Jeździec bez głowy/XLVI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Jeździec bez głowy |
Wydawca | Stowarzyszenie Pracowników Księgarskich |
Data wyd. | 1922 |
Druk | Drukarnia Społeczna Stow. Robotników Chrz. |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Ranny młodzieniec, który z taką chciwością pił wodę z odnalezionego w gąszczach leśnych strumienia, teraz zapragnął tylko odpoczynku. Był już wieczór i świeży podmuch wiatru, kołysząc gałązki akacji, przynosił z lasu upajające wonie. Pod ich tchnieniem chory zasnął. Ale nie na długo. Zbudził go okrutny ból w nodze i coraz bliższe wycie wilków. Noc schodziła już z firmamentu, czając się jeno w dzikich ostępach leśnych. Zaczęło powoli świtać. I znowu zawisło nad głową stado czarnych jastrzębi, jak chmura złowieszcza, i znowu wycie wilków stawało się coraz głośniejsze, coraz bliższe. Młodzieniec próbował wstać i przy pomocy zerwanej gałęzi pójść dalej, lecz tak był rozbity i uczuwał za każdem poruszeniem taki ból nogi, że ratunek o własnych siłach wydał mu się nieprawdopodobnym. Więc tylko jękiem swym wzywał ludzkiej pomocy — nadaremnie. W lesie było pusto, tylko drapieżne jastrzębie zniżały co chwila swój lot, dotykając niemal skrzydłami twarzy młodzieńca.
Nagle z zarośli wyskoczyły wilki, zwabione zapachem krwi, sączącej się z ran nieszczęsnego, który, wskutek uciążliwego czołgania się wśród kolczastych krzewów, podarł na sobie ubranie i pokrwawił całe ciało. Ślepia wilków błyszczały złowrogo, ruchy ich zdradzały groźbę śmierci.
Namacawszy za pasem składany nóż, jedyną broń, jaka mu pozostała, młodzieniec zaczął nim wymachiwać na wszystkie strony i zadawać śmiertelne ciosy wilkom, które już o tyle podeszły do niego, że chwytały go zębami za ręce i nogi. Nie spodziewając się tak dzielnego oporu ze strony napadniętego, wilki odskoczyły w bok, inne padły w pobliżu brocząc krwią. Ale nie odstraszyło to zwierząt, bo zaczęło ich przybywać coraz więcej, osaczając młodzieńca ze wszystkich stron. Walka stawała się beznadziejną i nierówną. Zwierzęta, tracąc kilku zabitych, z tym większą zajadłością rzucały się na nieszczęsną ofiarę. Młodzieniec czuł, że ręka mu opada bezsilnie, że jeszcze kilka ciosów i — wilki zdobędą upatrzony łup.
Wtem rozległ się tętent konia i ujadanie psa. Młodzieniec wydał okrzyk radosny. Wystraszone wilki odstąpiły na chwilę. Lecz, niestety, na zew osaczonego nikt nie odpowiedział, tylko słychać było, jak koń pomknął dalej. Wilki z nową zajadłością skoczyły do nóg młodzieńca, który stracił już wszelką nadzieję i omal nie zaniechał obrony. I oto była taka chwila, gdy straszna śmierć w krwiożerczych paszczękach dzikich zwierząt stała się już nieuniknioną.
Nagle ni stąd ni zowąd, jakby wyrósł z pod ziemi, wpadł znienacka na zgraję wilków pies olbrzymi. Jednego chwycił za gardło i zdusił swemi potężnemi szczękami, drugiego rozszarpał na kawałki, reszta zaś z żałosnym skomleniem rzuciła się w popłochu do ucieczki.
Młodzieniec był tak wyczerpany z sił i taka radość targnęła jego sercem, że powiedział tylko coś dziękczynnego do psa, jak do najlepszego przyjaciela, i — stracił przytomność.
Gdyby starczyło mu jeszcze tyle sił, aby rzucić okiem przed siebie, widziałby dziwny i przejmujący zgrozą widok. Oto z zarośli wyłonił się jeździec, który nie odpowiadał na krzyk walczącego z wilkami młodzieńca, i skierował konia do strumienia, Koń wszedł do wody, zaspokoił pragnienie, przeszedł wbród na drugą stronę i zniknął w gąszczach leśnych. Jeździec nie obejrzał się nawet. Lecz wystarczyłby tylko czyjś uważny rzut oka, ażeby przekonać się, że jeździec nie miał głowy, a raczej trzymał ją w ręku, przyciśniętą kurczowo do piersi.
Zaiste, okropny widok!
Tymczasem pies, który widocznie dość już miał bezcelowego towarzyszenia dziwnemu jeźdźcowi bez głowy i błądzenia po wertepach, położył się obok śpiącego na ziemi młodzieńca i pozostał z nim. Chwilami rozumne to zwierzę podnosiło głowę do góry i, widząc tuż nad śpiącym natarczywie latające jastrzębie, warczało groźnie.