Jeździec bez głowy/IV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Jeździec bez głowy |
Wydawca | Stowarzyszenie Pracowników Księgarskich |
Data wyd. | 1922 |
Druk | Drukarnia Społeczna Stow. Robotników Chrz. |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Wylęknione głosy brata i ojca wyrwały Luizę z zadumy.
— Patrz, patrz!
— Gdzie, Henryku?
— Tam, gdzie wozy!
— Cóż to takiego?
— Jakby trąba morska! — rzekł kapitan. — To dziwne, wszak jesteśmy zdaleka od morza, a ja nigdy nie słyszałem o podobnych zjawiskach w prerji.
— Jest ich kilka i suną gwałtownie, zbliżając się do siebie i rozchodząc. Mam wrażenie, jakby to były czarne marmurowe obeliski.
— Olbrzymy — ludojady z jakiegoś drugiego świata, którym zachciało się teraz spacerować po prerji! — zaśmiał się sztucznie kapitan, chcąc ukryć przejmujący go strach.
Istotnie trwoga mogła ogarnąć każdego. Z północy parło naprzód kilka czarnych słupów, zmieniając co chwila swe kształty, prześlizgując się koło siebie i pędząc w gwałtownych podskokach i przegięciach. Z piersi ludzkich wyrwał się krzyk przerażenia, ciała mułów przebiegły dreszcze, konie rżały lękliwie i prychały. Od strony nadciągającej burzy piaszczystej dochodził jakiś przeraźliwy szum, jakby spadł olbrzymi wodospad, a czasem słychać było jakby salwę armatnią, to znowu dalekie głuche przewalanie się gromów. Huk ten potężniał coraz bardziej, zwiastując ponurym głosem bliską już grozę niebezpieczeństwa.
Nagle wystraszeni podróżni usłyszeli czyjść doniosły głos i — ku zadowoleniu swemu ujrzeli zbliżającego się do nich z przeciwnej strony jeźdźca. Koń i jeździec byli czarni, jak węgiel. Ale mimo to poznano w nim, nieznajomego, który wskazał drogę. Poznała go najpierw Luiza.
— Naprzód! — krzyknął jeździec. — Prędzej, o ile możności prędzej!
— Czyż grozi nam jakie niebezpieczeństwo? — zapytał plantator.
— Tak, północny tajfun! Tajfuny nie zawsze są niebezpieczne, ale ten jest straszny. Śpieszcie się państwo, ażeby ocaleć. Czy widzi pan te czarne kolumny? To zwiastuny burzy. Całe niebo zawalone chmurami. Nie straszyłbym was napróżno, lecz ta czarna chmura grozi śmiercią. Prędzej, prędzej, póki czas!
Ludzi i zwierzęta nie trzeba było popędzać, gdyż panika dodała nóg wszystkim. Kareta znajdowała się, jak zwykle na przedzie. Nieznajomy jeździec podążał w tyle obozu, zatrzymując się co chwila i obserwując uważnie chmurę oraz wirujące piaskowe słupy.
— Czy pańskie muły nie mogą już iść prędzej? — zapytał plantatora.
— To niemożliwe.
— W takim razie wszystko na nic. Tajfun nadciąga tak szybko, że żadną miarą nie zdążymy uciec.
— Więc niech pan powie, co mamy robić, sir? Czyż ratunku niema?
Nieznajomy zamyślił się. Rzucił okiem na wozy.
— Jest! — krzyknął nagle. — Burzy nie unikniemy, ale możemy uniknąć grożącego nam niebezpieczeństwa. Niech pan rozkaże jaknajprędzej zawiązać zwierzętom głowy, bo w przeciwnym razie oślepną albo oszaleją. Ludzie zaś niech się ukryją w wozach i zamkną szczelniej budy.
Podczas gdy Pointdekster wydawał rozkazy, nieznajomy skoczył do karety.
Proszę zaraz zasłonić firanki! — zawołał, pochylając się do okna. — Stangret i wy, panowie, — zwrócił się do Henryka i kapitana — musicie również wejść do karety. Miejsca starczy dla wszystkich. Burza dosięgnie nas za dziesięć minut. Proszę o pośpiech!
— A cóż pan zrobi ze sobą? — zapytał plantator.
— Mniejsza o mnie. Przywykłem do takich niebezpieczeństw i potrafię ratować się. Ale nie traćcie państwo czasu. Tajfun za chwilę zasypie nas kurzem.
Ojciec i syn posłusznie weszli do karety, ale kapitan długo jeszcze przekomarzał się, nie chcąc iść za przykładem tamtych. Kasjusz w rzeczywistości nie był tchórzem i nie lękał się wrogów, ale nadciągająca burza i turkot piorunów przejmowały go nieopisaną grozą. Niebo i ziemia połączyły się teraz ze sobą i we wspólnym gniewie występowały przeciwko ludziom. Niebezpieczeństwo było tak wielkie, że kapitan w brew własnej woli musiał zsiąść z konia i wejść do karety.
Trudno opisać to wszystko, co się później działo. Nieprzejrzana ciemność ogarnęła świat cały. Jeden z piaskowych słupów wpadł na wozy, rozbił się o nie i zasypał je deszczem czarnego pyłu. Zrazu zrobiło się duszno i gorąco, jak w rozpalonym piecu, a potem wionął lodowaty, mroźny wicher. Tajfun zaskoczył karawanę w sferze podzwrotnikowej, a podróżnym zdawało się, że idą na nich olbrzymie góry lodu gdzieś na północnym oceanie. Wycie huraganu było tak silne, że siedzący w karecie nie mogli usłyszeć ani jednego słowa. Zwierzęta skuliły się i stały spokojnie. Powietrze przesycał piasek i popiół, bijący w górę z wypalonego stepu. Było duszno. Burza szalała z górą godzinę, podróżni nie mieli odwagi wychylić się z karety.
Nagle rozległ się głos nieznajomego:
— Możemy jechać dalej. Burza przeciągnie się do wieczora, lecz w tej chwili nic nam już nie grozi. Wiatr rozwiał wszystek popiół, więc aż do Rio Grande droga będzie zupełnie czysta.
— Dziękuję panu, sir. Pan ocalił nam życie. Proszę nareszcie powiedzieć, komu to zawdzięczamy?
— Jestem Maurice Gerald! Proszę zapytać o łowcę mustangów — na forcie każdy mnie zna — odrzekł jeździec, poczem dodał, wskazując przed siebie:
— Otóż w dali widać cyprys, od którego droga was doprowadzi do miejsca bez mojej pomocy. Tam w dali ujrzycie państwo powiewającą na szczycie fortu chorągiew. Staniecie u celu przed nocą. Ale mnie już czas w drogę i dlatego żegnam państwa.
Powiedziawszy to, jeździec ścisnął ostrogi i szalony jego rumak pomknął jak strzała.