<<< Dane tekstu >>>
Autor Juliusz Dąbrowski,
Tadeusz Kwiatkowski
Tytuł Jeden trudny rok
Podtytuł Opowieść o pracy harcerskiej
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „Rój”
Data wyd. 1938
Druk Drukarnia „Linolit”
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


SIŁA I LOTNOŚĆ.

Pawłów tonie w cichej ciemności. Z wieży kościelnej spływa mdłe światło zegara. Naszczekują psy, a od ogrodów dobiega głos stróżowskiej kołatki. Senny oddech podwórz i ulic porusza ciemne korony drzew. I tylko — czyżby to z głębin dochodził stukot serca miasta? Nie, nasłuchujmy uważniej: to zdala po kamieniach bruku tupot nóg podkutych, dwie pary? trzy? — tak, środkiem ulicy walą od przedmieścia trzy młode postacie. Huberta krok ten nieco wyprzedzający tempo, swój własny, posuwisty, Tarzan wali za nim kopytami jak słoń, a owe potknięcia, nerwowe podskoki i niespodziane dreptania to sprawki Adama.
— I pewnie: Kubuś — indywidualista, jakżeby miał iść równo taki kot — własnemi — drogami? mruczy, nasłuchując, Konrad i rzuca w kąt pendzel, którym znęcał się od popołudnia nad piękną polewą ludowego garnka, czem wspomagał swojej matki domowy przemysł zdobniczy.
Zgasił lampę, zsunął się cicho z okna i zaczaiwszy się za węgłem ogrodu, doczekał nadejścia trójki. Gdy się z nim zrównała… — …masz rację Tarzan, — słyszą jego głos wśród siebie, a on pod ramię z nimi, jakgdyby od początku tak szedł, włącza się do rozmowy — jeżeli się to uda, może być grubszy krzyk i rwetes. Jak wam poszło?
— Trudno było. Tamci deptali nam po piętach. Ale wykręciliśmy cały szlak w takie wertepy…
— …że napewno tego szlag trafi, kto na ten szlak natrafi — wtrącił do rozmowy Adek.
— Tarzan zjeżdżał nosem z urwiska, wiesz, z tego od cegielni…
— Tak — przytwierdził Tarzan — urwały się ze mną 2 metry gruntu, byłbym się pocharatał, ale Adam rzucił mi linę…
— I to tamtędy będą?…
— Tss — stłumił go Hubert — ściany mają uszy. Do niedzieli musi być tajemnica jak mur.
W ciasnem miejscu rozbili się na dwójki; od przodu słychać było, jak Tarzan klaruje Konradowi, gdzie byli, co robili i co z tego wynikło, Hub zaś z Adamem mówili o oglądanych przez siebie w ciągu całego popołudnia i wieczoru „apelach wycieczkowych“ zastępów „Czwórki”, której Hubert był Drużynowym, Adam zaś pełnił nieokreśloną bliżej funkcję „przybocznego programowego“.
— Z pośród młodszych zastępów najładniej urządziły harce przed ogniskiem „Jelenie” — mówił drużynowy.
— A ciekawa rzecz z tym obrzędem odkopania zeszłorocznych spisów zastępów i odczytywania z nich, kto wytrwał od tego czasu, jaki dorobek sobie zdobył, na ilu był wycieczkach i t. d. U młodszych wypadł o wiele słabiej, niż u starszych. Wywarł tylko zewnętrzne, emocjonalne wrażenie…
— No, nic dziwnego, ci mali żyją jeszcze tylko teraźniejszą chwilą. Dlatego są tacy łatwi. A zato czy uwierzysz, że miałem prawie łzy w oczach przy ognisku „Wilków” w czasie ich puszczańskiego obrzędu? Dokoła noc, jasny krąg ognia, ich zamyślone twarze i poważny śpiew i aż kłuje w oczy, w serce, że Bolka wśród nich nie ma; bo przecież mam stale w świadomości, jaką naszą przegraną jest to jego od nas odstępstwo i to wszystko, co później się z nim działo. I kiedy na wezwanie Tarzana, jako najstarszy, wyjąłem z ogniska niedopałek polana i odrzuciłem go precz… Precz od naszego harcerskiego ogniska?… Nie wiem, Adam, czy to nam wolno?
— Hub, przecież on sam od nas odszedł!
— On sam odszedł, powiadasz? Nie, bracie, to myśmy nie umieli dość jasno wskazać mu jego drogi. Zwierzę ci się, Adam: kiedy brałem z ognia tę zwęgloną głowienkę, umyślnie przetrzymałem ją długo w ręku, długo, aż przypiekła mi palce, o, patrz. Jeśli symbolicznie — to z konsekwencją! Nasze ognisko zostało wyzwolone od niepotrzebnej, wypalonej głowni, „Prawu Puszczy“ stało się zadość, ale mnie, strażnika tego ognia, niechaj piecze. Abym dobrze o tem pamiętał, że lekką reką nie odrzuca się zdrowych bierwion od ognia! I będę o tem pamiętał!
Szli chwilę w milczeniu. Adam, korzystając z ciemności, patrzył na starszego kolegę wzrokiem pełnym uwielbienia. Nigdy sobie na to przy dniu nie pozwalał, trzymając się wobec niego sztywno. Poszukał dłonią dłoni Huberta i ogarnął sparzone palce. Drgnęło w nich wzruszenie.
Wtem — hallo, Adam! — dobiegło od dwójki, która ich wyprzedziła — jak wypadły ankiety w naszych zastępach? — Tarzan i Konrad, zastępowi najstarszych zastępów, z 6-ej i 7-ej gimnazjalnej, z zaciekawieniem wlepili oczy w Adama — to był dobry pomysł, aby odbyć ankietę przy ognisku, tylko ciekawe, co piszą?
— Nie miałem jeszcze czasu zestawić, rzuciłem tylko okiem. Odpowiedzi są bardzo ciekawe. Któryś rozpisał się na półtorej strony.
— Dostaliście po piątce z „sympatyczności”, a po pałce z „wodzowstwa” — zażartował Hubert.
— O, nie! — dał Adam świadectwo prawdzie za zeszłoroczne kierowanie pracą zastępów chłopcy wystawili naogół niezłe oceny. Tylko Konrad ma jakiegoś „wroga”. A zresztą zobaczycie; w wypowiedziach chłopców będą niespodzianki! ale nie w ocenach i wogóle nie tam, gdzie się spodziewacie…
— A w czem? — rozciekawili się. Ale Adam wymigał się od odpowiedzi. Nie był gotów.
Doszli do Rynku. Konrad przystanął. — No, mnie już czas do roboty, muszę na jutro skończyć te malunki — rzekł i, zwracając się do Huberta: — wiesz, z tego, co Tarzan mówi, widzę, że klawo się stało, że Hufcowy sgodził się na te próbę naszej samodzielności. Jestem pewien, że cała ta niedzielna chryja będzie morowiej przygotowana, niż gdyby Komenda Hufca sama robiła. A przy tem ten wyścig pomysłowości między nami a Kręgiem Starszoharcerskim, kto lepiej całą sprawę urządzi i to ryzyko, że całe nasze mozolne szykowanie się może pójść do bani, jeśli nie zda próby życia, to wszystko dodaje całej rzeczy jakiegoś nowego smaku! Doprawdy, to już pachnie poważną sprawą.
— I chłopcy jakby rozprostowali się. — Tarzan był bardzo czuły na samopoczucie swego zastępu — ostatniemi czasy czuli się jakby trochę zażenowani, to zresztą i z ankiety widać. Myślę, że dotychczasowe nasze harcowanie było dla nich na zbyt małą skalę, zanadto jeszcze dziecinnie. Teraz — trzeba naprawdę fachowca łączności i pionierki, żeby z tego ćwiczenia wyjść gładko. Oni to już wyczuwają, szykują się na solidną przyprawę i czują się śmielsi. Jakgdyby odzyskali pewność, że harcerstwo znów nie zawiedzie ich ambicji pokonywania trudności na miarę naprawdę dużą.
— Dobrze się też stało, że potraktowałeś starszych inaczej niż młodszych. Im właśnie ciążyło to, że muszą być wciąż na jednym poziomie z malcami. Ta oddzielna zbiórka, osobny przemarsz, zaprojektowanie im odrębnego programu „apelu“ — no, i najważniejsza rzecz, zapowiedziane ćwiczenia całego hufca tylko dla starszych! To wszystko ich ujęło, słyszałem urywki rozmów…
— A propos rozmów. Ja posłyszałem coś dla ciebie, Hub, tylko się nie gniewaj…
— Skądże znowu! mów. Gdzie słyszałeś?
— W „Orłach”. Mówili: „ciekawe, czy to przyszła tylko taka moda dla zachęty na początku roku, czy naprawdę dadzą nam popracować trochę na własną rękę”. To znaczy, domyślam się, myśleli o pewnym samorządzie, a rozumieją go dobrze, bo jako wspólną pracę. I przyznam ci się, Hub, że ich rozumiem. Wszyscy w tych starszych zastępach chcielibyśmy mieć coś w rodzaju, jakby to powiedzieć? konstytucji. Wiedzieć, jakie na nas wkłada się obowiązki, jakie przyznaje się prawa…
— Ano, zobaczymy, — skończył rozmowę Hubert, — pewnie, że obmyślimy dalsze zmiany; zresztą, to dopiero początek wszystkiego. A co do harców — uśmiechnął się — kto wie, czy nie będziecie jeszcze cieńko śpiewać.
— E! tego tylko nam trzeba — roześmieli się obaj i rozprysnęli się w ciemnościach, odchodząc do siebie; kroki ich dudniły jeszcze przez chwilę po bruku: Adama z Hubertem czekał jeszcze kawałek wspólnej drogi. Gdy mijali ulicę 11 Listopada, wpadło im w oko światło, jaskrawiące się w podwórcu dużego, głuchego gmachu.
— Patrz, Hub, w „ósemce“ jeszcze się świeci! Co oni robią o tej porze? A możebyśmy tak do nich zajrzeli!
— No, to już — zgodził się Hubert — bo Stach to ciekawy gość! Może dużo zrobić ze swoimi. A ktoby się po nim dawniej spodziewał?
Mówiąc to, już byli w głębi podwórza Towarzystwa im. Kościuszki, gdzie w baraku, opartym o mur sąsiada, znalazła siedzibę harcerska drużyna rzemieślnicza, do niedawna pod bezkrólewiem będąca, dziś przez Stacha Rokickiego, nawróconego grzesznika, odnowiona i podnoszona z gruzów.
Z rozwartych nagle drzwi buchnął na wchodzących snop światła i wyolbrzymiony wśród nocy hałas roboty. Środkiem izby drabina, na niej dwu majstrujących u sufitu, przy warsztacie znany im Wacek Molenda ledwie zdążył rzucić im powitalne spojrzenie i już cały zniknął pod grzywą włosów, schylony nad robotą. Z za stołu zerwał się żywo Rokicki.
— Właźcie! skądże o tej porze? i taki rynsztunek! lina, toporki, e! — i było coś z linią telefoniczną! — witał ich i odrazu okiem starego harcerskiego wygi zauważał charakterystyczne szczegóły; ale widząc zamiast odpowiedzi tajemnicze miny, porzucił pytania. — A my tu naszą chałupę remontujemy, ot, ci dwaj kombinują ramy do ruchomej przesuwanej ścianki, którą chcemy przedzielić izbę, aby była i do roboty w dwóch partjach i w razie czego na większe zebrania…
Adama zły duch przekory i konkurencyjnej zawiści dźgnął widać rogiem pod żebro, bo niedyskretnie zapytał: — a kto to będzie na te większe zebrania przychodził, jeśli was w całej drużynie więcej nad piętnastu nie można zwołać od roku? — ale zmilkł zaraz, usadzony na miejscu przez Huberta, który go swoim zwyczajem zagonił do roboty: — masz paplać byle co, Adam, to lepiej oblicz ankietę!
Rokicki jednak podjął zaczepkę.
— Będzie nas więcej, Druhu. Z początku, coprawda, werbunku nie będziemy robili, ani byłych harcerzy z powrotem przyjmować nie będziem, choć już się niektóry i pyta o to, ledwie zobaczyli jaki — taki ruch w drużynie. Chcemy co innego: w naszej drużynie i izbie urządzić ośrodek pracy wszystkich harcerzy po ukończeniu „powszechniaka“ i rzemieślników od 15 a nawet 14 lat w górę aż do 18-stu, z całego miasta, a nawet tamtych z Pogórza za miastem. Oczywiście oprócz tych, których macie w gimnazjalnej. Oni duszą się w swoich drużynach, kierownicy szkół nie puszczają ich do budynków, drużynowi nie wiedzą co z nimi zrobić, sami oni nie palą się do ciągłej łączności z dzieciarnią, a tu są potrzebni; roboty tu zamierzyliśmy dość i potrzeba rąk do pracy!
Adam słuchał pół-uchem, zagłębiając się coraz bardziej w odpowiedzi ankiety, zato Hubert zainteresował się silnie.
— A jakże dacie sobie radę z drużynowymi? czy oddadzą wam chłopców?
— Już z czterema gadałem. Trzej bardzo morowo podeszli do rzeczy, czwarty, ten Zieliński, z początku nie bardzo rozumiał nas, myślał, że to zamach mojej ambicji na… jego ambicję, ale też dogadaliśmy się. Będziemy z początku lawirowali między spoistością naszej drużyny, a więzami, jakie łączą tych chłopców z ich macierzystymi drużynami.
— A nie grozi to komplikacjami?
— Pewnie, że tak. Ale dla chcącego nie ma nic trudnego.
— A będzie tak jak ze mną — popłynął głos od sufitu: — prowadzę zastęp w „siódemce“, a do „ósemki” przychodzę na dyskusję, świetlice, w niedzielę będę na ćwiczeniach. A w sobotę naturalnie na spotkaniu z harcerkami — roześmiał się.
— Ale na przyszłość jak będzie?
— Zobaczy się, co będzie silniejsze. Może przylgnę tu na amen, a może nazbiera się w ósemce tylu siódmaków, że się kiedyś odłączymy i powstanie nowa drużyna, do której po skończeniu powszechniaka będą stale przechodzić chłopcy z „siódemki”.
— To nie jest jeszcze największy kłopot — odezwał się Wacek, leżąc na plecach pod warsztatem i waląc młotkiem od spodu, aż szyby drżały, — grunt, czy się uzbiera dość robotnych chłopaków, żeby dali radę temu, cośmy postanowili.
— A co zamierzyliście? — zwrócił się znów Hubert do Rokickiego.
— Mówić? — zapytał ten z uśmiechem Wacka, Romana i tego trzeciego u sufitu.
— Postanowione, że nie, to nie, choćby największym przyjaciołom! — zawyrokował Roman, więc Rokicki tylko ręce rozłożył i z uśmiechem przedstawił Hubertowi, że jest związany sekretem.
— Się zrobi, to się będzie mówić — wyjaśnił pojednawczo Wacek — a póki co, lepiej szumu nie robić. Co mają potem opowiadać, że ósemka wiele zamierza, a nie wykonuje?! My se pomalutku, aż do skutku…
— Powoli, powoli łapie się małpę — przytoczył Hubert ze śmiechem powiedzenie Roberta Baden-Powella. — Ale zresztą i ja mam program bardzo prosty. I nie robię z niego sekretu…
— ?
— Mój program: nie przeszkadzać chłopakom robić… i tyle.
— Jakto?
— A tak! Nie moja rzecz martwić się, coby im takiego wynaleźć, aby się na zbiórkach nie nudzili. Od tego są kina, zabawy, no — świetlica szkolna, koło sportowe. My jesteśmy związek ideowy — harcerstwo. Kto z nami chce iść, musi umieć dostrzec zadanie, jakie na niego czeka. To mam już za sobą, żem chłopców w drużynie przez taką szkołę przeprowadził, że życie traktują jako pasmo przygód, przeszkód do wzięcia…
— Ach, tak to rozumiecie!
— Tak. I to, co im się zarysowuje obecnie jako przeszkoda godna ich trudu i zachodu, to jest nasz program. Zmuszę ich tylko do jednego: aby swoje zamierzenia ujęli konkretnie, zapisali — i dochowali im wierności. Zresztą wysunięty przez nich program nie będzie dla mnie niespodzianką. Znamy się już kawał czasu, a przy tem trochę projektów podsunąłem im w ankiecie.
— Jak potraktujecie harce? zrobicie z tem pauzę?
— O, nie! będą postawione bardzo wysoko! harce, turystyka, łazęgostwo! byle były na takim poziomie, że chłopcy muszą się wysilić, aby do niego dostać — wtedy są bardzo emocjonujące. Oni napewno to wysuną. Ja myślę, że dzięki wysokiemu dotychczas poziomowi harców, ciągłemu wyłażeniu w pole i pod Jedyną Sosnę osiągnąłem, że…
— …skończę za was: że chłopcy nie są zblazowani, jest w nich prostota, radość życia i pewność siebie, płynące nie z udawania, lecz z własnej mocy i jakgdyby z mocy lasu. To się widzi, tem się odznaczają od innych.
— Oj, to, to — wtrącił znów do rozmowy majster uwieszony u sufitu — najgorsze to są pierońskie mamin-synki, takie pewne, bo w sztywnym kołnierzu, albo, że z panną umią sprytnie gadać, ale zrobić coś, to taki nie zrobi nic, rękę podniesiesz, to już ucieka, a w gębie to strasznie mocny!
— Ehe, mruknął Wacek — pamiętasz, Zyga, tego, co tak nosa zadzierał na zawodach? Ale przestał zadzierać…
— No, to tężyzna fizyczna — powrócił do rozmowy Stach — a dalej?
— Zimą udział w Komitecie Zimowej Pomocy Bezrobotnym. To będzie egzamin naszej gotowości…
— Byle nie zamieniło się w cukierkową filantropję
— E, nie! Bo jednocześnie zrobimy „otwieranie oczu“…
— Co to?
— Łażenie między ludźmi, zwłaszcza w czasie wędrówek letnich, z oczyma otwartemi na dorobek i na bolączki ich życia, sposoby dawania sobie rady, dążenia do naprawy i miejsca, której jej potrzebują. W razie czego — przysługi.
— Czyli tak zwane górnolotnie uświadomienie społeczne?
— Ano, właśnie. A jednocześnie duży wysiłek na samokształcenie. Stopnie będziemy zdobywać według nowych projektów. I to właściwie wszystko. Jeszcze tylko morowa świetlica! Nie przewiduję, by coś więcej projektowali. Zobaczymy, co powie ankieta. Nie jesteś jeszcze gotów, Adam?
Adam, rozgorączkowany, rzucał się nad stołem, wyłożonym papierkami i na wielkim arkuszu zestawiał ostatnie już odpowiedzi.
— Jeszcze chwila — rzucił urywkiem. — Ale sensacje, że ha!
Pochylili się nad stołem. — Morowa rzecz taka ankieta — przychwalił Stach — my zrobiliśmy też coś takiego, ale na gębę, bo naszym wypisać się trudno.
W tej chwili Adam wyprostował się z tryumfem.
— Hub, siądź, — zawołał — bo zemdlejesz z wrażenia! Słuchałem półuchem, coś tu gadał. I ty, fujaro, wujaszku z ubiegłego stulecia, śmiesz twierdzić, że rozumiesz współczesną młodzież?
— No, nie ględź, mów co piszą o programie!
— O programie? chcesz wiedzieć? a, to zobacz! puste rubryki, żadnych odpowiedzi, albo zdawkowe słówka! są tylko trzy dłuższe wywody, ale poznaję pismo zastępowych Tarzana, Konrada, no, i tego grafomana Zbyszka A ogół! oni niczego nie pragną…
— Czyżby? to by znaczyło, że — tu Hubert zasępił się — nie nauczyłem ich myśleć o drużynie, że nie przywiązują do niej wagi…
— A to znów nie! Patrz: za zeszłoroczną pracę jakie stopnie! Piątki, czwórki z plusami, w „Orłach“ trochę słabiej… A zresztą, patrz: w dalszych pytaniach, gdzie trzeba wypowiedzieć się o programie tylko: „tak” lub „nie”, wszędzie są odpowiedzi i, przyznam ci, zgodne z Twemi przewidywaniami.
— No, widzisz, to potwierdza mój program. Ale tamto milczenie o własnych projektach jest zastanawiające!
— Ono znaczy, zgniły liberale, że dzisiejsza młodzież niczego nie chce. Czeka na führera i za nim pójdzie, dokąd on każe…
Tu zaprotestował Stach. Ale go nie słuchali. Dopiero życie, późniejszy przebieg wypadków miał okazać, jak bardzo Adam był w błędzie. Ten zaś perorował dalej:
— Ale prawdziwa sensacja zaczyna się dopiero teraz. Co było najgorsze w dotychczasowej pracy drużyny i zastępu? ot, takie pytanko?
— Czytajże, nie błaznuj…
— Otóż — tu Adam spoważniał — „Orły“ prawie wszystkie podnoszą w różnej formie sprawę Bolka. Że to wina drużyny.
Zapanowało przykre milczenie. Stach zaczął bębnić palcami po stole, zaś Wacek, który się był zasłuchał, ze zdwojoną siłą przybijał deski podłogi. Lecz Adam przerwał nastrój.
— A teraz dalszy numer programu — wołał, mrużąc oko do Huberta — co potępiają prawie wszyscy jako brak w zeszłym roku? Domyślaj się, pięknoduchu, niewinne dziecię dwudziestoletnie…
— Adam, bo jak mię zirytujesz tym wygłupianiem się…
— Oho. Hubert zapomina o swej próbie wytrzymałości! Wiadomo, gdzie jego drażliwy punkt! Otóż dowiedz się, że narzekają na brak kontaktu z dziewczętami, życia towarzyskiego, lekcji tańca, zabaw i herbatek!
Sensacją jednak okazała się nie tyle ogłoszona wiadomość, ile co innego: oto brzmiący jeszcze głos Adama przegłuszył wielki śmiech, którym parsknęli wszyscy trzej pracujący w izbie harcerze „ósemki“.
— Dziewczynek im się zachciało — ryczał Wacek — i do Dluha psichodzią, zieby ich ziaplowadzil — przedrzeźniali — a przecie chłopcy nie młodsi od nas, o, rany!
To zachowanie było dla Huberta i Adama sensacją, ale i lekcją: różnego tempa i rodzaju rozwoju płciowego chłopca w proletariacie i t. zw. inteligencji, jak też i nauczką, żeby sprawy nie lekceważyć.
Aby pokryć zakłopotanie, Hubert wyrwał Adamowi jego zapiski i pochylił się nad niemi przy stole. Chwilę trwało, a wtem zwrócił się doń zaskoczony:
— Adam, a to co? patrz, w tym eksperymentalnym punkcie: „czego pragnąłbyś z głębi serca dla zastępu?”, — powtarza się kilkakrotnie taka odpowiedź: „żeby zastęp więcej znaczył w opinii ogółu”, „żebyśmy wygrali jakie wielkie zawody”, „żeby tak się zrobiło, że krótkie spodenki nie dają wstydu, tylko dumę” i t. d.
Tu wtrącił się Strach. Ale niezrozumiale:
— Siła i lotność — rzekł.
— Nie rozumiem — pokręcił głową Hubert.
— To jest ten sam objaw, co u nas. Tylko nieliczni, przywódcy, chcą lotności. Reszta pragnie siły. Siła — znaczenie!
— Wybaczcie, Druhu, ale ja wciąż jeszcze nie rozumiem.
Ale Stach nie zdążył objaśnić. Wacek i jego dwaj towarzysze skończyli robotę i cisnąwszy za warsztat hebel i młot naciągali kapoty. — Fajrant! — huknęli i wyszli na ulicę. Za nimi i Stach z Hubertem.
Wsiąknęli w ciemne miasto. Pełgające światełka latarni wydawały się uciekać przed nimi. Było to aż prawie bolesne: ledwie się które ukazało zdaleka, ledwie się do niego zbliżyli, a już okazywało się, że to nie kres tego wyznaczonego światłem szlaku, że dalej błyska jeszcze dalsze, że jeszcze trzeba doganiać je…
Stach, zamiast objaśnić Hubertowi, co miał na myśli, mówiąc o sile i lotności, zrobił się zamyślony, milczący. Ale Hubert w tym ich milczącym marszu znalazł odpowiedź: ich kroki dudniły mocno w śpiącem mieście, budziły dalsze echa i Hubert wiedział, że te echa nie zamrą; nieomal słyszał jednoczesne z nimi tempo pochodu swoich i Stachowych chłopców. Mocne, silne, zwarte, jednające im w otoczeniu posłuch, znaczenie. Tak, to ta „siła”, o którą upominają się chłopcy, o której mówił Stach. Wiedział, że tak będzie. A jednocześnie ich milczenie…
…Ale jakim bogom służyć będzie ta siła?… niespodzianie szarpnęły się te słowa z ust Stacha.
Spojrzeli przed siebie. I znów to przykre wrażenie: uciekające przed nim światełko latarni, jakgdyby w niem zaklęło się znaczenie owego, rzuconego przed chwilą pytania.
I znów milczenie wśród stukotu ich kroków. Coś w sobie ważyli. Coś Stach chciał Hubertowi powiedzieć. Nie powiedział.
Gdy doszli do rozstaju ich dróg, nagle wydobył z kieszeni zwitek papierów i wraził je w rękę Hubertowi. Ścisnął mu mocno dłoń i zniknął w zaułku. Hubert usiłował zajrzeć do kartek. Za ciemno. Ale czuł, że dostał do rąk odpowiedź, jakiś ważny, sekretny skarb Stacha. Jakby kawał jego duszy. Spiesznie pobiegł do domu. —



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autorów: Juliusz Dąbrowski, Tadeusz Kwiatkowski.