Jeździec bez głowy/III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Jeździec bez głowy |
Wydawca | Stowarzyszenie Pracowników Księgarskich |
Data wyd. | 1922 |
Druk | Drukarnia Społeczna Stow. Robotników Chrz. |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Tymczasem podróżujący jechali spokojnie naprzód śladami lassa, nie obawiając się już zbłądzenia z drogi.
Pointdekster był kontent, że uciążliwa podróż wkrótce się skończy i że dotrą nareszcie do nowonabytego majątku, którego widok stał mu w wyobraźni i napawał radością. Zapomniawszy już o swojej zwykłej napuszoności, plantator żartował to z tym, to z owym i, unosząc się nad swoim patrjarchalnem traktowaniem niewolników, znajdował, że skasowanie — niewolnictwa byłoby niedorzecznością.
Wesoły humor Pointdekstera udzielił się również murzynom, którzy mniej lubili swego pana, ale lękali go się bardziej niż Boga. Zresztą plantator był stosunkowo dobrym gospodarzem i panem, bo nie męczył ich dla przyjemności; niewolnicy jego byli syci i odziani dobrze, skóra ich połyskiwała dzięki regularnie otrzymywanym porcjom sadła do nacierania i nie widać było na niej śladów bata. A to miało duże znaczenie dla właściciela niewolników z nad brzegów Missisipi.
Przewidywanie nieznajomego jeźdźca sprawdziło się, bo słońce zaszło za chmury, a podróżujący nie dotarli jeszcze do umówionego cyprysu.
— Ciemno, jak późnym wieczorem, chociaż zaledwie trzecia godzina, — rzekł plantator, patrząc na zegarek. — Gdyby nie ten młodzieniec, który nam tak dowcipnie wskazał drogę, błądzilibyśmy tutaj całą noc i napewno musielibyśmy rozłożyć się na tym czarnym popiele.
— Nie trzeba tryumfować zawczasu — zauważył kapitan, — bo może będziemy musieli nocować w stepie.
— Tak sądzisz, Kasjuszu?
— Naturalnie, nieznajomy mógł nam umyślnie wskazać fałszywą drogę. Przecież zrobiliśmy już za jego śladem około pięciu mil, a żadnego drzewa nie widać wcale.
— Lecz cóżby mu na tem zależało? Jakiż powód?
— O powód nie trudno.
— Słuchamy, proszę mówić — rozległ się ironiczny głos Luizy.
— Gotowa jesteś słuchać zawsze, gdy mowa o nieznajomym, — mruknął kapitan. — Ale cokolwiek powiem, nie uwierzysz.
— Zależy co powiesz. Taki wojak i doświadczony podróżnik, jak ty, nie omyli się.
Kapitan zagryzł wargi i zamilkł, ale nalegany przez zaciekawionego plantatora zaczął:
— Niejednokrotnie zdarzało się, że na duże karawany napadali...
— Indjanie? — zapytał z przestrachem Pointdekster.
— Sądzisz, Kasjuszu, że ten jeździec wciągnął nas w pułapkę?
— Nie mogę twierdzić napewno, ale to możliwe.
— Lecz nieprawdopodobne. — rozległ się znowu ironiczny głosik z karety.
— Rzucasz niesłuszne podejrzenia na nieznajomego — rzekł Henryk — lecz proszę spojrzeć!
Wskazał na ocalały od pożaru kaktus na skraju drogi. Do kaktusa była przyczepiona karteczka.
— A otóż mamy cyprys! — zawołał Henryk, pochylając się nad karteczką, na której była narysowana ręka, wskazująca kierunek.
— Nic nie widać. — rzekł Kasjusz, patrząc we wskazanym kierunku. — Niegodziwiec, kpi sobie z nas.
— Źle mówisz, Kasjuszu — zaprzeczyła panienka z karety, — spójrz przez lornetkę, a napewno zobaczysz to drzewo.
Kapitan uwierzył słowom kuzynki, wiedząc, że mówiła prawdę.
— Istotnie, widać drzewo, — powiedział Pointdekster. — Mister Sansom, proszę skierować wozy w tę stronę!
Niezadowolony kapitan uderzył konia ostrogami i pomknął naprzód.
— Pozwól mi tę kartkę, Henryku, — rzekła cichutko Luiza, a gdy Henryk spełnił jej prośbę, przeczytała:
— „Maurice Gerald”.
Ukryła kartkę na piersiach i zaczęła snuć myśli
— Ktokolwiek jesteś, skądkolwiek przychodzisz i dokąd pojedziesz, losy nasze odtąd związane są ze sobą nierozłącznie. Wiem o tem i czuję to całem sercem...