Jasnowidząca (de Montépin, 1889)/Tom III/VII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Jasnowidząca |
Wydawca | J. Czaiński |
Data wyd. | 1889 |
Druk | J. Czaiński |
Miejsce wyd. | Gródek |
Tłumacz | Helena Wilczyńska |
Tytuł orygin. | La Voyante |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Przekonany o prawdziwości swego mniemania, Wicherek wyrobił sobie paszport na nowe nazwisko i pojechał do Paryża. Tam kupił sobie wspomniany hotel, urządził go po pańsku i myślał o pojęciu za żonę jakiej bogatej dziedziczki, aby módz ludziom do reszty oczy zamydlić. Wiemy, że potrafił ująć sobie córkę bogatego handlarza zbożem, która koniecznie świetny tytuł mieć pragnęła. Tam okoliczność oddała go rękom Rodillego, w którym ani się domyślał ojca Legripa. Rodille przeciwnie poznał go na pierwszy rzut oka pomimo pańskiego ubrania.
Biedny ten Wicherek zaiste.
W chwili, kiedy mu się zdawało, że zdążył do celu swych usiłowań, szczęśliwa gwiazda opuściła go i groźne niebezpieczeństwa zagroziły mu nieuniknionym upadkiem.
Rodille użył resztę dnia do kucia planu i gdy wieczór się zbliżył, już całą rzecz należycie obmyślił. Plan był dobry i musiał niewątpliwie pożądany skutek sprowadzić. Rodille jeszcze raz w życiu wziął się do odegrania roli w straszliwym dramacie z całą swą energią i zręcznością.
Drugiego dnia udał się towarzysz Laridona na ulicę Koliseum. Tą razą przebrał się, jak to dawniej zwykł był czynić, w liberyę służącego z dobrego domu. Angielskie bokobrody otoczyły jego twarz bardziej niż zaczerwienioną. Na głowie miał czapkę ze złotym galonem. Spodnie były barwy orzechowej podobnie jak kamasze. Na czerwoną kamizelkę naciągnął zielony surdut a pod szyją zawiązał w duży guz białą krawatę. Tak przebrany udał się do restauracyi naprzeciwko hotelu, i usiadł przy tym samym stoliku, gdzie dnia wczorajszego z kelnerem kawę popijał.
Przywoławszy kelnera kazał przynieść kawę i gazety.
Rodille czytał na pozór z wielkiem zajęciem, lecz nie spuszczał z oczu hotelu. Po upływie ćwierci godziny służący przy pomocy grooma wytoczył z wozowni kabryolet i zaprzągł konia. Rychło pojawił się Wicherek w przecudownej toalecie, wskoczył do kabryoletu, chwycił lejce i pojechał w kierunku do Champs Elisée. Służący natychmiast zamknął bramę, schował klucz do kieszeni i wedle codziennego zwyczaju udał się do naprzeciwległej restauracyi. Kelner powitał go z radością i okazywał wszelkie uszanowanie dla gościa.
— A! dzień dobry panie Lorrain! Dlaczego dzisiaj tak późno?
— Pan Vicomte potrzebywał mnie.
— Lecz teraz jesteś pan już wolny?
— Na cały dzień, bo nasz pan nie będzie jadł w domu objadu.
— Więc pan Lorrain będzie u nas na objedzie?
— Oczywiście.
— To mi się doskonale zdarzyło! pomyślał Rodille.
— Czem mogę służyć w tej chwili?
— Podaj mi fajkę i fifkę wina.
— Proszę! Czy nie zagra pan w domino?
— I owszem, lecz nie podołasz mi kochanku.
Postawiono kamienie na stole i gra się rozpoczęła. W tem z przyległego pokoju ozwał się gruby głos:
— Naprzód Prosper! Do roboty leniuchu! Masz napełnić flaszki winem, idźże do piwnicy i rób co do ciebie należy, a spiesz się!
— Pan idzie! mruknął niezadowolony kelner. W tej chwili stanął na progu pokoju gruby mężczyzna przewiązany fartuchem, z mycką na głowie. Był to sam właściciel restauracyi i kucharz zarazem.
— Do dyabła ojcze Gibelotto! — rzekł z uśmiechem służący. — Przychodzisz pan wcale nie w porę i zabierasz mi Prospera, z którym chciałem zrobić partyjkę w domino.
— Bardzo mi przykro panie Lorrain — odpowiedział grubas — lecz interes przedewszystkiem i wino nie polezie samo do flaszek.
— Teraz jest sposobna chwila — pomyślał Rodille.
Powstawszy z miejsca, zbliżył się do kamerdynera Wicherka i rzekł uprzejmie:
— Ja nie jestem całkiem nieświadomy tej gry, więc jeźli pan pozwoli, to chętnie zagram partyjkę.
— Bardzo mi będzie przyjemnie kolego. Niech pan wybiera!
Gracze zaczęli. Stało się, że Rodille grał o czarną, kawę a Lorrain o kieliszek likieru. Rodille przegrał, zażądał rewanżu i przegrał znowu. Tym sposobem kamerdyner ani się spostrzegł, jak wypróżnił około dziesięciu kieliszków.
— Kolega pozwoli — rzekł Rodille — że zagramy jeszcze jedną partyę o objad. Pan jest dzisiaj wolny, a ja także nie mam nic do czynienia, więc z przyjemnością spędzę z nim czas na wspólnym objedzie.
— Bardzo chętnie, lecz pan nie ma szczęścia i zjem objad, który pan zapłaci.
— Zaraz zobaczymy, czy tak będzie.
Fortuna zawiodła Rodillego także i tym razem.
— Powiedziałem to panu z góry, krzyknął Lorrain — nie masz pan szczęścia i ostatnie spodnie mógłbyś dziś przegrać.
Rodille sięgnął do kieszeni i wyciągnął całą garść złotówek i banknotów.
— O cóż tu chodzi? Widzisz pan przecież, że dziś jestem przy pieniądzach, a zresztą, to jest rzeczą wcale obojętną, kto płaci, jeźli tylko dobrze zjeść możemy.
Rzekłszy to, stuknął kilkakrotnie o stół, a gdy gospodarz się zjawił, zapytał go, czy nie ma osobnego gabinetu.
— Mam panie! Obok sali znajduje się osobny gabinecik.
— Dobrze! Zjemy tam objad. Niech nam pan każę przygotować jak najlepszy. Zapłacę, co się będzie należało, a po wino zejdź pan sam do piwnicy i daj nam jak najlepszego.
— Do dyabła kolego — rzekł Lorrain zdziwiony — pan to dobrze rozumiesz. Musisz mieć miejsce nielada i dobrze ci płacą.
— Nie skarżę się. Miejsce mam rzeczywiście dobre.
— Ileż ci płacą?
— Tego nie wiem.
— Jakto, tego nie wiesz?
— Mój Boże! Jakżebym mógł wiedzieć? Mój pan jest bardzo bogaty i wspaniałomyślny, daje mi pieniądze nie rachując wcale.
— Winszuję ci kolego. Czy nie byłoby rzeczą możliwą, abyś mi się wystarał o miejsce u twego pana?
— Dlaczego nie!
— Z pewnością?
— Daję ci słowo. Pomówimy sobie przy stole. Bardzoś mi się podobał kolego.
Za godzinę potem siedzieli Rodille i kamerdyner Wicherka w osobnym pokoiku, gdzie dla nich nakryto. Na stole gorzały cztery świece, czego dotąd nigdy nie było. Kucharz prześcignął samego siebie. Dano wyborną pieczeń, kurczę à la Marengo, bażanta, sałatę i rozmaite jarzyny. Wszystkiego było podostatkiem, a wina odznaczały się obfitością i dobrocią.
— Czy pański zwyczajny objad także jest taki, jak ten? zapytał Lorrain z uśmiechem.
— Nasza kuchnia jest o wiele lepsza — odpowiedział Rodille z pozorną pańską niedbałością.
— Nie może być!
— Jest tak, jak mówię.
— Ha! być może.
— Nie mówiłbym, gdyby tak nie było.
— Wierzę panu i odwołuję moją uwagę. Niech mi się pan postara o miejsce.
— Dlaczego panu tak spieszno? Czy jesteś bez miejsca?
— To nie.
— Więc masz złego pana i chcesz go porzucić.
— I to nie. Mówiłem panu, że go mam za dobrego, lecz słysząc co mi powiedziałeś, nabyłem przekonania, że są inni daleko lepsi od niego.
— Jakimże jest twój pan, kolego?
— Mój pan jest bardzo bogaty.
— Czy pochodzi z porządnej familii?
— Zapewne, jest przecież Vicomte.
— A jak się nazywa?
— Nazywa się Hektor z Coursolles.
Twarz Rodillego wyraziła w tej chwili jak największe zdziwienie. Rodille opuścił szklankę, którą trzymał w ręku i wino rozlało się po stole.
Lorrain krzyknął:
— Co panu takiego?
— Powtórz mi kolego, coś dopiero powiedział. Jakie jest nazwisko twego pana?
— Vicomte Hektor z Coursolles.
— Więc słyszałem dobrze. Zaiste to bardzo dziwny przypadek.