełnie takie jak lewe.
— Więc wczoraj mogłeś chodzić i nie sprawiało ci to żadnych przykrości?
— Chodziłem bez żadnej przeszkody.
— Czy bolało cię w nocy?
— Wysłowić tego nie mogę.
— Czy także teraz cię boli?
— Okropnie.
Chirurg dotknął się teraz ręką kolana, które było czerwonemi i sinemi plamami pokryte i przedstawiało widok szkaradny.
Vaubaron jęknął a raczej zawył tak mocno, że aż mury się trzęsły, zarazem po dotknięciu począł się wić jak gadzina w ogień rzucona.
Obydwaj lekarze ustąpiwszy nieco od łoża, naradzali się nad stanem chorego, mówiąc cicho do siebie, lecz zawsze dość wyraźnie, aby Vaubaron mógł rozumieć.
Możemy sobie wyobrazić przestrach mechanika, gdy się dowiedział, że lekarze o niczem innem nie myśleli, tylko o bezzwłocznem odjęciu mu nogi. Lekarze byli zdania, że lepiej jest poświęcić jeden członek, niż zgubić człowieka.
Cóż nieszczęśliwy miał począć, aby uniknąć tak strasznego kalectwa?
Czyż miał wyjawić, że na pozór tak straszna choroba jest w rzeczywistości nic nie znaczącą rzeczą? Czy miał wyznać, że ich tylko oszukał?
Wyznanie takie było wprawdzie jedynym środkiem do odwrócenia złego, lecz gubiło zarazem wszelką nadzieję ucieczki, bo nie podlega wątpliwości, że tak niebezpieczny więzień, biedzie odtąd przedmiotem szczególniejszej uwagi. Kto go wie zresztą, czyli lekarze pomimo wyznania nie będą obstawać przy swojem, wstydząc się przyznać do niewiadomości.
Vaubaron rozważył to wszystko. Zimny pot wystąpił mu na czoło i czuł się bliskim omdlenia. Na szczęście niespodziewany przypadek zmienił cały stan rzeczy.
Właśnie w chwili, kiedy chirurg ohciął już posłać po potrzebne narzędzia, wręczono mu bilet.
Bilet ten, na którym stały słowa: „bardzo pilno“, pochodził od pewnego milionera, najbogatszego klienta chirurga.
Milioner ten miał właśnie zostać ojcem. Żona jego znajdywała się w tej chwili na wsi, trzy mile od miasta odległej i oczekiwała chwili, w której nowego obywatela państwa na świat wydać miała.
— Kochany panie kolego! rzekł chirurg do lekarza — konieczność zmusza mnie do odłożenia zamierzonej amputacyi do jutra rana. Spodziewam się, że pan do tego czasu użyje środków skutecznych ku temu, aby choroba nie rozszerzyła się.
— Idź pan w imię Boże, kochany panie kolego! odpowiedział lekarz. — Ręczę za wszystko. Nie mogę wprawdzie złego usunąć, bo to tylko panu jest dane, lecz przynajmniej powstrzymać je mogę.
Chirurg oddalił się jak najspieszniej. Vaubaron odetchnął głęboko, podobnie na śmierć skazanemu, któremu życie darują.
Mechanik odegrywał swoją rolę przez cały dzień jak najlepiej i jęczał ustawicznie.
Około godziny dziewiątej wieczorem przystąpił dozorca do loża chorego.
— Czy panu jest lepiej?
— Niestety, wcale mi nie jest lepiej, owszem zdaje mi się, że ból wzmaga, się coraz bardziej.
— Albo to prawda! Tak ci się tylko zdaje. Pielęgnowałem cię przez cały dzień, chodziłem koło ciebie, powinieneś mi przeto być wdzięczny i spodziewam się, że mi dziś w nocy nie będziesz snu przerywał.
— Jakżebym ja mógł panu sen przerywać?
— Przerywałbyś mi go, gdybyś krzyczał i stękał tak, jak to cały dzień czyniłeś.
— Czyż moja wina w tem, że cierpię?
— Nie, to nie jest pańska wina, lecz grzechem jest psuć sobie niepotrzebnie gardło wykrzykami: Ach! O joj!
— Staraj się pan usnąć — mówił dozorca dalej — a przynajmniej zachowuj «się cicho i gryź poduszkę, jeźli cię będzie bolało, byłem cię tylko nie słyszał, bo jestem śpiący i znużony. Czy będziesz się pan cicho sprawował?
— Będę się starał o to — odpowiedział Vaubaron.
— To dobrze, a zresztą może wiesz, że ci jutro nogę odejmą, więc będziesz potrzebował sił, śpij zatem i staraj się, abyś ich nabył.
Rzekłszy to, dozorca naciągnął szlafmycę na uszy i położył się spać. Za pięć minut chrapał już, a Vaubaron poczytał sobie za obowiązek nie przeszkadzać mu we śnie.
Wierny upomnieniom galernika mechanik czekał, dopóki dwunasta na wieży nie wybiła.
Potem dobył z czapki stalową płytkę a widząc że dozorca spał jak zabity, wziął się do piłowania żelaz.
W kilku minutach uporał się z robotą, czem się niezmiernie ucieszył. Złamanie żelaz było pierwszym szczęśliwym krokiem do odzyskania wolności.
Lampa u stropu zawieszona słabo rozświecała pokój.
Vaubaron zdjął ostrożnie z łóżka dozorcy prześcieradło i rozciął wzdłuż na kilka części.
Z jednego kawałka zrobił zatwór, aby nim dozorcy usta zatkać, inne zaś związał w długi sznur.
Potem zbliżył się ostrożnie na palcach nie robiąc najmniejszego szmeru do łóżka dozorcy. W tej chwili dozorca nagle się obudził i począł wymawiać niezrozumiałe słowa.
Vaubaron stanął jak wryty i czuł, że serce w nim bić przestało.
— Jeźli się obudzi — pomyślał — i krzyknie wołając o pomoc, jestem zgubiony.
W tej krytycznej chwili nie namyślał się długo, lecz poskoczył do łóżka dozorcy z gwałtownością jaguara, który się rzuca na upatrzoną zdobycz.
Kolanami ścisnął ramiona dozorcy, wetknął mu zatwor w gębę a potem silnie chustką przewiązał.
Dozorca nie miał czasu wydać najmniejszego głosu.
Jakby piorunem rażony otworzył osłupiałe oczy, nie wiedząc co się z nim dzieje.
— Niezawodnie jestem zabity pomyślał i nie było nic, coby bardziej do prawdy było podobne.
Vaubaron czuł dobrze, jak okropnym musi być przestrach dozorcy. Ulitował się nad nieszczęśliwym i szepnął mu do ucha:
— Wszelki opór byłby daremnym, poddaj się przeto i bądź spokojny, bo nic złego ci nie zrobię.
Biedakowi nic to nie pomogło wcale, bo nawet nie rozumiał, co Vaubaron powiedział i począł drżeć na całem ciele.
Mechanik nie tracił chwili, aby dzieło ukończyć.
Naprzód związał dozorcy ręce w tył. a potem nogi przymocował do łóżka, tak, że było niepodobieństwem, aby związany mógł się poruszyć.
Do tej chwili wszystko szło tak jak sobie tego tylko życzyć można było i nadzieje Vaubarona zdawały się urzeczywistniać.
Rozgorączkowany przystąpił do okna zakratowanego i począł piłować.
W kwadransie stalową płytką tyle przepiłował prętów żelaznych, że się utworzył otwór wcale dostateczny, aby przeleźć można.
Vaubaron wskoczył na okno, przywiązał jeden koniec sznura, który sobie był przygotował, do kraty w oknie, a drugi koniec spuścił na dół. Po kilku sekundach stanął nogami na bruku. Potem zwrócił się na prawo i szedł wzdłuż muru aż do końca budynku.
Stanąwszy na rogu, obrócił się i odmierzył wedle wskazówki galernika dwadzieścia pięć kroków wstecz. Teraz zatrzymał się i począł rękoma macać po ścianie.
Po niedługiej chwili napotkał w murze na dwie okrągłe dziury, wetknął w nie palce i z łatwością odjął kamienną, płytę. Radość Vaubarona była nie do opisania. Gdy odjął kamień, zdawało mu się, że ustąpiły zapory, które go od świata i córki dzieliły. Vaubaron nie inaczej sądził, jak że jest wolny, zbawiony.
Zbieg przetrząsł kryjówkę z gorączkową skwapliwością i dobył wszystkie rzeczy, które się w niej mieściły. Niczego tu nie brakowało: było zupełne ubranie majtka, peruka i nóż kataloński.
Ochłonąwszy nieco z radości, mechanik przebrał się.
Pomimo ciemności nigdy się jeszcze z toaletą tak prędko nie uporał. Przebrawszy się wziął perukę na głowę, nasadził na głowę kapelusz o szerokich kresach, przewiązał biodra sznurem, który nakrył czerwonym pasem, wsunął do kieszeni nóż kataloński i już był gotów. W przebraniu tem od stóp do głowy podobniusieńki był do majtka z królewskiej marynarki.
Jeźli ucieczka ma być szczęśliwie dokonana, to wiele zależy na tem, aby zarząd więzienny nie wiedział o tem, że zbieg umknął w przebraniu.
Mechanik rozumiał to dobrze, zwinął zrzucone suknie w węzełek, włożył je w otwór w murze a potem otwór założył płytą kamienną, która tak dobrze przylegała, że żaden inspektor w Brest, któryby tedy przechodził, spostrzedz tego nie mógł. W nowem ubraniu czuł się nieskończenie zwinniejszym i żywszym, do czego przyczyniała się pewność, że każdemu bez trwogi, śmiało w oczy zajrzeć może.
— Byłem tylko dostał się do miasta, do portu, rzekł sam do siebie — a już nic będzie żadnego niebezpieczeństwa.
Nie zostawało nic, jeno przeleźć przez żelazną bramę.
Aby rzec prawdę, powiemy, że to przedsięwzięcie nie było tak bardzo łatwe, bo brama była ostremi żelaznemi kolcami osadzona, a na szczycie sterczały spiczaste, długie ostrza do bagnetów podobne.
Najmniejsza nieostrożność, stracenie równowagi narażało niebacznego na to, że przeszyty ostrzami życiem nieostrożność przepłacić musiał.
Gdy przelezienie przez bramę już za dnia było niebezpieczne, to w nocy i po ciemku podobne usiłowanie było o wiele jeszcze groźniejsze.
Zbieg nasz atoli mało zważał na niebezpieczeństwo, lekceważąc je niemal. Chwycił się czemprędzej grubych, żelaznych drążków i w kilku minutach wdrapał się szczęśliwie do trzech czwartych wysokości.
Mechanik był już prawie pewny, że za chwilę znajdzie się na szczycie bramy, gdy nagle tak silnie w głowę się uderzył, że prawie zmysły utracił. Uderzenie to pochodziło ztąd, że prócz ostrych kolców pionowo na bramie sterczących, były jeszcze inne poziomo ułożone, o które teraz głową zawadził. Po chwili przecież przyszedł do siebie i przekonał się o rodzaju przeszkody, co mu się w końcu po kilku daremnych próbach, z wytężeniem wszystkich sił pokonanych, udało, mechanik dostał się na wierzch bramy nie bez uszkodzeń na sukniach i ciele.
Vaubaron tak był zmęczony i zadyszany, że musiał chwilkę odpocząć, aby nowych sił nabyć i tchu zaczerpnąć.
W tem nagle aż zdrętwiał ze strachu i przerażenia i omal ze szczytu bramy na ziemię nie runął.
W niedalekiem oddaleniu od bramy, od strony portu posłyszał kroki ludzi, którzy ze światłem właśnie ku niemu zbliżali się.
Niewątpliwie była to straż, która czaty naokoło Bagno stojące w pewnych godzinach zmieniała.
Vaubaron wiedział dobrze, że ta straż z dwunastu dobrze uzbrojonych ludzi składała się, którzy mieli surowy nakaz, aby bez wahania się użyli broni, gdyby cokolwiek podejrzanego spostrzegli.
Było rzeczą pewną, że straż za chwilkę do bramy się zbliży.
Czy można było przypuścić, żeby zbieg mógł ujść uwadze tych ludzi, którzy jak psy gończe do tropienia włożeni byli i w ciemnościach doskonale śledzić, szukać i słuchać umieli?
Przed chwilą Vaubaron nie posiadał się z radości i myślał, że jest ocalony, a teraz wyrzekł smutny ciche słowa: — jestem zgubiony.
Zbieg zamierzył już w pierwszej chwili skoczyć na ziemię, lecz wkrótce postanowił inaczej, a to z dwu powodów.
Naprzód brakowało czasu, aby. mógł zleźć i oddalić się tak daleko, aby nie był widziany, a potem nie miał już siły aby się mógł po raz drugi wdrapać na bramę.
Nadeszło dwunastu zbrojnych ludzi, a jeden z nich szedł przodem i przyświecał lampą na drążku umieszczoną. Żołnierze spieszyli się, zkąd można było wnosić, iżby radzi jak najrychlej do kasarni powrócili.
Zaledwie w oddaleniu trzydzieści kroków od bramy stała budka dla warty, której istnienia mechanik dotąd ani się spodziewał. Żołnierz wyszedł z budki a wziąwszy broń do ataku zawołał:
— Stój! kto idzie?
— Patrol — odpowiedział sierżant.
— Naprzód wedle rozkazu!
Po wyrzeczeniu tych zwykłych formułek, żołnierz na straży stojący przemówił poufale:
— Do dyabła koledzy! Czegoście się tak długo bawili? Od godziny może z niecierpliwością was oczekuję.
— Na tym świecie potrzeba wszystkiego się nauczyć — rzekł sierżant głosem nauczyciela — a zwłaszcza cierpliwości. To właśnie czyni zaszczyt żołnierzowi. Naprzód Dagobercie! Na ciebie bratku właśnie kolej przychodzi!
— Jaki jest rozkaz? — zapytał Dagobert.
— Zawsze ten sam: na wszystko mieć baczne oczy i uszy i dać ognia natychmiast, gdybyś spostrzegł, że który z więźniów chce uciekać.
— Dobrze jest. Zastosuję się do tego, lecz nie dajcie na się nadto długo oczekiwać.
— Bądź spokojny chłopcze! Zmienią cię, gdy czas przyjdzie.
— A propos! Kto mi z was pożyczy nieco tytoniu? Zapomniałem kapczuk na strażnicy.
— Zapomniałeś kapczuk! Hm! — rzekł sierżant. Urwisz z ciebie nie lada. No, na masz trochę tytoniu, ale mi go jutro oddać musisz.
— Oddam, oddam, rozumie się... dziękuję.
Vaubaron słyszał dobrze, co było mówione, jak gdyby w pośrodku żołnierzy znajdywał się. Słyszał słowa, ale ich nie rozumiał, bo zajęła go jedynie myśl:
— Czy może być, aby ci ludzie mnie nie spostrzegli?
Tymczasem sierżant zakomenderował:
— Do szeregu! W prawo zwrot! Naprzód marsz!
Oddział żołnierzy dość niezręcznie wykonał ruch polecony. Ten, co niósł latarkę obrócił się tyłem do bramy a potem wszyscy oddalili się nie spostrzegłszy nic podejrzanego i rychło zgubili się w ciemnościach nocy.
Mechanik ujrzał się zbawionym. Uszedłszy cudownym prawie sposobem groźnego niebezpieczeństwa, gdy go ponownie ciemności objęły, myślał nie inaczej, jak że miał tylko przykry sen, z którego się obudził znużony i potem oblany.
Lecz nie! To wszystko było rzeczywistą prawdą. Chłodny wietrzyk muskał jego oblicze, ręce jego trzymały się kurczowo prętów żelaznych i słyszał wyraźnie mierzone kroki na straży stojącego żołnierza.
Skoro tylko nabył pewności, że mu się nic śniło, lecz że to wszystko było na jawie, oprzytomniał, teraz uwierzył w dobry koniec przedsięwziętej ucieczki, gdy mu los a raczej opatrzność tak widocznie sprzyjała.
Vaubaron nie tracił teraz czasu, lecz starał się przejść na drugą stronę bramy i spuścić się na ziemię.
Zanim to uskutecznił, wstrzymał się i słuchał. Kroki przechadzającego się żołnierza coraz bardziej przycichały a w końcu nic słychać nie było. Vaubaron myślał, że poczciwy Dagobert wszedł do strażniczej budki, aby się schronić przed dojmującym wiatrem, który od strony morza właśnie podmuchiwać zaczął.
Co mechanik myślał, spełniło się. Dagobert wszedł do budki, zdjął i oparł karabin o ścianę a potem wziął się do nakładania fajki. Uskuteczniwszy to, dobył flaszeczki, aby fajkę zaćmić. Podczas tej czynności którą skrócał czas stania na warcie, nucił jakąś piosnkę ludową. Rychło zaświecił niebieski płomyczek lecz zgasł prędko, bo Dagobert stał obrócony ku stronie morza zkąd właśnie wiatr pociągał. Zapałek zgasł, zanim go mógł zbliżyć do fajki.
Dagobert zaklął siarczyście i rozpoczął próbę z drugim zapałkiem, który podobnie pierwszemu błysnął i zgasł.
— Niech cię piorun trzaśnie! — rzekł tak głośno, że Vaubaron słyszał słowa doskonale — a to osioł ze mnie.
Rzekłszy to obrócił się na lewo w tył, plecyma do morza a frontem do bramy. Po raz trzeci zaświecił niebieski płomyk, który zasłonił obydwoma rękoma, aby go wiatr nie zgasił. Zbliżywszy płomyk do ust, zapalił fajkę z krótkim cybuszkiem, którą trzymał w zębach. Fajka ta była to sztuka nieoceniona. Była z białego gipsu, lecz przez częste używanie stała się czarną jak węgiel. Fajka ta, która pierwotnie tylko dwa centimy kosztowała była przedmiotem zazdrości wszystkich kolegów, a Dagobert tak się nią zachwycał, że nawet najgorszy tytoń, jaki z niej palił, doskonale mu smakował. Dagobert nie oddałby jej za nic w świecie i w całem Bagno wiedziano, że się nigdy z nią nie rozstawał. Dagobert nazywał swą fajkę Uryką, a to było nazwisko sławnej murzynki, głośnej bohatyrki senzacyjnego romansu, który na początku bieżącego stulecia powszechnie był czytywany.
W chwili zapalania fajki, po nad złożone dłonie tworzyły rodzaj pieca, Dagobert rzucił okiem pomimowolnie na bramę i krzyknął z przestrachu. Ulubiona Uryka wypadła mu z ust na kamienie i rozsypała się w tysiąc kawałków. W tejże chwili Dagobert pobiegł do strażniczej budki, chwycił za karabin, złożył się, dał ognia celując ku bramie a potem krzyknął donośnym głosem:
— Do broni! Do broni!
Można się łatwo domyśleć, co było. Szczęście opuściło Vaubarona i słaby blask zapalonego zapałka wystarczył, aby go Dagobert mógł ujrzeć na bramie siedzącego. Wedle rozkazu żołnierz dał natychmiast ognia i mechanik słyszał kulę, która mu mimo lewego ucha świsnęła.
— Mój Boże — rzekł zbieg do samego siebie — za wczesną była moja nadzieja, bo teraz jestem niechybnie zgubiony!
Dagobert ponownie naładował wystrzelony karabin a Vaubaron machinalnie trzymał się żelaznych prętów wysokiej bramy, nie wiedząc, co czynić. Był jak piorunem rażony. W głowie mu się kręciło i nie mógł skupić myśli. Ten stan jednakowoż nie trwał długo. Zbieg przyszedł po kilku sekundach do siebie i pomyślał:
— Wszystko stracone. Pomimo tego chcę walczyć do ostatniej chwili i nie ulęknę się niczego nawet krwi przelewu, byłem tylko mógł wolność odzyskać.
Potem rzucił się całą siłą ciała i spadł na dół, na dziedziniec więzienny. Jakkolwiek wysokość bramy była znaczną, przecież zbieg nie odniósł żadnego szwanku. Powstał na nogi i począł uciekać.
Ale ucieczka była tu prawie nie możliwa. Dokądże miał uciec, gdy dziedziniec zewsząd był zamknięty i miał tylko jedno wyjście przez żelazną bramę?
Vaubaron słyszał już głosy zbliżających się ludzi i już błyszczały światła latarek. W tejże chwili padł drugi strzał z karabinu Dagoberta, który teraz już na oślep palnął, bo oczywiście nic więcej widzieć nie mógł.
— Umrę więc — pomyślał mechanik. Nigdy rąk moich krwią, nie zbroczyłem, lecz teraz gotów jestem to uczynić, bo chcę umrzeć, chcę aby mnie zabili.
Nagle podniósł oczy w górę i nowa myśl zaświtała mu w głowie. Przed nim sterczał wysoki mur, który oddzielał jak wiemy dziedziniec więzienny od podwórca przyległej kasarni. Jeźli mu się uda przesadzić ten mur, to jeszcze mógł mieć nadzieje.
Tymczasem coraz bardziej zbliżały się kroki ludzi, którzy go gonili. Już byli prześladowcy przed bramą i połowa dziedzińca była jasno oświecona. Zanimby otworzono bramę, zbieg musiał już być po drugiej stronie muru. Nie tracąc drogiego czasu Vaubaron odwinął sznur z bioder i zarzucił na mur.
Szczęśliwym sposobem stalowy hak u końca sznura przytwierdzony uczepił się gzymsu za pierwszym rzutem. Zbieg chwycił teraz sznur rękami i spinając się po guzach w kilku sekundach już był na murze. Zaledwie się tam dostał, otworzono bramę i kilkunastu zbrojnych klnąc i złorzecząc weszło z latarniami na dziedziniec. Zbieg zwinął sznur, który mu jeszcze w innej potrzebie mógł służyć i bez namysłu spuścił się ostrożnie po murze na dół. Jakkolwiek mur był na piętnaście stóp wysoki, uskutecznił to bez szkody dla siebie i znalazł się na podwórzu kasarni dla marynarki. Gdy się tu dostał, był wprawdzie od prześladowców murem oddzielony lecz nie było jeszcze zbawienia, bo, aby rzec prawdę, mechanik zamienił tylko jedno więzienie na drugie nie mniej niebezpieczne. Na podwórcu kasarniowem rozstawione były czaty, zresztą cała kasarnia dwukrotnym wystrzałem była wzburzona. Żołnierze na pół ubrani biegali jak opętani po salach i zalegli wszystkie korytarze i wschody. We wszystkich oknach były światła i należało się spodziewać, że lada chwila minie, a żołnierze wejdą na dziedziniec, gdzie się zbieg znajdywał.
Gdyby Vaubaron w tej chwili nie miał w pamięci swej córki, niezawodnie targnąłby się na własne życie, poczemby prześladowcy nie zbiega pochwycić, lecz tylko trupa wynieść mogli. Nie uczynił przecież tego, lecz pomyślał:
— Ha! próbujmy wszystkiego, bo na śmierć jeszcze zawsze dosyć czasu się znajdzie.
Vaubaron podobny był teraz do tonącego, który jak mówi przysłowie, brzytwy się chwyta. Przebiegł przez podwórze i zbliżył się do kasarni myśląc:
— Może znajdę jakie drzwi otwarte lub okno i uda mi się wleźć do środka.
Daremna nadzieja! Wszystkie drzwi były jak najmocniej zaryglowane a w oknach były żelazne kraty nie gorsze od tych, któremi okna w Bagno były ubezpieczone.
Na dobitek prześladowcy zbiega zbliżyli się teraz do bramy podwórca kasarniowego i światło oblało niemal cały dziedziniec. Komisarz więzienny podszedł teraz z czterema ludźmi lampy niosącymi do samej bramy i rozpoczął pogadankę z żołnierzem, który tam stał na warcie, żądając, aby bramę bezzwłocznie otworzono. Rozmowa ta nie mogła trwać długo i Vaubaron czuł, że ostatnia zbliża się dlań straszna godzina.
Mechanik wlazł w kąt aby nie był widziany. Tu namacał przypadkowo blaszaną rynnę, która do muru żelaznemi hakami była przymocowana. Po tej rynnie było prawie niepodobieństwem wyleźć do góry, bo nie można jej było należycie objąć rękami i nogami, a żelazne haki nie były również dostateczną podporą dla nóg wspinającego się człowieka. Mimo to przecież mechanik nie namyślał się ani chwili i pociął włazić po rynnie do góry.
Jakkolwiek ten sposób ucieczki wyda się prawie niepodobnym do prawdy, tak przecież upewnić musimy, że to wszystko działo się w istocie. Ciekawych odsełamy pod tym względem do pisma pana Alhoy’s p. t. „Bagno“, strona 125 i 126.
Czepiając się rękami i nogami lazł Vaubaron do góry. Tymczasem pogadanka komisarza z szyldwachem jeszcze się nie skończyła, bo żołnierz odwoływał się na komendanta, bez którego pozwolenia nie mógł bramy w żaden sposób otworzyć.
Oficer przybył i rzekł do komisarza z uśmiechem, że zbieg musiałby mieć chyba skrzydła, gdyby się mógł tu dostać, zresztą zgadzał się na przeszukanie i kazał bramę otworzyć.
Przedsięwzięcie Vaubarona było nader niebezpieczne. Gdyby go siła opuściła, musiał oczywiście runąć z wysokości na ziemię i rozbić się na bruku. Wiedział o tem dobrze i myślał:
— Spadnę i umrę!
Pomimo tak czarnej myśli ręce jego nie puściły i właził coraz wyżej. W tej chwili otworzyła się brama i komisarz wszedł z ludźmi na dziedziniec. Vaubaron dotarł mniej więcej do wysokości pierwszego piątra, lecz dalej już prawie nie mógł leźć. Odetchnąwszy nieco podlazł jeszcze kilka cali wyżej i oparł się nogami o wystający gzyms, który biegł naokoło całego budynku. To go ocaliło, bo zmęczywszy się okropnie znalazł stały punkt oparcia. Wyżej głowy spostrzegł okna, w których już krat nie było. Ucieszony tem odkryciem postanowił wybić szybę i wleźć tędy do środku budynku. Okno, kędy chciał wleźć, nie było oświecone, ztąd wnosił, że na korytarz albo do próżnej jakiej komnaty będzie się mógł dostać. Na szczęście nie potrzebywał nawet szyby wybić, bo spostrzegł rychło, że okno wcale nie jest zamknięte. Otworzył je do reszty nie robiąc najmniejszego hałasu, chwycił się dobrze rękoma i jednym zamachem już był u zamierzonego celu. Do uskutecznienia tego, wszystkiego mniej potrzebywał czasu od nas, którzy to opisujemy.
W chwili, kiedy Vaubaron znikł w budynku, napełnili ludzie cały dziedziniec, który teraz tak dobrze był oświecony, że przy tem świetle zbieg wewnątrz budynku mógł otaczające go przedmioty łatwo rozpoznać. Miejsce, gdzie się obecnie znajdywał, było dużym pokojem, w którym wzdłuż dwu przeciwległych ścian nędzne łóżka szeregiem były ustawione. Nieporządek, jaki tu panował, dał się łatwo wytłumaczyć. Żołnierze strzałami ze snu zbudzeni, na pół tylko ubrani najpierw pobiegli ku oknu, które otworzyli, chcąc widzieć, co się działo. Obaczywszy że zbrojni zabierają się do przeszukania dziedzińca w kasarni, nie zadowolili się rolą widzów, lecz chcąc czynny wziąć udział w tym nocnym dramacie, wybiegli z kasarni nawet drzwi nie zaniknąwszy. Vaubaron umiał z tego korzystać. Odchyliwszy drzwi wsunął głowę w otwór i oglądnął się ażali na korytarzu nie spostrzeże jakich ludzi. Na korytarzu paliła się lampa. Nie widział nikogo. To mu dodało odwagi. Wszedł na korytarz. Tu spostrzegł wschody i dostał się niemi do drzwi od strychu. We drzwiach tkwił klucz. Zbieg wszedł na strych i zamknął drzwi za sobą. Na strychu było zupełnie ciemno. Nawet gwar, jaki na dole panował, do tej wysokości nie dostawał się. Vaubaron szedł naprzód po omacku i słyszał tylko szelest pierzchających szczurów, którym tak niespodzianie przerwał nocne zajęcia a może rozrywki.
Idąc tak naprzód namacał gruby belek, w poprzek budynku idący. Bez wielkiego trudu wdrapał się nań i położył plackiem na wznak.
Bohatyr nasz wypoczął teraz po raz pierwszy od owej chwili, w której nocną straż do bramy więziennej zbliżającą się spostrzegł był. Nie był to atoli spoczynek we właściwem tego słowa znaczeniu, lecz raczej chwila wytchnienia, której zmęczone, przez psy gonione zwierzę używa.
Tak minęła cała godzina, a potem słyszał Vaubaron coraz bardziej wzmagający się hałas. Komisarz więzienny szedł z towarzyszącą strażą na górę.
Nikt nie wątpił że zbieg w żaden sposób w kasarni ukryć się nie mógł, mimo tego atoli komisarz, pedant, jakich mało, postanowił przetrząść całą kasarnię bardziej dla tego, aby sobie niczego nie wyrzucał niż w nadziei, że te jego poszukiwania pożądany skutek odniosą.
Vaubarona opanowała ponownie trwoga. Niepokojąc się, pytał samego siebie:
— Cóż się teraz stanie? Co nastąpi?
Nie długo był w niepewności. Zatrzęsły się wschody pod nogami zbliżającego się tłumu ludzi. Rychło potem drzwi się rozwarły i blask światła rozświecił ciemności. Przestraszone szczury poczęły gromadnie zmykać, robiąc kurz nie mały. Komisarz, strażnicy więzienni, żołnierze chodzili po całym strychu, zazierali w kąty, patrzyli w górę, lecz nic podejrzanego nie spostrzegli.
— Oni posłyszą bicie mego serca — pomyślał Vaubaron.
Była chwila, w której cień człowieka na belku leżącego najwyraźniej na murze był widoczny, lecz dziwnym sposobem nikt na to uwagi nie zwrócił. Po kilku minutach, które dla mechanika wiecznością prawie były, szukanie po strychu koniec wzięło.
— Jest rzeczą pewną — rzekł komisarz — że zbieg w kasarni ukryć się nie mógł, lecz słowo daję, że daleko nie uciekł. Wydałem najsurowsze rozkazy i jestem pewny, że zanim dzień jutrzejszy minie, sprowadzą go napo wrót do Bagno.
Wszyscy towarzyszący mu ludzie podzielali to zdanie.
Nie uwierzą czytelnicy, gdy im powiemy, że zaraz po oddaleniu się komisarza z ludźmi, Vaubaron leżąc na belku, usnął snem głębokim, lecz tak było w istocie i dziwić to nie powinno gdy zważymy, że zbieg okrutnie był zmęczony. Przyroda upomniała się o swoje prawa. Vaubaron tak był znękany i znużony, iżby mógł spać przy odgłosie wrzawy na polu bitwy.
Mijały godziny a mechanik spał jak zabity. W tem nagły huk wstrząsnął całym budynkiem i zbudził śpiącego. To strzał armatni zwiastował więźniom, że czas jest aby wstawali.
Po krótkiej chwili rozległ się drugi strzał i udzielił okolicy ponurej nowości, że z murów więziennych zbiegł zbrodzień.
Vaubaron uśmiechnął się smutnie i rzekł do samego, siebie:
— W tej zatem chwili nałożono cenę na moję głowę i ludzie jak psy rozprószą się po okolicy, aby mnie szukać. Przynajmniej dziś te wyżły w ludzkiej postaci daremnie będą polować. Na strychu była noc, chociaż słońce zeszło. Do dalszej ucieczki nie była teraz pora. Zresztą Vaubaron czuł się w dotychczasowem swem ukryciu zupełnie bezpiecznym. Będąc oprócz tego jeszcze zawsze znużonym i bezsilnym, postanowił użyć dalszego spoczynku. Wyciągnąwszy się przeto na belku zapadł ponownie w głęboki sen. Gdy się obudził, już było południe.
Wnętrze strychu dziwnie oświecone było światłem, które przez szczeliny w dachu zaglądało. Zbieg uczuł się znacznie pokrzepionym na siłach.
Jakkolwiek dłużej doby nic nie miał w ustach, nie uczuwał przecież najmniejszego głodu. Natomiast straszne go paliło pragnienie. Aby je czemprędzej zaspokoić, musiał Vaubaron o dalszej rychlej ucieczce myśleć. Rozważając rzecz, zdawało mu się, że żadnych wielkich przeszkód nie znajdzie.
Na układaniu planu co do dalszego postępowania zeszła mu reszta dnia. Vaubaron czekał na godzinę północy, bo ta pora zdawała mu się najdogodniejszą. Używszy noża zdjął ostrożnie kilka płyt łupkowych, któremi dach był pokryty. Utworzoną dziurą wlazł na dach, usiadł na szczycie i czekał, rychłoli oczy do ciemności przyzwyczajone będą mogły rozpoznać okolicę. Po kilku minutach był już w stanie widzieć wszystko, co mu było potrzebne.
Tuż pod nim widoczny był wał ziemi, a na nim umieszczone były dwa ciężkie działa. Na wale trawą obrosłym nie było nikogo. Dalsza okolica była niewidzialną i tylko gdzieniegdzie przez zabrukane szyby chat wieśniaczych przebijało się czerwonawe światełko.
Na prawo było morze. Cisza panowała w okolicy i tylko od czasu do czasu dawał się słyszeć to łoskot fal morskich, to szczekanie psa gdzieś bardzo daleko.
W kasarni również najgłębsze panowało milczenie.
Vaubaron odzyskał nadzieję i rzekł do samego siebie:
— Czekałem długo, cierpiałem wiele, lecz tej nocy Pan Bóg mi dopomoże.
Wysokość, na której się obecnie znajdywał, nie wynosiła w tem miejscu więcej jak 20 stóp. Vaubaron podlazł do rogu dachu, zkąd mógł zleść najłatwiej i przymocował sznur. Chwyciwszy się go rękami, spuścił się i rychło stanął na ziemi. Gdy był na dole, ściągnął sznur i pospieszył ku wałowi otaczającemu Bagno i kasarnię.
Wylazł na wał i przestraszył się nie mało, spostrzegłszy liczne latarnie i straże, które między niemi mierzonemi krokami przechadzały się.
Komisarz dotrzymał słowa.
Będąc mocno przekonanym, że zbieg zeszłej nocy w żaden sposób miasta opuścić nie mógł, widział się zmuszonym, rozporządzić, aby bram miasta bardziej niż zwykle strzeżono. W tym celu przydał do zwykłej straży jeszcze kompanją wojska wodnego. Tak ucieczka uniemożliwiona była w chwili, kiedy nasz bohatyr najmniej się tego spodziewał. Vaubaron musiał się albo uznać za pokonanego, albo przebić się z nożem w ręku przez łańcuch gęsto ustawionych czat nocnych. Gdyby nawet był zdolen w potrzebie ludzką krew przelać, tak przecież nie było rzeczą wątpliwą, że kule go dosięgną i trupem na miejscu położą.
Tego było dla Vaubarona za wiele.
To ostatnie rozczarowanie gorsze było niż wszystko, co go dotychczas spotkało. Jakby piorunem rażony padł na ziemię tuż przy armacie, która dziś rano ucieczkę jego głośną uczyniła. Gdyby w tej chwili patrol przechodził, mógłby zbiega bez najmniejszego oporu ująć i zawlec do Bagno. W nieszczęśliwym wszystko zamarło, wszelka siła, wola i umysł nawet. Ten stan zupełnego ubezwładnienia trwał może godzinę. Po upływie tego czasu chłód nocy uskutkował o tyle, że Vaubaron przyszedł do siebie.
Nieszczęśliwy podniósł się ze ziemi i powiódł błędnem okiem na około siebie. Zapytywał się czyli to wszystko nie jest sennem tylko złudzeniem, lecz rychło rzeczywistość wyprowadziła go z błędu i przypomniał sobie wszystko, co się dotychczas stało. W tej chwili cierpiał okropnie. Zawiedziona nadzieja, niepodobieństwo ucieczki trapiło go okrutnie. Zarazem dojmywało pragnienie paląc jak ogniem wysuszone wnętrzności. Była chwila, w której był zdecydowany zbliżyć się do żołnierzy i krzyknąć:
— Ja tu jestem, pochwyćcie mnie, nie będę wam stawiał żadnego oporo!
Natychmiast atoli stanął przed nim obraz ukochanej córki i nieszczęśliwy upomniał się słowy:
— Nie, nie czyń tego, lecz bądź mężem i wytrwaj do końca. Walcz, dopóki sił starczy, a gdy ulegniesz, to kaci niechby tylko twoje zwłoki unieść mogli!
Po tem upomnieniu zapytał rychło:
— Cóż pocznę, cóż mam czynić dalej?
Nie było podobieństwem, aby się powtórnie na strych mógł dostać, a na miejscu, gdzie był, także nie mógł zatrzymać się dłużej, bo lada chwila mógł nadejść patrol.
Czas mijał. Vaubaron nie wiedział co może począć z sobą, a tu z drugiej strony wiedział dobrze, że z brzaskiem dnia przyjdą artylerzyści aby dać sygnał armatni.
Wszystko to rozważył dobrze, a nie znalazłszy żadnego środka ratunku, wzniósł oczy ku niebu i zdawał się błagać litości i miłosierdzia Bożego.
— Boże wszechmocny! — westchnął nieszczęśliwy — ocal mnie lub zabij!
W tej chwili przyszła mu myśl do głowy i zdawało się, jakoby go niebo natchnęło.
Vaubaron ukląkł, dobył noża, skosił nim trawę i począł kopać dół około dwu stóp szeroki a na sześć długi. Gdy dół do grobu podobny dość już był głęboki, położył się w nim na kształt umarłego i nakrył się trawą i ziemią zostawiając li tylko dwa małe otwory do oddychania.
Skazawszy się na pogrzebanie żywcem, nie mógł się wcale poruszać. Pragnienie go paliło, a wilgotna, chłodna ziemia sprawiła, że skostniał prawie. Pomimo tego nieszczęśliwy marzył o odzyskaniu wolności. Tak nadzieja zawsze podtrzymuje człowieka na duchu.
Na cóż liczył Vaubaron? Czegóż się mógł po tylu zawodach i rozczarowaniach spodziewać? Liczył on na to, że komisarz po upływie dwu dni i dwu nocach nabędzie przekonania, że zbieg prawdziwie jakimś cudownym sposobem umknął szczęśliwie i że dalsze poszukiwania nie mogą mieć celu. Mechanik spodziewał się, że potem środki ostrożności mniej będą surowe i że straże ciągiem czuwaniem znużone, w baczności mniej będą gorliwe.
Zaledwie Vaubaron nakrył się ziemią i trawą, posłyszał kroki zbliżających się ludzi. Zarazem dolatywały do jego uszu wyraźne słowa.
Biedak począł drżeć na całem ciele, bo łatwo mogło się stać, że miejsce, gdzie leżał, znajdowało się na drodze, kędy patrol przejść będzie musiała.
Niepewność atoli nie trwała długo, bo rychło przekonał się, że patrol zboczył z drogi i oddalił się.
Tak minęła noc i dzień zaświtał.
Artylerzyści wykonali swój obowiązek i rozległ się sygnałowy głos armatni.
Godzina mijała jedna za drugą.
Bohatyr nasz łatwo mógł obliczać czas, bo słyszał bardzo dobrze bijące godziny. Rychło atoli zdrętwiał jakby paraliżem był rażony. Czuł, że cierpi, lecz nie wiedział przyczyny. Zdawało mu się, że już jest bliskim śmierci. W tem poruszył się nagle podobnie umierającemu, który walczy ze śmiercią.
Uległ jakiemuś nagłemu obłędowi, który z każdą chwilą coraz bardziej do rzeczywistości stawał się podobnym.
Zdawało mu się, że go schwytano, za karę na rękach i nogach związano, że go potem wsadzono do czółna i pchnięto na niezmierny ocean w nocy, podczas najstraszliwszej burzy.
Burza szalała, wichry wyły, gromy uderzały z wściekłością.
Słabe czółno igrało po wzdętych falach jak łupina z orzecha. Woda zalewała je... chwilka jeszcze a nieszczęśliwy zatonie.
Wiedziony zachowawczym instynktem zrobił nagły ruch, chcąc się ratować przed nieszczęściem, które mu zagrażało, jak myślał.
Zrzuciwszy ze siebie ziemię, którą był przykryty, Vaubaron siadł, a przebudziwszy się z ciężkiego a przykrego snu do reszty, rychło rozpoznał przyczynę, dla której takiemu uległ złudzeniu.
Noc dawno już zapadła była i straszna burza szalała nad miastem. Grzmiało i błyskało się ustawicznie a z nieba spadała tak straszna ulewa, że się zdawało, że woda miasto zatopi. Pierwszą myślą zbiega było rzucić się na kolana i podziękować Bogu za to, że zesłał taką burzę. Nieszczęśliwy nadstawił kapelusz, a uzbierawszy dostateczną ilość deszczówki napił się chciwie.
Zgasiwszy pragnienie, rzekł radośnie:
— Dzięki ci Boże! Teraz jestem mocny i Ty mi pomagasz!
Wybiła godzina dwunasta.
Vaubaron zbliżył się do wału fortyfikacyjnego. Widział, że lampy jak poprzednio gęsto były ustawione, lecz wiatr pogasił wszystkie z wyjątkiem dwu, które się jeszcze paliły. Przy świetle błyskawicy rozpoznał, że na wale nie było żadnych czat, bo wszystkie szukały schronienia w budkach zaniedbując służbę zupełnie. Jeszcze nigdy w Bagno nie było pory tak stosownej do ucieczki jak obecnie. Vaubaron dostał się na wał, który z tej strony bardzo był wysoki. Mechanik upatrzył sobie miejsce, które miedzy dwoma budkami w równej odległości od każdej z nich leżało. W każdym razie jednakowoż rzecz była zawsze bardzo niebezpieczna, bo błyskawice rozświecały ciemności a karabiny żołnierzy niosły bardzo daleko.
Mimo to atoli bohatyr nasz wziął się śmiało do dzieła, rozwinął i przymocował sznur.
Przy świetle błyskawicznem spojrzał na dół i obaczył okoliczne pola prawie w niezmierzonej głębokości pod sobą. Mur u stóp wału tak dziwnie był oświecony i spód tak w cieniu pogrążony, że widok tej głębi przedstawiał się jako przepaść bezdenna.
— Miałem nadzieję — pomyślał Vaubaron — i oszukałem się. Sznur mój jest za krótki. Jestem zgubiony. Ha! cóż robić? Życie moje jest w ręku Boga. Nie szukam śmierci, ale los fatalny może mnie życia pozbawić.
Gdy wyrzekł te smutne słowa, bohatyr nasz zdjął sznur z bioder, przymocował jeden koniec, a drugi na dół spuścił. Potem chwycił się obiema rękoma sznura i począł złazić. Wiatr dął szalony i tłukł nieszczęśliwym po murze. Krzaki tu i owdzie ze szczelin muru wystające rozdzierały mu ciało. Musiał się strzec, aby ócz nie postradał. Mimo tych przeciwności lazł przecież na dół ostrożnie i zwolna, bo chciał oszczędzić sił, które mu były potrzebne. Od czasu do czasu zatrzymywał się na krótką chwilę, aby odpocząć i tchu zaczerpnąć. Tak minęło może z dziesięć minut, które mu się wydały całą wiecznością.
Zmęczenie opanowało go. Już tylko z trudnością, mógł się na sznurze utrzymać, gdy w tem nagle uczuł, że mu pod nogami sznura zabrakło. To go przestraszyło okropnie, bo nie wiedział, ile jeszcze pod nim miejsca pozostaje, które przebyć musiał, aby stanąć na ziemi. Być może, że się znajdywał jeszcze w takiej wysokości, że spuściwszy się na dół narażony był na kalectwo lub nawet utratę życia.
Nieszczęśliwy nie mógł nawet wiedzieć, co znajdzie pod nogami, czy ziemię, czy też może kamienie.
— Boże bądź mi miłościw.
Rzekłszy te słowa Vaubaron opuścił sznur i runął w głąb.
Pierś jego wzdymała się ciężkim oddechem, krew puściła się nosem, w oczach iskry świeciły. Po krótkiej chwilce padł na miękki grunt i zdziwił się nie mało, gdy już po kilku sekundach odzyskał przytomność i siłę. Wstał na nogi. Niezmierna radość opanowała go, bo wiedział teraz, że osięgnął zamierzony cel, że się znajdywał po za obrębem więzienia i miasta, że był wolny. Burza dopomagała mu do wykonania dzieła, a teraz, gdy wszystko ukończył, poczęła ustawać coraz bardziej. Tylko wiatr dął jeszcze z całą siłą i pędził bałwany chmur od strony morza. Niezadługo niebo zaczęło się wypogadzać. Tu i ówdzie świeciły już gwiazdy na pogodnem niebie.
Vaubaron był na wskroś przemoczony i cały błotem zwalany. Nie zwracając na to wiele uwagi oddalił się spiesznie od wału fortecy. Poszedł pierwszą lepszą drogą i rychło znalazł się na otwarłem polu.
Dokąd się miał udać, nie wiedział wcale i szedł na oślep, dokąd oczy niosły, oczekując dnia. Zanim zaświtało, starał się, aby mógł być od Bagno i miasta w jak najwiekszem oddaleniu. Do pośpiechu przynaglało go przedewszystkiem to, że z brzaskiem dnia wedle wszelkiego prawdopodobieństwa odkryty będzie sznur, za pomocą którego dostał się po za obręb warowni. Ztąd można było wnosić, że poszukiwania dalsze natychmiast będą na nowo rozpoczęte.
Drogi w okolicy miasta Brest były w ogóle bardzo złe. Po gwałtownej ulewie stan tychże pogorszył się jeszcze bardziej, tak że tylko z trudnością można było naprzód postąpić. W nocy po takiej burzy było przejście prawie niemożliwe, a nawet wielce niebezpieczne, zwłaszcza dla człowieka z okolicą nie obznajomionego i spieszącego na gwałt, aby ujść jak najdalej.
Vaubaron szedł, lecz coraz bardziej kroki jego były powolniejsze, bo wielkie bryły rozmoczonej gliny ciężyły mu na obuwiu jakby były ołowiane. To jeszcze nie było wszystko, bo gdy ochłonął z pierwszej gorączki, poczuł, że go siły opuszczają i jest bliski omdlenia. Już od trzech dni nic wcale nie jadł i przebywał w tym czasie trwogę i niepokój, jakiemu najsilniejsza nawet natura z pewnością uledzby musiała.
Vaubaron był całkiem ubezwładniony. Jak przedtem pragnienie tak teraz głód srodze mu dokuczał. Aby czemkolwiek napełnić żołądek, napił się brudnej wody, która rowem rwącym potokiem płynęła. Na chwilę ulżyło mu to, czuł się rzeźwiejszym i ruszył w dalszą drogę.
Po niejakim czasie spostrzegł, że idzie pod górę. Rychło potem dostał się na szczyt pagórka, i spostrzegł po drugiej stronie tegoż dość znaczne zagłębienie. Vaubaron oglądnął się. Nie było podobieństwem, aby mógł napowrót odbyć drogę, którą dopiero co przebył. Myślał biedak, że dotąd uszedł już bardzo daleko a teraz przy słabym blasku porannej zorzy spostrzegł z przestrachem, że bramy i mury miasta tuż pod jego nogami leżały.
Mechanik zrobił rozpaczliwą minę i rzekł zupełnie zniechęcony:
— Już nie mogę dalej... to niepodobna.
Usiadł na trawniku, podparł głowę rękami i począł gorzko płakać. Za chwilkę atoli wstyd mu było tej słabości, przypomniał sobie, co dotąd przebył, zerwał się na nogi i w dalszy udał się pochód. Po kilku minutach ujrzał dość rozległy zrąb lasu, w którym tu i owdzie stały sagi zrąbanego drzewa. Na lewo ujrzał nędzną chatę, z nieobrobionych pni drzew skleconą, podobną do owych, w których węglarze zwykli zamieszkiwać.
Od kilku sekund zdawało mu się, jakoby słyszał głuche warczenie, które z szumem wiatru i łoskotem uginających się gałęzi niewyraźnie się mieszało.
W miarę zbliżania się do chaty bohatyr nasz słyszał coraz wyraźniejsze warczenie, w chwili zaś, kiedy się zbliżył do płotu, chatę otaczającego, rozległ się głos dzikiego, przerażającego szczekania i wycia. Vaubaron ujrzał że niezwyczajnie wielki pies, na szczęście łańcuchem do budy przywiązany, skakał jak opętany daremne robiąc usiłowania, aby się rzucić na nieznajomego sobie człowieka.
W tej chwili rozwarła się okiennica, którą jedyne okno w tej chwili było zamknięte i jakiś człowiek krzyknął grubym, groźnym głosem:
— Kto tam?
Vaubaron milczał i przystanął nie chcąc się zdradzić szelestem kroków.
— Jeźli tu jest jaki poczciwy człowiek, to radzę mu w jego własnym interesie, aby odpowiedział i dał się widzieć, przeciwnie zaś czeka go śmierć, bo puszczę psa na niego. Zbrodzień, który temi dniami uciekł z Bagno, tuła się w okolicy. Nieszczęście spotka każdego, kto dziś w nocy lasem idzie i nazwiska swego wymienić nie chce.
Zbieg milczał, zboczył z drogi i starał się przejść lasem na drugą stronę. Rychło przebił się lasem na przeciwne zbocze pagórka i dostał się na dolinę, kędy płynął potok Penfeld. Potok ten był zwyczajnie wcale nie głęboki, lecz teraz po nawałnicy zamienił się w straszliwie rwącą rzekę z szumem i hukiem toczącą spienione brudne bałwany.
W jasny dzień i przy dobrem oświetleniu przedstawiała wyżej wspomniana chata, z grubych nieobrobionych kloców zbudowana, gliną obrzucona i rozmaitem zielskiem porośnięta, dość malowniczy widok. Chata znajdywała się w pośrodku zrębu, gdzie także kilka skał i kilkanaście niezrąbanych nasienników znajdowało się. Za płotem kwitł tytuń i rozmaite polne kwiaty. Do chaty przypierała buda, która była mieszkaniem ogromnego i strasznie dzikiego psa z rodzaju brytanów.
Tak chata jak i pies stanowiły własność niejakiego Maló Guerna, poświęcającego się dwojakiemu zawodowi. Maló Guern był rębaczem drwa i łowił ludzi. Mógł mieć około lat czterdziestu, był rosły, dziki z pozoru i żył samotnie z swoją żoną, z nazwiska Moryca. Mieli oni zawsze do czynienia, z czem nawet w Bretanii można było żyć w jakim takim dostatku, lecz oddawali się namiętnie pijaństwu i to była przyczyna nędzy.
Skoro tylko co zarobili, on siekierą, ona zaś przędząc na kołowrotku, natychmiast biegło jedno z nich lub drugie po flaszkę wina lub moszczu i pili tak długo, dopóki bez zmysłów na ziemię nie legli. Aby tę prostacką żądzę z większą skutecznością zaspokajać, Maló Guern trudnił się obok zwykłego zajęcia także tropieniem zbiegów więziennych. Będąc przy tem także złodziejem leśnym, jak wszyscy niemal bretańscy wieśniacy, doskonale rozumiał się na tresowaniu psów. Używszy ubrania galerników, które swemu psu wielokrotnie dawał do obwąchania, doprowadził niezmordowaną cierpliwością do tego, że jego straszny brytan wybornie rozpoznawał woń więzienną. Tu wspomnieć musimy, że każde więzienie i wszystkie w niem znajdujące się rzeczy przybierają po dłuższym czasie sobie tylko właściwą woń. Otóż podobnie jak woń wilka i lisa, tak i woń więzienia w Bagno działała na zmysł powonienia brytana, własność Guerna stanowiącego. Kiedykolwiek Guern wziął go z sobą celem śledzenia zbiega, to szukał tak długo, dopóki zbiega nie wytropił, a potem szedł za śladem i udaremniał wszelką chytrość złoczyńcy.
Skoro tylko strzałem armatnim dano znać o ucieczce zbrodniarza, Guern natychmiast zarzucał strzelbę na ramię, odwiązywał psa i prowadził go na łańcuchu naokoło całego miasta. Skoro tylko przybyli na miejsce, kędy zbieg przeszedł, pies natychmiast począł się rwać z łańcucha, Guern natenczas puszczał go wolno, a brytan szukał wietrząc kryjówki zbiega. Ukryty biedak przerażony widokiem okrutnego psa i zagrożony kulą, poddawał się zwykle bez najmniejszego oporu, poczem Guern prowadził zdobycz do Bagno i odebrał nagrodę. Od czasu, kiedy mechanik uciekł z więzienia, Guern codziennie prowadził psa zwykłą drogą, dotąd jednakowoż Smok, takie nazwisko psa, ani razu nie dał znać po sobie, że jest na tropie zbiega. Ztąd wnosił Maló Guern bardzo słusznie, że zbieg jeszcze zawsze w obrębie więzienia ukrywał się. Trzecia wycieczka również nie skutkowała, poczem Guern nie inaczej sądził, jak że zbieg dostał się szczęśliwie na morze lub jaką inną bezpieczną drogę ucieczki znalazł. Maló Guern stracił tą razą wszelką nadzieję i czekał innego szczęśliwego zdarzenia.
Onej burzliwej nocy, o jakiej wyżej mowa była, Maló i Maryca podczas bicia gromów i świecenia błyskawic długo bardzo wcale usnąć nie mogli. W końcu sen ich zmorzył i zasnęli. Brytan tymczasem począł warczeć i wietrzyć w górę podniesionym nosem dając wszelkie oznaki wzruszenia i niepokoju.
Maryca najpierw się obudziła i szturknęła męża kułakiem. Maló obudził się w jak najgorszeni usposobieniu i krzyknął:
— Czego chcesz do stu dyabłów?
— Bądź cicho i słuchaj.
— Cóż tam takiego?
— Pies!
— Pies szczeka, jak mi się zdaje.
— Nie, nie szczeka ale warczy.
— Co mówisz?
— Posłuchaj! Guern był posłuszny, podniósł się na łożu i słuchał z uwagą.
— Czy słyszysz? — rzekła po kilku sekundach Maryca — czy mam słuszność?
— Tak jest. Smok niepokoi się i szuka wiatru.
— To coś znaczy.
— Niezawodnie. To bydle ma rozum.
— Może to zbieg zbliżył się, którego szukają.
— Być może. Ej! byłby to połów nielada.
— Więc wstawaj! Ja także zrobię to samo.
— Jeszcze czas... Jeźli to zbieg, to blisko nie może być jeszcze, bo pies w takim razie wcale inny wyprawiłby spektakl.
W czasie tej rozmowy między mężem a żoną Vaubaron zbliżył się do zrębu ciężkim krokiem, bo był znużony i osłabiony.
— Czy twój karabin jest naładowany? zapytała Maryca.
— Nabiłem go dwoma kulami.
— Zdaje mi się, że Smok warczy teraz głośniej.
— W samej rzeczy. Czas jest, abym wstał.
Po tych słowach Guern zlazł z łóżka zasłanego siennikiem i szmatami rozmaitego rodzaju. Zaledwie się przyodział, zbieg stanął za płotem w pobliżu chaty.
Brytan w tej chwili począł rwać się, warczeć, szczekać i wyć robiąc hałas niesłychany.
— A! — rzekła Maryca — mówiłam ci, że jest blisko.
— Jeszcze nic nie jest stracone.
Rzekłszy to, Guern otworzył okno i krzyknął:
— Kto tam? Wiemy, co się dalej stało.
Vaubaron nie odpowiedział na zadane pytanie, lecz pospieszył chcąc się przedrzeć zrębem na drugą stronę pagórka. To mu się szczęśliwie udało i wkrótce zdążył na dolinę kędy płynął potok Penfeld zwany.
— To nikt inny, tylko zbieg Galernik — zawołała Maryca.
— Nie podlega wątpliwości. Założyłbym się, nie wiem o co, że tak jest.
— Spiesz się, bo cię wyprzedzi, umknie i sto franków dyabli wzięli.
— Bądź o to spokojna. Ktoby chciał umknąć przedemną i Smokiem musiałby mieć dyabla w sobie. Czy jest jeszcze wódka w domu?
— Jest jeszcze pół flaszki.
— No, to dobrze. Jutro będzie nie flaszka, ale cala beczka. Czy słyszysz babo? Jutro będzie cała beczka i wystarczy przynajmniej na miesiąc, abyśmy się codziennie popili.
Zachwycona tą uwagą przemówiła kobieta:
— Ruszaj więc na polowanie! Ja także z tobą pójdę.
Rzekłszy to narzuciła na ramiona grubą guńkę i uzbroiła się w duży nóż. Mąż tymczasem zdjął ze ściany staroświecki karabin.
Maló i Maryca wyszli z chaty. Mąż odwiązał psa, a chwyciwszy lewą ręką za łańcuch poprowadził Smoka ze sobą.
Zaledwie pies uzyskał tę skąpą wolność, począł skakać jak szalony, tak że go pan z trudnością tylko mógł powstrzymać. Jedno mierzenie kolbą było wystarczające, aby przypomnieć psu jego obowiązek i do spokojniejszego zachowania się zmusić. Pogoń opuściła zagrodę, zostawiając furtkę otwartą.
— Szukaj, poszukaj! zachęcał Guern brytana.
Pies zawył z radości i poprowadził swego pana natychmiast na ślad zbiega.
Vaubaron uchodząc często zmieniał kierunek drogi, ale pies szedł krok w krok za śladem przy czem mu węch za doskonałego służył przewodnika. Nadmieniamy, że to zmyślne zwierzę zarówno dobrze widziało jak i wietrzyło.
Idąc za psem przybyli oboje małżonkowie w kilkunastu minutach na szczyt pagórka. Tu atoli, gdzie pagórek ku nagłemu spadkowi się pochylał. Smok stanął nagle jak wryty, spojrzał na swego pana oczyma, które jak węgle gorzały i począł wyć zapamiętale i szczekać.
— Co się psu stało? zapytała zdziwiona Maryca — dlaczego nie szuka dalej?
— Nie szuka, bo widzi zbiega, jestem tego najpewniejszy w świecie! odpowiedział mąż. — Wiesz przecież dobrze — dodał Maló — że Smok widzi równie dobrze tak w dzień jak i w nocy.
Maló Guern miał słuszność.
Pomimo ciemności brytan spostrzegł zbiega, stojącego nad brzegiem rzeczki bez ruchu, jak gdyby wcale poruszać się nie mógł. Rzecz miała się tak. Zaledwie Vaubaron od chaty na jakie sto kroków oddalił się, posłyszał szczekanie psa, które coraz bardziej zbliżać się zdawało. W końcu zwierzę trafiło na ślad i nadeszła chwila, w której groźba Guerna miała być spełniona. Vaubaronowi nie zbywało wcale na potrzebnej odwadze i przytomności ducha, czego już dotąd liczne złożył dowody, mimo to przecież przeraziła go myśl, że będzie zmuszony pójść w zapasy z tą dziką bestyą w pośród ciemności nocnej. Myśl, że to zwierzę ciało jego zębami targać będzie, przydała mu szybkości, z której korzystał pomimo ostatecznego wytężenia zużytych sił.
Vaubaron biegł do góry, nie bacząc wcale na to, że ciernie suknie jego w kawałki darły, biegł bez uwagi na to, że może upaść i potłuc się na kamieniach, że wreszcie może runąć w przepaść i zabić się.
To wszystko atoli, czego słusznie mógł się obawiać, nie nastąpiło wcale. Vaubaron zdążył na dolinę i zbliżył się do rzeczki Penfeld.
Przybywszy tu zatrzymał się, ale tylko tak długo, aby tchu zaczerpnąć i siły odzyskać, bo jakkolwiek głębokość rzeki wcale mu nie była znana, tak przecież nie namyślał się ani chwili i rzucił się odważnie w nurty szumiącej wody, chcąc tym sposobem psa omylić.
Z początku szło wszystko dobrze, bo woda była tylko po pas głęboką, lecz dalej rzecz się miała inaczej. Woda była coraz głębsza, w końcu bardzo głęboka i tak rwąca, że tylko z trudnością mógł się gwałtownemu prądowi wezbranej rzeki oprzeć.
Mimo tego Vaubaron zdążał do brzegu.
Nagle stracił grunt pod nogami i porwany prądem wody zniknął pod powierzchnią. Na szczęście mechanik był doskonałym pływaczem i za kilka chwil walcząc z falami na wierzch się wydostał. Długą i przykrą była walka z bałwanami szalonej wody i już powątpiewał, czyli zdoła zdążyć do przeciwnego brzegu. Ilekroć wydobył się szczęśliwie z topieli, prąd wody porywał go na nowo i unosił z sobą. W końcu po nieskończonych trudach odzyskał przecież grunt pod nogami. Vaubaron pochwycił gałąź obalonej wierzby. Trzymając się z całą siłą pochwyconej gałęzi dostał się nareszcie na łąkę, którą Penfeld na dwie dzielił połowy.
Wydostawszy się z groźnego niebezpieczeństwa, Vaubaron zdołał zaledwie kilka kroków naprzód postąpić. Nieszczęśliwy dostał zawrotu głowy, padł na ziemię leżał bezprzytomnie prawie, słysząc zaledwie szczekanie psa, lecz nie inaczej, tylko tak, jakby to nie było na jawie, lecz we śnie.
Guern i Maryca zbliżyli się tymczasem do szczytu pagórka i poczęli spuszczać się po spadzistości z wszelką ostrożnością. W tem Smok zaprzestał szukania, stanął, począł się rwać z łańcucha dając najdziksze oznaki niepohamowanej żądzy i niecierpliwości.
Ztąd nabył Guern głębokiego przekonania, że pies zbiega zoczył.
W końcu małżonkowie zbliżyli się do rzeki i byli w tej chwili od upatrzonej zdobyczy nie więcej oddaleni jak na trzydzieści kroków.
Pies począł szczekać tak głośno, że echo całej doliny mu odpowiadało. Guern czynił daremne usiłowania, aby go uspokoić i milczenie nakazać. Ani groźby, ani proźby nie pomogły wcale. Szczekanie psa i rwanie się stawało się coraz bardziej gwałtowniejszem.
— Do dyabła! — krzyknął małżonek — to przeklęte zwierzę porwie mnie jeszcze do rzeki.
Gdy gwałtowność rozjuszonego psa wcale nie ustawała, Guern w obawie, aby mu łańcuch ręki nie wykręcił, puścił wreszcie brytana, który poczuwszy się wolnym jednym susem skoczył prawie do połowy rzeki a walcząc silnie ze spienionemi bałwanami wody, dostał się w niespełna minucie na drugą stronę.
Z wściekłością jaguara rzucił się teraz straszliwy brytan na Vaubarona, który bezprzytomny leżał na ziemi.
Mechanik odzyskał przytomność dopiero w chwili, kiedy poczuł na twarzy gorący, prawdziwie piekielny oddech rozwartej paszczy wściekłego zwierzęcia.
Wstręt i przestrach dodały mu siły. Vaubaron zerwał się na nogi, wyciągnął ramiona, pochwycił psa za łańcuch i starał się go udusić.
Była to krótka lecz straszna walka na życie lub śmierć, między człowiekiem a dziką bestyą stoczona.
W chwili jednakowoż, kiedy pies zdawał się ulegać, Vaubaron poczuł, że go opuszczają siły. Guern tymczasem, który z przeciwnego brzegu nic widzieć nie mógł, domyślił się, słysząc charczenie psa i pomimowolne wykrzyki zbiega, co się święciło, i nie przestawał zachęcać Smoka słowy:
— Huzia Smoku, huzia! huzia!
Jakiż mógł być koniec podobnej walki? Któżby to mógł odgadnąć? Prawdopodobnie pies byłby odniósł zwycięztwo, lecz Vaubaron w ostatecznej chwili znalazł skuteczną pomoc. Przypomniał sobie nieszczęśliwy, że ma nóż w kieszeni, lecz aby go dobyć, musiał psa z ręki puścić. Pies poczuwszy się wolnym zatopił ostre zęby w lewem ramieniu mechanika. Prawe ramie Vaubarona było jednakowoż wolne i uzbrojone. Nóż zatopił się po rękojeść w piersi zwierzęcia, które teraz runęło na ziemię charcząc, a członki jego drgały w daremnej walce ze śmiercią.
Maló Guern lubiał swego psa. Dla niego było to straszne zwierzę pożytecznem zwierzęciem a dzika natura obydwu zbliżyła jednego do drugiego. Posłyszawszy głuche charczenie psa dorozumiał się Guern, że Smoka śmiertelnie raniono. Wściekłość nie do opisania uniosła go. Począł kląć i wyzywać krzycząc na całe gardło:
— Ten nędznik zabił mego psa. Ja go także zabiję. Umrzesz łotrze!
Tak mówiąc starał się przebić wzrokiem ciemności a potem złożył się i strzelił w kierunku gdzie odbywała się walka między człowiekiem a zwierzem. Strzał się rozległ, kula gwiznęła a przy blasku spalonego prochu ujrzał rozwścieczony Guern brytana we krwi się tarzającego i zbiega, który zwolna oddalał się, podobnie człowiekowi, który tylko z trudem na nogach utrzymać się może. Ztąd wnosił Guern, że pojmanie tego człowieka będzie tylko łatwą zabawką.
— Pomszczę się okrutnie, krzyczał Guern — nędznik ten zabił mego psa, ale mi zapłaci za to, tak pewnie, jak jest prawdą, że jestem Bretańczykiem a Guern jest moje nazwisko. Zwiążę temu łotrowi ręce i nogi łańcuchem mego psa i jak barana na Bagno zaniosę.
Aby to przyrzeczenie spełnić, Guern musiał natychmiast udać się w pogoń za zbiegiem. Odrzucił przeto karabin, który mu teraz był wcale niepotrzebny bo nie był nabity a nabić go nie mógł nie wziąwszy z sobą nabojów. Natomiast porwał nóż od Marycy.
Uzbroiwszy się tym sposobem, rzucił się w nurty rzeki będąc przekonany że je z łatwością przebędzie nie zanurzając się głębiej jak tylko po pas. Guern ani pomyślał o tem, że potok skutkiem nocnej ulewy wezbrał nad miarę, a wreszcie widział, że zbieg właśnie co rzekę przebył, co mu się zdawało być niezbitym dowodem na to, że również łatwo także jemu przedsięwzięcie się uda. Ale Guern będąc prostym chłopem tylko, wcale pływać nie umiał. Możemy sobie wyobrazić, jak bardzo się przeląkł, gdy poczuł, że mu pod nogami gruntu nie staje i że go prąd wody z sobą unosi.
Nabywszy tego przekonania chciał zaniechać dalszej gonitwy i czemprędzej się wrócić, ale już było zapóźno. Rwąca woda nie chciała już puścić swej zdobyczy. Szalony wir porwał ciało Guerna i począł niem kręcić z niepohamowaną, zgubną siłą.
Guern walczył z bałwanami oboma ramionami starając się utrzymać na wierzchu wody, co mu się też udało, lecz te konwulsyjne wytężenia i rozpaczliwe ruchy nie mogły go w żaden sposób zbliżyć do brzegu. Te daremne usiłowania trwały czas jakiś, a w końcu potężny bałwan wody porwał i uniósł go z sobą najmniej 20 kroków daleko. Tonący zanurzył się. Oślepiony i prawie zaduszony dobył się przecież jeszcze raz na wierzch wody i począł krzyczeć co mu sił starczyło:
— Na pomoc! Jestem zgubiony! Ratujcie! Na Boga zaklinam was, ratujcie! Jeźliście chrześcijaninem, to dajcie mi pomoc, bo ginę!
Potem poszedł pod wodę.
Skłonność Marycy do męża była wprawdzie tylko zwierzęcą, mimo to przecież przywiązała się doń bardzo, podobnie jak tygrysica przywiązuje się do swego towarzysza. Podobnie jak była przyzwyczajona wieść z Guernem żywot nędzny, tak teraz na myśl, że go może utracić, przestraszyła się okropnie. Biegała jak zmysłów pozbawiona po brzegu rzeki Penfeld z rozczochranemi włosami, dzikie wydając wycie i powtarzała nie myśląc, to modlitwy, to przekleństwa.
— Miej odwagę stary! — krzyczała raz za razem — trzymaj się na wierzchu, ja cię nie opuszczę... ja jestem tu! Miej tylko odwagę, a wydobędziesz się z wody!
W istocie ta nieszczęśliwa istota nie zrobiła nic, aby męża ocalić. Nie umiała ona pływać taksamo jak jej mąż, nie myślała o niczem, a nawet nie przyszło jej na myśl, aby podać bodaj jaką gałąź tonącemu. Nie myślała o niczem, zapomniała nawet o samej sobie, tak bardzo przelękła się. Widziała tylko, jak fale unosiły ciało jej męża. Człowiek ten byłby niechybnie zginął, gdyby mu wczesna pomoc nie była przybyła.
Vaubaron znużony walką, którą właśnie stoczył, oddalał się, gdy w tem posłyszał okrzyk trwogi, jaki wydał był tonący Guern. Zrozumiał natychmiast, o co chodziło i w pierwszej chwili okrzyk ten napoił go prawie radością.
— Nieszczęście, które mi ten nędznik przygotował, rychło zwali się na niego samego — pomyślał — i pomści się za mnie! O Boże, jakże jesteś sprawiedliwy! Ten człowiek już mnie więcej ścigać nie będzie.
W najbliższej chwili atoli przestraszył się Vaubaron tych słów sobkostwu tylko właściwych.
— Jak to! — rzekł do samego siebie — ja się ważę wspominać imię Boga w chwili, gdy obok mnie ginie człowiek. Czyż jestem godzien to uczynić, gdy nie pomyślałem o tem, aby mu być z pomocą? To jest mój nieprzyjaciel, lecz cóż to ma do rzeczy? Zawsze jest to mój brat w Chrystusie i powinienem mu dopomódz, jeźli mam mieć prawo do opieki opatrzności Boskiej!
Gdy mu ta myśl w głowie zaświtała, wrócił się i zdążył do rzeki Penfeld o wiele szybciej, niż się przedtem był oddalił. Maryca spostrzegła zarys człowieka, którego w ciemności na brzegu rzeki stojącego ujrzała. Nie myśląc wcale o tem, że to mógł być nie kto inny jeno zbieg prześladowany, poczęła wołać błagalnym głosem:
— Na Boga! to mój mąż tonie. Mego męża woda uniosła. Kimkolwiek jesteś człowiecze, ratuj mego męża, zaklinam cię na Boga, ratuj go!
— Gdzie on jest? zapytał Vaubaron szybko.
— Jest on tu, tu pod wodą, całkiem blisko, wiem to dobrze, chociaż go nie widzę. Potem krzyczała dalej:
— Maló! Słuchaj mnie Maló! Jest tu ktoś, kto cię dobędzie z wody. Gdzieżeś jest mój stary? Dajże odpowiedź, daj znać o sobie!
Vaubaron poszedł z biegiem rzeki i natężał wzrok, chcąc ujrzeć człowieka. Z początku nie mógł nic widzieć, lecz gdy się jego oczy do ciemności przyzwyczaiły, ujrzał jakąś czarną masę unoszoną przez spienione bałwany. Widząc, że to nikt inny być nie może, jeno człowiek który go prześladował, rzucił się bez namysłu w wodę, pochwycił tonącego a raczej jego zwłoki i popychał go potem płynąc ku brzegowi. Maryca klęczała na brzegu i czekała przybycia nieznajomego.
Nie podlega wątpliwości, iżby dzieło Vaubarona smutny koniec wzięło, bo był zmęczony i jak wiemy na lewem ramieniu srodze zraniony, gdyby pan Bóg nie był przyszedł z pomocą człowiekowi, który dla ocalenia życia swemu nieprzyjacielowi, swój własny żywot na niebezpieczeństwo naraził.
Tuż poniżej miejsca, gdzie Vaubaron do wody skoczył, koryto rzeki zmieniało pod znacznym kątem bieg pierwotny. W miejscu tem ziemia utworzyła rodzaj przylądka trawą porosłego. Woda była tu wcale nie głęboka, grunt piasczysty, bałwany w tem miejscu od brzegu odbite traciły swą zgubną gwałtowność. W tem miejscu Vaubaron wyciągnął na brzeg ocalonego człowieka, który zdawał się być nieżywym.
Maryca dopomagała zbiegowi, który tylko z trudem na wodzie mógł się utrzymać i topielca za sobą ciągnął. Widząc Bretanka, że jej mąż zimny i nie rusza się wcale, sądziła, że już nie żyje i poczęła zawodzić i łkać na nowo.
Vaubaron rozpiął suknie Guerna, przyłożył rękę do piersi, a przekonawszy się, że w topielcu jeszcze serce bić nie przestało, rzekł łagodnym, pełnym współczucia głosem:
— Nie płacz kochana pani. Zapewniam ją, że jej mąż jeszcze jest przy życiu.
— A czy to tylko jest prawdą, czy mnie pan nie zwodzisz?
— Nie! To, co mówię, jest rzeczą pewną i sama to wkrótce zobaczysz. Mąż pani przyjdzie rychło do siebie i będziesz z nim mogła rozmawiać.
Uspokojona temi słowy, pochwyciła Maryca ręce mechanika, głaskała je, całowała, dziękując i wychwalając Vaubarona za to, że z narażeniem własnego życia, męża jej ocalił. Tymczasem przepowiednia mechanika spełniła, się rychlej, niż się sam tego mógł spodziewać. Odurzenie, jakiemu po kilkakrotnem zanurzeniu się Maló podległ był, musiało przed olbrzymią siłą, jaką posiadał, do dwu albo trzech minut ustąpić. Maló poruszył się i począł oddychać. Rychło potem otworzył oczy i rzekł jeszcze bardziej dzikim choć słabszym głosem niż zwykle:
— Brr, jakie tu przeklęte zimno. Do dyabła, gdzież jestem?
Zaledwie Guern te słowa wymówił, Vaubaron, który ten dowód skuteczności swoich usiłowań tylko czekać się zdawał, runął zemdlony na ziemię. Zmęczenie, ból i troska pozbawiły go przytomności.
— Co to jest? Krzyknęła Maryca. — Teraz znowu przyszła kolej na tego! Matko najświętsza, ulituj się! Boże, cóż się ma stać z nami?
Tymczasem Guern już zupełnie przyszedł do siebie i starał się uporządkować myśli i przypomnieć sobie wszystko, co dotąd zaszło. Pomogła mu w tem żona odpowiadając na zadane pytania. Potem Guern zrozumiał już dobrze, że został ocalony, lecz jakim to się sposobem stało, jeszcze wcale nie wiedział.
— Kobieto, czyś to ty mnie z wody wyciągnęła?
— Ach Boże! ja nie, bo jakżebym była w stanie to uskutecznić?
— Któż zatem dobył mnie z wody?
— Oto ten!
— Czy to jest ktoś z naszych?
— Nie wiem tego. Ten biedny, dzielny człowiek padł zemdlony na ziemie i potrzebowałbyś tylko rękę wyciągnąć, aby go zabić.
— Któż on jest?
— Alboż ja wiem.
— Gdzież był?
— Był po drugiej stronie rzeki i ja go tu przywołałam wzywając pomocy. Przybył na moje wołanie, gdy nikogo koło nas nie było, bez namysłu rzucił się do wody, porwał cię i wyniósł na brzeg. Powinniśmy mu być wdzięczni za to, mój stary, bo bez niego, sam to przyznasz, jabym była pozostała wdową a tybyś już nie żył na świecie.
— Zapewne — odpowiedział Mało Guern — żeśmy winni wdzięczność temu zacnemu człowiekowi i nie życzyłbym sobie niczego bardziej, jak abym za jego zdrowie mógł w kościele świeczkę zapalić. Tak, niech mnie dyabli porwą, chętniebym mu nawet ustąpił połowy z nagrody stu franków, gdybym mógł był dostać w ręce tego przeklętego zbiega... lecz nie mieliśmy dziś szczęścia.
— Ten człowiek może nie potrzebuje pieniędzy — zauważyła Maryca.
— Dlaczegożby ich nie potrzebował! Jaka ty głupia! Pieniędzy zawsze potrzeba, a potem czy możesz myśleć, aby bogacz w nocy tłukł się po polu samotny i narażał własną skórę aby mnie ocalić. Ho, ho! To nie bywa na świecie. Zresztą o cóż tu chodzi? Zostanie on tem, czem jest, a ja mu wdzięcznym być powinien, jak tylko mogę.
Mało Guern pochylił się nad Vaubaronem i pochwycił jego rękę.
Ta zimna, bezwładna ręka nie odwzajemniła uścisku, a gdy ją opuścił, padła na murawę jak ramię trupa.
— Do pioruna! — krzyknął Guern przestraszony — czy wiesz kobieto, że ten człowiek prawdopodobnie już nie żyje.
— Dlaczegożby nie miał żyć ten szlachetny dobroczyńca?
— Dlatego, że się wcale nie rusza i jest zimny jak lód.
— Zupełnie taksamo jak o tobie przed chwilą można było powiedzieć. Nie trap się kochany mężu. Tyś przyszedł do siebie sam przez się, więc i on zapewne taksamo do siebie przyjdzie.
— Co my z tym nieborakiem poczniemy, jaką sobie damy radę?
Bretańczyk nigdy nie jest do gruntu złym, nigdy nie jest zatwardziałym, niepoprawnym zbrodniarzem i niecnotą.
W głębi duszy nawet u najwyrodniejszego dziecka tego granitowego kraju tkwi wrodzona wierność, podobnie iskrze kryjącej się w twardym kamieniu, która przecież za lada silniejszem uderzeniem dobyta być może.
Nie podlega wątpliwości, że Maló Guern i jego żona Maryca byli złymi ludźmi, lecz z drugiej strony jest rzeczą niemal pewną, że bez nałogu do lenistwa i pijaństwa byliby wcale dobrymi ludźmi, w każdym razie zaś nie można było wątpić, że uczucie wdzięczności pomimo wszelkich złych narowów w nich nie zamarło.
— Hm! — powtarzał Maló Guern — co my poczniemy z tym biedakiem?
— Niezawodnie bylibyśmy łotrami bez czci i wiary — odpowiedziała żywo Maryca — bylibyśmy warci stryczka szubienicznego, gdybyśmy go tu zostawili.
— Kobieto! — rzekł mąż surowym głosem — kto mówi, kto myśli o czemś podobnem? Nie, nie — nie może być pytania, czy go tu zostawimy i ja tylko przemyśliwam nad sposobem, w jaki możemy go zabrać ze sobą.
— Sposób na to wcale nie jest trudny: weź go na barki i zanieś do domu.
— Myślałem już o tem, ale to niemożliwe.
— A to dlaczego?
— Wysokość jest zanadto spadzista, a ja się tyle wody napiłem, że jestem jak odurzony i nie czuje się mocniejszym na siłach od dziesięcioletniego dziecka.
— No, to nałammy wierzbiny, zróbmy rodzaj noszów, połóżmy na nich ciało, a tak będziemy mogli zanieść do domu.
Rzucona myśl była dobrą. To też bez oporu Maló Guern zajął się jej wykonaniem bezzwłocznem. Za pięć minut potem położyli mąż i żona na skleconych noszach zawsze jeszcze omdlałego zbiega a potem z ciężarem wspinali się po stromej spadzistości pagórka dzieląc ciężar na dwoje.
Po kwadransie drogi częstem odpoczywaniem przerywanej zdążyli do chaty, a przekroczywszy próg weszli do jej wnętrza.
Tak Vaubaron pomieścił się w nędznem gospodarstwie tych dwojga ludzi.
— Teraz — rzekł Guern — dokonaliśmy najtrudniejszej rzeczy, a teraz chodzi tylko o to, abyś my wiedzieli, co dalej czynić należy.
Rzekłszy to zapalił niedogarek świecy i wetknął ją w szyjkę próżnej flaszki. Blade światełko rozświeciło wnętrze chaty. Maló Guern spojrzał ciekawie na oblicze człowieka, który mu życie ocalił.
Na widok omdlałego mąż i żona wydali okrzyk zdziwienia.
Vaubaron zatonąwszy w falach rzeki Penfeld utracił nietylko kapelusz ceratowy, lecz także perukę, stanowiącą niezbędną część jego przebrania. Głowa jego, którą przed dwoma dniami w znaczący sposób ostrzyżono, odsłoniła przed oczyma biegłego Guerna, galernika. Aby poznać zbiega, Guern niekoniecznie potrzebywał widzieć czerwoną kurtkę i zieloną czapkę.
— Boże wszechmocny! Toż to jest nie kto inny, jeno skazaniec! — krzyknęła Maryca, odwróciwszy się z przestrachem od łoża.
— Jest to widocznie zbiegły galernik — rzekł mąż ze swej strony — a może nawet i tensam, któregośmy gonili!
— Tak jest, ten sam... nie ma o czem wątpić — dodała kobieta — bo właśnie tam się znajdował.
— Kobieto! Zkądże masz pewność, że to tensam zbieg i człowiek, który się rzucił do wody, aby mnie ocalić?
— Co? Pytasz mnie, skąd mam pewność? Tak jest, powiadam ci i nie ma wątpliwości żadnej.
— Przysięgnij mi na zbawienie twej duszy, że w tem żadnej nie ma omyłki!
— Przysięgam ci na to nie raz, ale sto razy!
— Dobrze więc. Wiem, co nam czynić wypada. Ten człowiek, ten zbiegły z więzienia skazaniec, jest moim zbawcą, jest naszym gościem, jest dla nas świętym i nietykalnym. On mi złe dobrem zapłacił, na nas więc przyszła kolej, abyśmy mu dobre dobrem odpłacili.
— Co ty mówisz? Ty Maló Guern chcesz ocalić zbiega? — zapytała zdziwiona Maryca.
— Tak jest, chcę tego, chociażby to niebezpieczeństwem życiu memu zagrozić mogło w razie potrzeby! — odpowiedział mąż w szczerem uniesieniu.
Żona zastanowiła się chwilkę.
— Dalipan mój mężu, to co teraz mówisz, zastanawia mnie wprawdzie, lecz widzę, że masz zamiar szlachetny. Tak jest. Powinniśmy go wydobyć z biedy, lecz jakże z tem poczniemy sobie?
— Tego na razie jeszcze wiedzieć nie mogę, lecz to się da zrobić i musi nam się udać, jak żyw jestem. Najprzód musimy go do życia przywołać. Podaj mi tu flaszkę z wódką.
— Oto masz.
Mąż wziął z ręki żony zielonawą, do połowy odrażającą wódką, napełnioną flaszkę, woniejącą alkoholem już z daleka. Potem rozwarł silnie zamknięte usta Vaubarona i wlał mu kilka kropel tego ostrego napitku.
U każdego, kto nie był przyzwyczajony i nie posiadał spiżowej gardzieli, skutek takiej kuracyi musiał być doraźny.
Ciało Vaubarona drgnęło na łożu, na którem go złożono.
— Przychodzi do siebie — szepnęła Maryca.
— Ach! wódka to arcywyborny środek — odpowiedział z głębokiem przekonaniem Maló Quern — który nawet umarłych wskrzesić może.
Vaubaron podniósł się i otworzył oczy. Pierwszy jego wzrok padł na człowieka obok stojącego, którego dziki wyraz twarzy jaśniał w oświetleniu niedogarka łojówki.
Mechanik zapytał nieśmiało:
— Kto pan jesteś?
— Jestem onym człowiekiem, któregoś przed godziną z wody wyciągnął.
— Mój prześladowca! — zawołał zbieg pomimowolnie.
— On sam, ależ mój Boże! Niech to pana nie zadziwia. Wykonałem moje rzemiosło i nic więcej. Zarabiam na kawałek chleba goniąc za zbiegłymi skazańcami.
Vaubaron nie mógł ukryć przestrachu.
— Jak to? — zapytał trwożliwym, drżącym głosem — więc pan wiesz...?
— No tak, wiem, że przychodzisz z tamtąd z dołu — przerwał mu Maló Guern wskazując ręką w kierunku miasta Brest. — wiem, żeś się pan ze strażnikami więziennymi wcale niegrzecznie obszedł, wiem, w końcu, o co rzecz chodzi.
— Stało się więc! — wyrzekł zbieg rozpaczliwym głosem wzniósłszy ręce ku niebu, jakby wzywał Boga na świadka tego ostatecznego ciosu — pójdźmy! Wszystko się skończyło i jestem zgubiony!
— Zgubiony? — powtórzył Maló Guern — a to dlaczego?
— Dlatego, że mnie pan wydasz i sprzedasz za pieniądze.
— Co? Pan mnie masz za łotra i Judasza? — zawołał Guern pełen oburzenia. — Gonię za skazańcami, to prawda, lecz pan mi uratowałeś życie, chociaż poszczułem mego psa na niego, nie jesteś więc dla mnie zbiegiem, lecz bratem, a tego się nie zdradza.
— Czy dobrze słyszę? — zapytał Vaubaron nie mogąc dać wiary temu niespodziewanemu szczęściu — więc pan nie chcesz korzystać z mego osłabienia, nie chcesz mnie związać i zawlec do Bagno?
— Ja tych wszystkich stróżów, profosów, nawet samego pana komisarza więziennego odpędzę.
— I chcesz mi być pomocny?
— Ile moich sił starczy, myślę nawet, że mogę poręczyć, że za dwa dni będziesz ztąd bardzo daleko.
Te słowa z taką prostotą wyrzeczone, usuwające wszelkie podejrzenie, napełniły duszę zbiega niewymowną radością i wdzięcznością. Łzy zalały jego oblicze. Zlazł z łoża i rzucił się przed Maló Guernem na kolana. Tuląc jego ręce do serca łkał i wymawiał niezrozumiałe słowa.
Takie porywy są zaraźliwe.
Może po raz pierwszy w życiu Guern miał łzy w oczach. Odwrócił głowę i otarł oczy grzbietem swych twardych, nabrzmiałych rąk, podczas gdy Maryca ani nawet myślała o tem, aby ukryć wzruszenie i powstrzymać łzy obfite.
Maló przecież przerwał szybko tę podniosłą chwilę, podźwignął Vaubarona i rzekł:
— E! co tam! Pan uczyniłeś dla mnie daleko więcej, niż ja dla pana uczynić mogę. Nie mówmy o tem więcej i połóż się pan do łóżka. Musisz pan dbać o siebie, bo prawie już nie jesteś podobny do żyjącego, lecz wyglądasz tak jak ten, którego do grobu złożono.
— Ja bo też już od trzech dni nic a nic w ustach nie miałem.
— Na Boga! Pan trzy dni nic nie jadłeś? — krzyknęła Maryca.
Potem atoli dodała rychło:
— Jesteśmy ubodzy jak myszy kościelne i nasza spiżarnia jest prawie pusta, mimo tego jednak damy panu, na co nas stać.
Rzekłszy to położyła na stole kawał suchego, czarnego chleba, postawiła rodzaj mamałygi i podała Vaubaronowi flaszkę z wódką.
Nieszczęśliwy zbieg rzucił się na podane jadło z żarłocznością zgłodniałego wilka.
— Bądź pan ostrożny w jedzeniu — przestrzegał Guern — bo toby mogło zaszkodzić. Na dwa lub trzy razy może to być dobre, lecz na raz mogłoby pana o życie przyprawić.
Mechanik uznał słuszność i miał podostatkiem odwagi i męstwa, aby być posłusznym. Pomimo strasznego głodu zjadł tylko mały kawałek chleba i napił się odrobinę wódki.
— A teraz wypocznij pan kilka godzin. Żona i ja doskonałą przygotujemy kryjówkę.
Potem w rzeczywistości wzięli się mąż i żona do układania w kącie izby wiązek chrustu w wysoką stertę, za którą przygotowali dla Vaubarona łoże, używszy do tego własnego siennika.
Gdy łoże już było gotowe, przemówił Guern:
— Za tym chrustem możesz pan spać spokojnie i nie potrzebujesz się niczego obawiać. Jeźli posłyszysz jaki szelest lub głosy, to ani piśnij. Niezawodnie z brzaskiem dnia przybędą żandarmi i stróże i będą się dowiadywali. Jestem pewny tego, że ani im w głowie nie postanie, że Guern może dać schronienie zbiegowi z galerów.
Vaubaron podziękował swemu osobliwszemu gospodarzowi.
Maryca nie dała mu dokończyć lecz krzyknęła przerażona:
— Panu idzie krew. Miejsce, gdzie stałeś jest krwią zbroczone. Czyś pan raniony?
— Tak jest w istocie.
— Gdzież to?
— W ramię. Wasz pies mnie ukąsił, gdy się broniłem.
Kobieta obnażyła natychmiast ramię zbiega i badała ranę, która nie będąc niebezpieczną była przecież znaczną, bo ostre zęby brytana wbiły się w mięśnie aż do nagiej kości. Kobieta obmyła ranę słoną wodą, zatamowała krew i przewiązała ramię. Potem mechanik rzucił się na przygotowane łoże i zapadł rychło w głęboki sen, z którego dopiero późno w dzień się obudził.
W tej chwili zimny pot wystąpił mu na czoło i skronie, bo posłyszał chrzęst ostrogowy odgłos ciężkich butów i uderzanie szablami o ziemię. Czterech żandarmów znajdowało się w chacie, a ich konie rżały przed drzwiami domu.
— Jak to być może kochany bracie Maló — odezwał się jeden z żandarmów — że wy, co zwykle z taką zaciekłością zbiegów gonicie, tym razem nie opuszczacie swej dziury.
— Za pozwoleniem panie brygadyerze — odpowiedział Maló — goniłem go i byłem na tropie.
— Więc przechodził tędy?
— Tak, przechodził tędy ten urwipołeć.
— Kiedyż to było?
— Dziś w nocy.
— O którym czasie?
— Tak około godziny drugiej.
— I jesteś tego pewny?
— Niestety aż nadto pewny. Puściłem się za nim bezzwłocznie w pogoń i upolowałem tylko własne nieszczęście.
— Ja kto?
— Pan znał zapewne mego Smoka. Był to pies nieoceniony.
— A, twój brytan? O! znam go bardzo dobrze. Nie masz psa, któryby bardziej niż on był zdatny do tropienia zbiegów.
— Otóż patrz pan! Tego doskonałego psa ten bandyta zabił. Może pan ujrzeć zwłoki mego Smoka po drugiej stronie rzeki Penfeld.
— Do dyabła bracie Maló! To wielkie nieszczęście dla ciebie.
— I ja tak sądzę. Smok był dla mnie źródłem dochodów. Teraz muszę znowu od początku zaczynać, aby przyuczyć innego, a to nie tak łatwa rzecz, zresztą długa to robota i potrwa najmniej trzy miesiące.
— Pomyśl sobie bracie, że to był człowiek, o jakim nawet wyobrażenia mieć nie możesz. Ten wszystko potrafi. Myślano, że dawno umknął a on tymczasem siedział spokojnie na strychu. Komisarz z tuzinem żołnierzy był na górze, lecz nie widział nic i ten frant kpił sobie z niego. Na tem nie koniec. Urwisz ten wybił dziurę w dachu i spuścił się na dół, dyabli wiedzą, jakim sposobem. Potem zakopał się w ziemię tuż niedaleko armat i leżał jak w grobie całą dobę. Wreszcie ostatniej nocy przemknął się między dwoma szyldwachami niepostrzeżony i spuścił się z okopów. Ptakby tego nie potrafił lepiej zrobić. Komisarz więzienny wścieka się i stracił głowę. To nie jest skazaniec, lecz z Paryża zbiegły inkwizyt o rabunek i morderstwo oskarżony. Polecono go szczególniejszej uwadze komisarza. To też komisarz niezwykłą na jego głowę cenę nałożył. Byłbyś bracie tym razem nie sto franków, ale sto talarów zarobił, gdybyś go był pochwycił.
— Sto talarów! mruczał Guern z wyrazem twarzy, któryby nie łatwo można opisać.
— Tak jest bracie. Widzicie, jak wielkie szczęście wymknęło się wam tej nocy.
— Tak, tak! — potwierdził Guern — byłby to interes nielada. Sto talarów, to suma!
— Do pioruna! I ja myślę tak samo. Więc mówicie, że ten zbieg przeszedł rzekę?
— Tak jest. Po drugiej stronie rzeki zabił mego Smoka pchnięciem noża.
— Dobrze, dobrze! Do widzenia bracie Maló. Pójdziemy za śladem. Dalej na koń!
Jeźdźcy wsiedli na konie i pospieszyli kłusem. Rychło odgłos kopyt zgubił się w dali.
Maló Guern wszedł do chaty.
— Ten człowiek nie może o czem innem myśleć — rzekł Vaubaron do samego siebie — jeno o tem, aby mnie zdradzić i zapewne żałuje swej niewczesnej wspaniałomyślności. Suma jaką może otrzymać, jest zanadto wielka, niż aby się mógł nie pokusić.
Vaubaron poruszył się na łożu. Maló zbliżył się i zapytał:
— Czy pan jeszcze spisz?
— Nie śpię już — odpowiedział mechanik.
— Czy słyszałeś żandarmów?
— Zapewne.
— I przeląkłeś się niemało, ale bądź spokojny, bo nie tak rychło powrócą. Możesz pan wyjść i pożywić się nieco. Maryca stoi na czatach.
Vaubaron zwlókł się z trudnością. Był zmęczony i czuł ból w ramieniu, które napuchło. Siadłszy do jedzenia zapomniał o wszystkiem.
— To jasne jak słońce — przemówił Guern po chwili. — Pan jeszcze potrzebujesz spokoju i musisz do jutra pozostać. Zresztą bezpieczeństwo tego wymaga, bo najmniej do środy wszystkie wsie okoliczne będą na nogach.
— Rozumiem — pomyślał Vaubaron — chce mnie zatrzymać, aby zyskać na czasie a potem zdradzić.> — To jeszcze nie wszystko — mówił Guern dalej — w tem podartem ubraniu pójść nie możesz. Każdy, ktoby cię tylko spotkał, chwyciłby za kołnierz.
— Cóż potrzeba zrobić? — zapytał Vaubaron.
— Musisz się pan przebrać inaczej.
— Zkądże wezmę ubranie?
— To bagatela. Dam panu moje własne suknie. Nie są one ani piękne, ani nowe, ale dla wieśniaka wystarczają i dla pana będą dobre. O to nie ma troski żadnej, lecz co i innego bardzo mnie niepokoi.
— Cóż panu leży na sercu? zapytał Vaubaron.
— Leży mi na sercu rzecz — odpowiedział Guern — na pozór błaha, lecz w istocie bardzo ważna.
— Cóż to takiego?
— Potrzeba koniecznie, abyś pan miał perukę, bo po ostrzyżonej głowie każdy z łatwością poznałby w panu zbiegłego więźnia. W Brest mógłbym nabyć perukę, lecz nie mam kredytu a nie posiadam ani jednego sous. Tak, gdybym ja miał pieniądze, wszystkoby się łatwo dało zrobić.
— Mam wprawdzie niewiele — odpowiedział Vaubaron — lecz myślę, że na ten wydatek jeszcze zawsze wystarczy.
— Hura! — krzyknął Guern — jeźli tak, to dobrze. Dawaj pan pieniądze. Natychmiast pójdę do miasta i za dwie lub trzy godziny będę z powrotem.
Vaubaron dobył z sakiewki dwudziestofrankówkę i dał ją gospodarzowi.
— Jak mi Bóg miły, nie potrzeba tyle. Przyniosę panu resztę drobniakami. Kupię też panu mięsa i butelkę wina. To pana lepiej pokrzepi, niż wódka. A teraz połóż się pan znowu na sienniku. Śpij pan i bądź spokojny. Wrazie gdyby podczas mojej niebytności przybyli znowu żandarmi, to moja baba będzie ich umiała odprawić.
Vaubaron poszedł za wskazówką, jakiej mu udzielił Guern, który też natychmiast do miasta się udał.
Po kilku godzinach Guern powrócił z miasta i musimy powiedzieć, że o zdradzie ani nawet nie pomyślał. Jakkolwiek było mu bardzo przykro, że sto talarów utracił, tak przecież ani mu postało w głowie, aby je mógł zarobić zdradzając człowieka, który mu życie ocalił.
Wszedłszy do chaty Guern dobył z torby perukę, białego chleba, butelkę wina i ćwierć jeszcze całkiem świeżej cielęciny.
W ciągu dnia nie zdarzyło się nic uwagi godnego. Wieczorem dopiero przybyli żandarmi z powrotem i zatrzymali się przed chatą. Opowiadali oni, że daremne były ich wszystkie poszukiwania w całej okolicy, że wcale nie mogli odnaleźć śladu zbiega i że wielkiej liczbie okolicznych wieśniaków nie lepiej się powiodło.
— Ten dyabeł — rzekł brygadyer — musi mieć związek z piekłem, bo się czyni niewidzialnym. Gdyby inaczej było, tobyśmy go niezawodnie w ręce dostali byli.
Zapadła noc. Vaubaron spał spokojnie, a gdy się rano obudził był zupełnie czerstwy i rzeźwy.
— No! — rzekł Guern do mechanika — gdyś pan już zupełnie przyszedł do siebie, to jest na czasie, abyś pośniadał a potem myślał o podróży.
— O podróży? zapytał mechanik — jakto, teraz w dzień?
— Tak, bo to mniej niebezpieczne. Człowiek idący w południe ludną ulicą mniejsze budzi podejrzenie, niż ten, kto idzie o północy i ukryć się stara. Zresztą pójdę z panem spory kawał drogi. Obecność moja będzie miała dla pana większą wartość, niż najformalniejszy paszport, bo moja osoba w całej okolicy dobrze jest znajoma.
Skoro tylko skromne zjedzono śniadanie, Maló wziął się natychmiast do przebrania swego gościa zamieniwszy dotychczasowe jego ubranie na odzież wieśniaczą. Nasadzony na głowę kapelusz słomiany uzupełnił resztę. Vaubaron przyglądnął się w zwierciadle, ostatnim świadku dawniejszej chęci przypodobania się Marycy, i znalazł wszystko w należytym stanie.
Chwila rozstania zbliżyła się.
Bohatyr nasz chciał się podzielić z małżeństwem tem, co miał, ale Maló Guern na to w żaden sposób przystać nie chciał i zaledwie dał się nakłonić do przyjęcia drobnostki na flaszkę wódki i moszczu.
Około godziny ósmej rano wyruszyli w drogę. Każdy z nich dźwigał wiązkę chrustu na plecach. Vaubaron miał oprócz tego torbę, a w niej resztkę pytlowanego chleba, ćwiartkę cielęciny i placek kukurydziany. Zasób ten łatwo wystarczał na dwa albo trzy dni nawet i mechanik w tym czasie nie potrzebował wstępować do żadnej oberży.
W pierwszych godzinach podróży, idący zdybali się wiele razy z żandarmami z naciągniętemi kurkami czyhającymi i z tłumami wieśniaków, którzy w cepy i widły uzbrojeni byli.
— A, to wy ojcze Maló? — mówili wtenczas jedni lub drudzy — a kogoż to prowadzicie ze sobą?
— Ach! kochani ludzie — brzmiała natenczas odpowiedź — idę za tem samem, czego i wy szukacie. Tak, idę na polowanie, bo trzysta franków to nie lada jaka nagroda i warta zaiste, aby nie żałować trudu i wziąć nogi za pas.
— A gdzież macie swego psa?
— Ach! tego biednego zwierzęcia już nie obaczycie więcej.
Potem opowiadał Guern słuchaczom, co zaszło w nocy na brzegu rzeki Penfeld. Potem następowało pożegnanie. Jedni drugim ściskali ręce i życzyli szczęścia.
Gdy noc zapadła, obydwaj ludzie zrobili najmniej pięć mil drogi i zbliżyli się do jakiejś wioski. Maló rzekł:
— Miałem zamiar pożegnać pana dziś wieczorem, lecz zostanę do jutra. Mam w tej wiosce krewnego, który utrzymuje gospodę. Wstąpimy do niego i przenocujemy. Pan pożywi się, odpocznie i nabierze sił, których mu koniecznie potrzeba, bo pamiętaj pan dobrze: zanim zrobisz trzydzieści do czterdzieści mil, nie możesz wstąpić do żadnej oberży. Pan nie masz żadnych papierów, a oberżyści są zawsze ciekawi. Zresztą jaki taki, w służbie nieco gorliwszy żandarm mógłby panu nieprzyjemność sprawić. Tu, gdy ja jestem przy panu, rzecz się ma zupełnie inaczej, więc możesz pan z tego korzystać.
Guern wszedł z towarzyszem do wcale pokaźnego zajazdu, nad bramą którego przytwierdzony był wieniec z jedliny. Zaledwie przekroczyli próg domu, spostrzegli żandarma, który ich zmierzył surowym wzrokiem a potem surowym, rozkazującym głosem przemówił:
— Gdzie macie wasze papiery ludzie? Pokażcie mi je!
Vaubaron począł drżęc na całem ciele i był bliski omdlenia. Malé przeciwnie począł się śmiać na całe gardło i rzekł:
— Czcigodny panie żandarmie! Papierów nie mamy żadnych, ale bo też wcale ich nie potrzebujemy. Zaraz to pan zobaczysz.
Rzekłszy to, krzyknął donośnym głosem:
— Ile! ojcze Lehnédé, pójdź no tu, bo jesteś potrzebny!
— A! do tysiąc diabłów, to ty kochany Malé Guern! Witam cię, witam! Cóż robi twoja godna małżonka?
— Cóż więc, czcigodny panie żandarmie? rzekł Malé z dumą do reprezentanta władzy publicznej.
— Widzi pan, że tu mnie znają dobrze. Także to jest jasną rzeczą, że jeźli chcesz schwytać zbiegłego skazańca, to nie przy mnie możesz go poszukać.
— No, tak odpowiedział żandarm — lecz któż to jest ten, co z wami idzie?
— O tym pan mówisz? To jest Ivon Legouet, doskonały robotnik i tęgi chłopiec. Za tego, to ja znowu ręczę, jak mój stryjaszek za mnie. Czy to wystarcza?
— To dostateczne — rzekł żandarm — lecz darujcie, muszę każdego nieznajomego pytać o papiery, bo taki przepis.
Rzekłszy to, skłonił się po wojskowemu i odszedł.
Z brzaskiem następnego dnia pożegnali się obydwaj ludzie.
Guern zapłacił wszystko, co był winien do ostatniego sous i dał Vaubaronowi na odchodnem następującą, bardzo zbawienną radę:
— Dziś w nocy przyszła mi myśl do głowy. Musisz pan zrobić to, co każę, kup pan sobie taczki i siekierę, a zapewniam pana, że ci to posłuży za najlepszy paszport.
Vaubaron uznał trafność tego pomysłu i zaopatrzył się natychmiast w jedno i drugie.
Po serdecznem pożegnaniu się Vaubaron ruszył w drogę ku Paryżowi podobnie zarobnikowi, który idzie do codziennej pracy.
W trzy miesiące po opowiedzianych tu zdarzeniach skazano naszego bohatyra, którego śladu policya w żaden sposób wykryć nie mogła, zaocznie na karę śmierci.