Jasnowidząca (de Montépin, 1889)/Tom III/XXXI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Jasnowidząca |
Wydawca | J. Czaiński |
Data wyd. | 1889 |
Druk | J. Czaiński |
Miejsce wyd. | Gródek |
Tłumacz | Helena Wilczyńska |
Tytuł orygin. | La Voyante |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Instynkt zwierzęcia, który niekiedy przewyższa rozum, na jaki człowiek jest tak dumny, nie myli się czasem. Wściekłość wyżła była usprawiedliwiona. Był tu nieprzyjaciel, ten sam tchórzliwy nieprzyjaciel, od którego Tristan przed kilku tygodniami w tak okrutny sposób został zraniony.
Dzielny pies domyślił się obecności Rodilla.
Odległość z Ploermel do Guimper wynosi trzydzieści cztery mil. Wóz pocztowy, który tak blisko Vaubarona zmienił konie, odbył tę przestrzeń w dwunastu godzinach i przybył do Guimper na drugi dzień rano.
Blanka, której delikatne zdrowie zostało przez więzienie osłabione, uległa znużeniu wskutek podroży. Doktor Horner wyłożył Rodillemu, że trzeba dać młodemu dziewczęciu kilkanaście godzin odpoczynku, bo w przeciwnym razie można się obawiać jej zachorowania, co by magnetyczne badania, teraz tak potrzebne, na dłuższy czas uniemożliwiło.
Rodille niechętnie tylko usłuchał rady doktora i reszty dnia użył tak dobrze, jak tylko można, było. Dowiedział się, że mała wioska, a właściwie przysiółek Vaubaron jest o trzy i pół mili od Guimper tuż obok sławnego wybrzeża Penmarkh oddalona. Powiedziano mu także ważną rzecz, że przy wiosce znajdują się jeszcze ruiny starego zamku, który należał dawniej do nieistniejącej już i zapomnianej rodziny.
Przekonawszy się o tem, co już dawniej wiedział, kazał sobie osiodłać konia i pouczony dobrze o drodze, pojechał do tej wsi, do której był tak przyciąganym, jak igła magnesowa od bieguna, północnego. Od Guimper aż do Penmarkh przedstawia wybrzeże morskie cudowny nie do opisania widok i nic nie zdoła tym, którzy go własnymi oczyma nie widzieli dać pojęcie o niepojętej walce bałwanów ze skalami.
Rodille poznał tę okolicę ze wszystkimi szczegółami; tak wiernym był obraz, który Blanka w swym śnie magnetycznym skreśliła; on jechał jedyną, drogą wioski, na tentent kopyt końskich wybiegły na wpół nagie dzieci i kobiety z chałup, i z nich to składało się w tej chwili całe zaludnienie wioski, bo wszyscy mężczyźni byli na rybołówstwie. Gdy podróżny zobaczył te nędzne wilgotne doły, które ludziom za mieszkania służyły, rzekł półgłosem:
— Gdzież, do czarta, będziemy mieszkać?
Tymczasem jechał dalej ku wzgórkowi L zobaczył zdala dom, który chociaż ubogo wyglądał, to jednak wydawał się pałacem w porównaniu z innymi. Dom ten był własnością mieszczanina, z Guimper, który go dla własnej przyjemności zbudował, lecz potem znudziwszy się tutaj, znów do miasta odjechał i napróżno na czynszownika czekał.
Rodille oglądnął ten dom uważnie i był przekonanym, że właściciel chętnie mu go na kilka tygodni wynajmie. Zdawało mu się to zbytecznem zwidzić pagórek i zamek i powrócił do Guimper, wypytawszy się pierwej o nazwisku właściciela, od którego dom po krótkim targu wynajął. Na drugi dzień Rodille, Horner i Blanka pojechali do wioski Vaubaron.
Pójdźmy teraz za Pawłem Mercier w Paryu, który dowiedział się, że podróżni pojechali przez Alencon do Bretanii.
Paweł siadł w kilka godzin później na wóz pocztowy jadący do Brest; lecz ponieważ w wozie tylko jedno jeszcze miejsce wolne pozostało, to musiał wydać na to prawie cały swój skarb.
Na każdej stacyi wypytywał powracających pocztylionów o szukanych, a pieniądz otwierał im usta tak, że od dwóch dowiedział się, że oni wieźli dwóch podstarzałych panów i młodą pannę.
W Rennes dzieliła się droga do Brest i do Guimper, a Paweł nie wiedział, dokąd ma się udać. Najmniejsza poszlaka nie mogła go poprowadzić, aż wreszcie wziął za znak to, że konie u wozu głowę ku Brest zwróciły i pojechał tam. Jakże mu serce biło, gdy w Lamballe właśnie wtedy gdy jego wóz się zatrzymał, zobaczył odjeżdżający dyliżans, w którym spodziewał się znaleść tak gorąco szukanych.
Pobiegł ku niemu, skoczył na stopień i spojrzał ku otwartemu oknu, lecz ku swemu przerażeniu ujrzał starego pana ozdobionego orderem i czytającego „Revue de deux mondes” który zobaczywszy wybladłe oblicze zawołał:
— A to głupiec jakiś!
Paweł uciekł i w biurze pocztowem dowiedział się, że od dwu dni nie jechał tędy żaden dyliżans. A więc zmylił kierunek, a nieszczęśliwy mógł wracać dwadzieścia cztery mil piechotą. Na darmo wyrzucił pieniądze na drogę; robił sobie cierpkie wyrzuty, lecz najniepotrzebniejsze zostaje zawsze zwątpienie, i tak wziął on wóz aby powrócić, chociaż jego pieniądze jak śnieg na słońcu stajały.
Przybył więc znów w kierunku Guimper, z wypróżnioną kasą, wziął odważnie kij w rękę i spieszył tam z febryczną niecierpliwością. Po dwunastogodzinnym marszu, w którym zrobił piętnaście mil, zmusiło zupełne znużenie przenocować w Ploermel w tym samym pokoju, w którym przed trzema dniami Vaubaron się zatrzymał.
Mimo sen niespokojny i często przerywany wstał rano i udał się dalej w drogę. Głowa bolała go straszliwie, puls bił mocno, lecz jego ożywiała jedna tylko myśl, iść dalej walcząc usilnie z bolem; tak przeszedł Sosseliu i zbliżał się do Lormine, gdy oczy ćmić mu się poczęły, a pod jego nogami ziemia chwiać mu się zdawała.
— Odwagi, odwagi — mówił on — to nic, ja ją odszukam, bo ja ją odszukać muszę.
Oparł się na lasce, lecz sądził, że ona się gnie pod nim jak pręcik. Paweł zachwiał się i upadł bez przytomności w wilgotny rów, ciągnący się wzdłuż drogi.
Z tego stanu obudziło go uczucie zimna i gorąca, a gdy otworzył oczy ujrzał źle ubranego mężczyznę z siwą brodą, który mu w zimnej wodzie zamaczaną chustkę do czoła przykładał i do gardła wódkę z flaszki wlewał. O kilka kroków stał wózek, a przy nim nędzny, chudy koń i wielki wyżeł był w pobliżu.
— No, lepiej teraz? — zapytał ów człowiek, gdy Paweł oczy otworzył.
— O wiele lepiej! Mam to panu zawdzięczyć.
— Robiłem to, jak mogłem. Miałem pana za umarłego, gdym zobaczył, że pan tam leżysz. Lecz Bogu dzięki, przeszło to jakoś. Ale skądże to przyszło?
— Nie wiem. Owładnął mię obłęd i upadłem.
— Pan z daleka przychodzi?
— Z Paryża.
— Piechotą? — zawołał Vaubaron, on to bowiem był.
— O nie, piechotą przychodzę dopiero z Rennes, lecz jużem się do tego przyzwyczaił i zrobiłem wczoraj piętnaście mil.
— A dzisiaj siedm. A to rozumie pańskie znużenie. Masz pan daleko jeszcze iść?
— Nie wiem tego, chcę bowiem odszukać osoby, które mnie bardzo obchodzą, więc nie mogę napewne oznaczyć, jak długo potrwa moja podróż.
Vaubaron nie chciał się naprzykrzać zbytnią ciekawością, nie pytał więcej, rzekł tylko:
— Ja jadę do Guimper i ofiaruję panu chętnie miejsce na moim wozie, lecz ja jadę bardzo powoli:
— Ileż potrzebuje pan do tego czasu?
— Dwadzieścia ośm mil daleko, a więc trzy dni.
— A to nie mogę przyjąć pańskiej propozycyi, zajdę piechotą prędzej.
— Jesteś pan tego pewnym?
— Uszedłem wczoraj piętnaście godzin drogi.
— Ale nie ujdziesz pan dzisiaj i jutro.
— Ja chcę, a wola dodaje siły.
— Widziałeś pan co dopiero. Lecz młodość nie wierzy. Próbuj pan iść dalej.
Podał Pawłowi rękę, ten podniósł się, lecz zaledwie uszedł kilkanaście kroków a nogi mu się chwiać poczęły, bliski upadku zawołał z rozpaczą.
— Nie idzie, nie idzie, o mój Boże!
— A więc widzisz kochany panie, że musisz przyjąć moją radę — mówiąc to wysadził Pawła na wóz, podłożył mu słomę pod głowę i mówił dalej z ojcowską troskliwością:
— Sen pana najlepiej wzmocni, lecz zachowuj się pan spokojnie, bo z tylu jest mój cały majątek, mój zarobek, moje figury woskowe, a one łatwo się psują, jak to pan pojąć możesz.
Tak znaleźli się na krańcu Francyi dwaj ludzie, którzy się nie znali, którzy się może nigdy zejść nie powinni, a którzy jedną i tą samą myśl żywili, i jeden tylko cel mieli, tak znaleźli się narzeczony i ojciec Blanki.