<<< Dane tekstu >>>
Autor Juliusz Dąbrowski,
Tadeusz Kwiatkowski
Tytuł Jeden trudny rok
Podtytuł Opowieść o pracy harcerskiej
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „Rój”
Data wyd. 1938
Druk Drukarnia „Linolit”
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


NARODZINY RUCHU, NARODZINY WODZA, NARODZINY PROGRAMU

To nie Hubert ze swoimi szaleńczemi pomysłami harców, ani ów „ważny“ z Komendy, który tak wszystkich rozpalił do roboty na specjalnej zbiórce starszych Hufca, ani nie ów cudowny Stacha powrót do czynnej roboty i to do jak czynnej! ba, ani nawet owo szarpiące sumienia zdarzenie z Bolkiem i jego sprawa — nie! nie! żaden z tych faktów, choć wszystkie walnie się przyczyniły — nie był właściwym początkiem rozruchu w harcerskim świecie Pawłowa.
Początkiem była — któżby się domyślił z pozorów? — gromadka niedobitków z „ósemki“.
Zaczęło się jeszcze wiosną. Maj przyszedł skwarny. Żarł kurzem i spiekotą, skończyły się już wszelkie „zimowe pomoce“, a sezon w przemyśle ani roboty jeszcze się nie zaczęły, skwarny zaś głód jest z głodów najgorszy — ciężko było, wcale nie majowo. Zeszli się wówczas którejś niedzieli: Wacek Molenda, Zdzisek od Lamotów, Roman, a w złej godzinie się zeszli, bo u Zdziska w domu była żałoba, braciszek mały pomarł („na proletarjacką chorobę” — miało stać w „Łodzianinie” ) — Robert zaś „czternastkę” dostał, a i to majster kazał dziękować, że z miejsca nie wyrzucił, Wacek tylko jeden jakoś się trzymał w formie, ale nie bardzo mu to szło, bo był z tych, których boli, gdy drugiego los gniecie.
I tak im było, że ani te dziewczynki, co się do nich, do Zdziska zwłaszcza (jak na złość) uśmiechały białemi zębami, ani zwykła fanfaronada, za pomocą której w dekoracji kwiecistego krawata, mandoliny i fryzjerskiej grzywki nadrabiali zwykle braki swego samopoczucia, ani nawet niezawodne dotychczas zbiorowe milczenie, druga ostateczność niosąca ich w piękną dal (aż do przebudzenia) — nic się ich jakoś nie imało.
Zaczęli gadać. Tak poważnie, że jeden na drugiego coraz poglądał, czy tam ten nie myśli tu kawału (w niestosownej godzinie) odstawiać — ale nie, szło im to z serca, z tysiącznych, na pół zapomnianych spostrzeżeń, z nigdy nie wypowiadanych tęsknot, — aż dogadali się. Nie, żeby wnioski jakieś, za trudno im o to, ale się ten ich niejasny ból, żałość, niedosyt umiejscowiły, skrystalizowały.
A skrystalizowały się w tem, że im bielmo z oczu spadło. Przejrzeli wzrokiem, którym dawniej nie władali, że takich, jak oni, są setki, kopiących szmaciankę przez całe dnie, zaciągających się niedopałkami „fajek”, rżnących w „oczko”, wałęsających się z dziewczętami, jeszcze od nich młodszemi smarkulami, po wszystkich zakamarkach Pawłowa. I setki lepszych od tam tych o ten jeden szczebel, że pożyczanym krawatem fasonują sobie elegancję do marynarki z za krótkiemi rękawami, do spodni z siedzieniem przetartym jak sito. Porażonemi choć jeszcze odważnie i śmiało patrzącemi oczyma wybiegli naprzód o rok, dwa, trzy i ujrzeli siebie, gonionych z izb precz zaciętem spojrzeniem ojca, oblepianych błagalnym wzrokiem matki, odpędzanych od każdego warsztatu, fabryki, majstra, bo pracy nie ma; pławiących się w szczęściu, gdy uda się siłę młodych rąk sprzedać po 18 groszy za godzinę pracy.
— „Świat pracy” — ale gdzie ta praca? — splunął z sarkazmem Roman. Lecz słowo mówione ma swój jakiś czar: przez skojarzenie z pieśnią, okrzykami, mowami brzmiącymi im w uszach, jeszcze od Ⅰ maja — chwyciło ich w karby i podnieciło.
— E, Romek, na świat pracy nie pluj — powiedział wolno Wacek.
Wyszedłszy z za zakrętu ulicy stali właśnie przed wielkim blokiem budynków huty „Brzask”. W zachodzącem słońcu czerwono błyszczały okna, kita dymu zlewała się z pasmem chmur i zdawała się obejmować obręczą cały ziemski horyzont. Powietrzem niósł się łomot trybów, tłoków, dźwigów. W obliczu tętniącego warsztatu pracy doprawdy nie na ironię się zbierało w duszy, lecz na jakiś wysoki patos. Może na gniew, a może na entuzjazm, twórczość i walkę.
Młodzi są Wacek, Zdzisek, Roman. Młodzi, bo nie gniewem, nienawiścią, desperacją wybuchły w nich złoża zdawna zgromadzonego materjału, na który teraz oto iskra jasnowidzenia padła, lecz zapaliły się jasnym płomieniem entuzjazmu szukającego drogi do twórczości.
Gdybyż tak dało się podnieść to wszystko, przerobić, ludziom wytłumaczyć, co i jak trzeba. Przecież wszystko może jeszcze być dobrze. Mignęły im w wyobraźni czy to własne, czy z jakichś — filmów zaczerpnięte obrazy przyszłości, która by być mogła.
— Wyzwolenie świata pracy — wymknęło się któremuś.
Spojrzeli na siebie — i uśmiechnęli się. Do tego słowa i — z tego słowa. Bo wyświechtane ono było w Pawłowie i nieraz już tylko uśmiechać się z niego wypadało. Dawne czasy pierwszego w Polsce „polskiego“ strajku, wygranego ongi bohatersko przez pawłowską hutę szkła, minęły dawno, to zaś co teraz było, nie było — wyzwalaniem się świata pracy.
To sobie też wspomnieli, bo więcej oni widzieli oczyma swego chłopięctwa, niż się komu zdaje. I więcej ich raniło to nieudawanie się walki o lepszą przyszłość, niżby ich kto podejrzewał. Dlatego nie dziw, że westchnieniem, które się znowu jednemu z nich wyrwało po pełnem treści milczeniu i paru przerzutach krótkich, wiele mówiących zdań — było:
— A gdyby tak mogło powstać coś takiego… jakby to wyrazić?: partia uczciwych robotników! Ogólnopolska, dla wszystkich uczciwych. Żeby wywalczyła sprawiedliwość…
I z tem zostali. Z tem marzeniem o „partii uczciwych robotników“.
Gdy zamyślonym jeszcze krokiem wracali znów do miasta, byli już całkiem inni, niż przed dwiema godzinami. Nie poznał tego Druh Nauczyciel, który ich i w tamtą stronę idących widział i nie dziw, bo trudno taką rzecz rozpoznać; to też wołał do Romana jak do dawnego: — Romciu! no, kto pierwszy do tamtego płotu!!! — i zdziwił się ogromnie, gdy mu nie tylko nic nie odpowiedzieli, ale nawet się nie ukłonili (był to zaś ich dawny Druh, tylko że od jesieni wcale na zbiórki przestali przychodzić, że to do dawnego powszechniaka „nie opłata“). Oburzył się, ale i im trudno się dziwić — boć przecież ich dotknął obraźliwie: gdzie im ta w głowie wyścigi do płotu? inni już byli… Inną barwę dostał świat.
Tego wszystkiego nie mógł poznać Druh, ani nawet niczego nie dosłyszał w pieśni, którą dla przekory zaczęli śpiewać, fałszując paskudnie melodję hymnu robotniczej młodzieży (którego Druh znać nie mógł żadną już miarą):

Pra—a—a—cować nam kazali…

a Romek przedrzeźniał: nie da—a—a—li…

na egzystencję swą,
jesteśmy już dojrzali,
gdy inni dziećmi są.


∗             ∗

Takich jak Wacek, Zdzisek, Roman więcej było w Pawłowie.
Namnożyło się ich w tym skwarnym maju, a nie przypadkiem to się stało, jeno przez konieczność, można powiedzieć, ekonomiczną.
Ciężkie czasy przyszły dla Pawłowa. Ceny żywności szły w górę, zatrudnienie malało, strajki jeden za drugim przegrane, — a że ciągnęło się to od dawna, przeto zaczynało w masach powracać przekonanie, że na to radą mogą być nie sporadyczne wysiłki, lecz ogólna przebudowa demokratyczna i reforma społeczno-ekonomiczna.
Struna więc była napięta i młodzież to czuła. A choć z jednego końca napiętej struny szeregował się świat pracy, z drugiej strony struna drżała niespokojnemi wybrykami, powodowanymi przez sfery polityczne.
I te drgania młodzież również czuła. Zwłaszcza, że to było jurne, krzykliwe. Robiło pozory rozmachu.
Wacek i jego nieznani liczni towarzysze, poszukiwacze Lepszego Jutra, nieraz byli nagabywani, by przystąpić do tych albo innych, lecz coś ich odpychało. Podziemne zapachy, bijące, od tych „robót”, niezgodność haseł z czynami, hece, które wyprawiano, zamiast coś robić, — nie, to nie było w ich duchu. Ze zbyt bliska widzieli, jak za kilka kwater wódki robi się „wzburzenie ulicy”, jak „pikiety bojkotowe” każą żydowskim sklepikom okupywać się pięciozłotówkami, aby jednak dopuścić klijenta do umówionego żydka, nazbyt też gromem poraziła ich wieść, jak polskiego harcerza z Rumunii tak zwani narodowcy do krwi, nieprzytomności i kalectwa kamieniami utłukli na polu pod Radzyminem za to, że mu matka natura przy porodzie krzywy dała nos i kręcone czarne włosy. Zbyt to było odstręczające i zbyt niedalekosiężne, by ku tej stronie można było krok zwrócić: ale jednak szum to robiło, podkreślało potrzebę organizacji i młodzież oglądała się wciąż za „partją uczciwych robotników”. Tej jednak — jak wiadomo — nie było.
Od komuny byli daleko, a choć ich próbowała kusić, pachniała czemś nie-młodem, lecz nazbyt zrezygnowanem, zatraceńczem, zbyt niszczycielskiem, by młodych, jeszcze nie zdesperowanych ku sobie pociągnąć. W związkach zawodowych — nie potrzebowano młodych, do partyjnej organizacji młodzieżowej wstąpić nie chcieli, a znów różne inne próby pod szumną nazwą przedsiębrane, do których też ich naciągano, budziły niechęć w młodych, żądających konsekwencji i prostolinijności, a to było ni pies, ni wydra, i Bogu stawiało świeczkę, i djabłu ogarek. Przytem dowiedzieli się, że byli tam ludzie, co przechodzili z grupy do grupy, węsząc lepszy interes.
To wszystko częścią widząc, częścią słuchy o tych faktach zbierając, trzymali się ci wszyscy z boku i czekali, co dalej.


∗             ∗

Ale długo czekać nie mogli. Nie wiedzieć, jak skończyłaby się ta koniunktura, gdyby nie zrządził wypadek (czy może znów ekonomiczna konieczność?!), że jak w nich żarem dusze się roztliły, tak i w kimś innym płomieniem zapaliło się wnętrze. I że się te ognie wzajem odnalazły.
Na ślad tego pożaru, nie niszczylskiego, lecz twórczego w skutkach — natrafił właśnie Hubert, mnąc w dłoni Stacha pamiętnik. Ledwie dopadł domu, pchany ciekawością, rzucił się na łóżko i przy małej lampce, przerzuciwszy kilka mniej ciekawych kartek, zaczął czytać.
16 czerwca. Pawłów.
……skończone. Ale nie żal mi niczego. Gdy się coś w mem życiu kończy, jest we mnie radość oczekiwania na to nowe, co ma nadejść. Bo moim Bogiem jest rozwój, wieczne stawanie się kimś nowym, ta pewność, że wszystko przede mną stoi otworem, skoro nie boję się żadnej przyszłości. A nie boję się, bo gdy człowiek ma tę wiarę, że natura ludzka sama z siebie, według własnych swych praw dąży ku dobremu, — rozwój jego może być tylko stałem polepszaniem siebie. Ja mam tę wiarę i choć czasem te moje odmiany dokonują się pozornie niekonsekwentnie — zawsze potem okazuje się, że dobrze się stało, bo dokonało się poto, żebym mógł się okazać znowu pełniejszym człowiekiem.
Tak było dawniej: i wtedy, gdy w szóstej klasie, 100%-owy harcerz od lasu i pola, mistrz trojga sygnalizacji, cisnąłem o ziem chorągiewki i saperki, a założyłem kółko dyskusyjne im. Karola Kautskiego, i wtedy gdy byłego prymusa klasy wylano z budy za pospolitą grandę, i wtedy gdy skończyła się zwarjowana miłość do słodkiej podfruwajki, co tyle mnie bolało, a tak było potrzebne, abym mógł, miał siłę dokonać w sobie zamachu stanu, wyjść z trzaskiem z drużyny gimnazjalnej i dać nura w zaciekłą robotę w szkole powszechnej. I potem, tyle jeszcze razy…
I wierzę, że tak samo będzie dziś. Dlatego niczego nie żałuję. Ani, żem przed półtora rokiem wyrwał się wcale nieładnie harcerstwu, bynajmniej nie dla „wyższych celów“, ani nawet tego głupiego roku w Warszawie i niezdanych egzaminów zeszłorocznych, i — o dziwo — nawet tego mi nie żal, że po odwaleniu wreszcie nieszczęsnego I kursu Uniwerku, porzuciłem oto piękną stolicę, a w niej och! i ach! Wandeczkę z okienka na Pradze, a zato będę wcale nieinteligentnie, jak na młodzieńca z takiemi aspiracjami, stemplował koperty tudzież pocztówki na poczcie w mym rodzinnym grodzie, raz z przodu, raz z tyłu, proszę państwa, a polecone, a jakże, jeszcze dodatkowo raz z boku…, zaś z krynicy wiedzy pić będę na odległość, egzaminy zdawać chyba przez telefon?
A nie żal mi niczego, bo wiem, że tam to wszystko po to przeszło przeze mnie, abym teraz mógł z radosnym drżeniem oczekiwać: coś przyjdzie, znowu jakaś wielka pasja, która mię całego pochłonie, ogarnie!
Niech przyjdzie, czekam!
20 czerwca.
Bolek w więzieniu! Bolek w więzieniu… Chodzę po mieście od rogu do rogu ulicy i powtarzam te słowa, pytam się ulic, pytam murów, jak się to stało, jak dopuściło do tego to miasto, z którego wyrósł, którego miał być chlubą wedle naszych wspólnych marzeń, a które go ciężarem swej nędzy przygniotło.
Byłem onegdaj w Sądzie na sprawie. Sprawa ta ka krótka. Wyrwał Żydowi torbę, zagroził nożem. Art. 259 — rozbój. Wyrok łagodny. 2 lata i pozbawienie praw. I pozbawienie praw obywatelskich i honorowych na lat pięć. Sprawa taka krótka. Od tej chwili do dziś przecieram oczy, nic nie rozumiem. To Bolek, Bolek?
Był jednym z najczynniejszych harcerzy „czwórki” wspaniałym wychowankiem mojego zastępu. Doskonałym uczniem. Mało kto wiedział, jakim kosztem to osiągał. Nędza była straszna.
Nie będę dziś tego w szczegółach wspominać, nie zapomnę nigdy tamtych scen, w których nie chciał nigdy przyjąć pomocy. To bieda przeżarła go widocznie. Jak innym gruźlica przeżera płuca, tak jemu nerwy zjadła. Rozstałem się z nim u szczytu jego rozwoju, gdy był w szóstej klasie. W siódmej zaczęło się podobno coś psuć w nim, na cenzurę pierwszego kwartału dwie dwóje, na półrocze jeszcze gorzej. Odbił się od harcerstwa. Jakaś awantura z którymś z belfrów. Odbierają mu stypendium. Zrywa się jeszcze do walki; znów upada. Pamiętam jego listy z tego czasu. Było w nich coś groźnego. Potem się urwało. Okazało się, że porzucił szkołę. Zaczął bywać w lokalach, pić. Potem okazało się, że chodzi coraz lepiej ubrany. A potem, Boże, Boże…
Czy jest związek między nim, a mojem oderwaniem się od naszych „misyj“, od wzajemnej pomocy w doskonaleniu się, od harcerstwa? stawiam to pytanie, czując zimny pot na karku. Bo jeśli jest…
24 czerwca.
Któżby pomyślał, że taki stary nudziarz, stryj Michał, zdoła mi tak bobu zadać.. Odwiedziwszy ojca, opowiadał dzieje walk o niepodległość, w których brał udział pod wodzą Dziadka: z początku jako Towarzysza Wiktora, potem, w Legjonach — jako Komendanta.
Z najdawniejszych przeżyć opowiedział o czasach 1905 roku. Był w Zagłębiu Dąbrowskim w „technice”, czyli pomocy dla Organizacji Bojowej właśnie w tym czasie, gdy Kwapiński ze swemi dwiema „piątkami” dokonał napadu na pewną kasę gminną, gdyż Partia potrzebowała gotówki na zakup broni dla walki z caratem.
Cóż za porywający bieg zdarzeń! Prowadzona przez Kwapińskiego wchodzi jedenastka do osady; rozbrajają żandarmów, w imieniu Partji kwitują wójtowi odbiór gotówki rządowej na cele walki z Carem Wszechrosji, portret carski zwalają ze ścian i w ordynku odchodzą przez osłupiałe osiedle. Gdy są już w polu — ich śladem zrywa się pogoń. Żandarmi i — chłopi z kłonicami — kupieni, obałamuceni — o wstydzie — przez własnych swych wrogów. Dziesiątka tyralierą cofa się do lasu. Kwapiński za nimi wolniej, aby ich odwrót osłonić. Gromada goniących naciera, śmierć niesie albo groźbę katorgi. Ale Kwapiński nie strzela: żandarmi na czoło pogoni wysunęli w swej chytrości — chłopów. Zaś Organizacja Bojowa polskich robotników nie strzela do polskich chłopów! Kwapiński otoczony, zbity do nieprzytomności, z czarną, nabrzmiałą od ciosów twarzą, odstawiony zostaje do aresztu. Pozostawał w katordze do roku 1917. Jedenaście lat. Niezłamany. Po katordze — czynny. Zostaje na całe lata wodzem organizacji zawodowej robotników rolnych, z przezwiskiem „Król Parobków”. O, potężne koło historji, stawiające tego, który wolał własną śmierć niż strzał do polskich chłopów, — na czele ruchu wiejskiego.
Boże, Boże! W tam tych czasach żyć, między takimi chadzać bohaterami! a ja, dziś…
17 lipca.
Nie mogłem nic pisać przez te dni. Znaleziono listy Bolka. Już z okresu po załamaniu — do pewnego harcerza. Streszczają się w jednem: ratujcie mnie! Tak było, jak przypuszczałem. Walka z nędzą go przeżarła; gdy się zachwiał i trzeba było znów wielkich wysiłków, brakło mu już sił; nie było środowiska, któreby go podtrzymało, drużyna okazała się za dziecinna i „pięknoduchowska“ — upadł. W śród serdecznych przyjaciół psy zająca zjadły. Ja wtedy kochałem się, pisałem wiersze…
25 lipca.
Jako świeżo powrócony na ojczyzny łono, poznaję od nowa nasze miasteczko. Poznaję całkiem od nowej strony: dawniej go takim nie widziałem. Przedmieście — te okropne nory, te domki, nawet i schludne i względnie dostatnie, ale bez wewnętrznego życia, te dziesiątki młodzieży wałęsającej się bez celu, marniejące fizycznie i duchowo… „Młodzież pod obuchem bezrobocia” — przypomina mi się taka broszura. Widzę ją teraz — pod obuchem bezrobocia…
1 sierpnia.
Przerzuciłem kilka zapisanych kart tych moich notatek. I uczułem się zaskoczony tem, co napisałem 24 czerwca.
Bohaterstwo! Nic dziwnego, że mię porywa, młodego. Ale dziś nie bohaterstwo jest sztuką największą. Dziś — wytrwanie! mieć oczy szeroko otwarte, wyszukać mocne oparcie dla świadomej roboty i wytrwać. Ot, dziś to już piszę spokojniej —: nie porzucić takiego Bolka w rozterce, lecz przeprowadzić go przez najtrudniejszy okres życia; nie wahać się, gdy całe otoczenie woła o ludzi do pracy, którzyby współdziałali z chcącymi przebudowy — to bohaterstwo dnia dzisiejszego. Nie potrzebuję na to mocnych słów, by to sobie wyrazić. Ja to wiem pełną pewnością.
Tylko jakie wybrać stosowne miejsce do pracy?
2 sierpnia.
Cóż za zbieg okoliczności! Właśnie po tem, co wczoraj myślałem, zgłaszają się dziś do mnie trzej młodzieńcy; zapamiętałem imiona: Molenda Wacław, Lamot Zdzisław, Sobczak Roman. I mówią mi rzeczy, które jakby mi wyczytali w duszy. Powołując się na to, że jeden z nich mnie znał jako zastępowego w „Czwórce”, wzywają, abym powrócił do roboty w harcerstwie, że jest grupa młodych robotników, terminatorów lub bezrobotnych, któraby chciała odrodzić dawną, obumarłą „ósemkę”. A jak oni to traktują! zarazem ideowo i trzeźwo. Przyszli z całym planem. Czego tam nie ma! dużo rzeczy wymagających zmiany, ale trzon, trzon zdrowy! Mój Boże, żądają ode mnie, abym założył początek… harcerskiej partji uczciwych robotników!… Gadaliśmy ze trzy godziny, próbowałem im wytłumaczyć, że to niemożliwe w tej formie, tylko bardzo blisko czegoś takiego, ale nie wiem, czy przekonałem, chyba nie. W każdym razie jestem z nimi, jestem z nimi!
Ekspiacja za Bolka! rzucam się w objęcia nadchodzącej pasji! jak ja będę pracował, jak ja będę robił! I wytrwam! Żeby kiedyś, jeślibym spotkał gdzieniebądź Kwapińskiego, móc mu spojrzeć w oczy: wytrwałem. Nie w tak bohaterskich bojach, ale w walce też ciężkiej a trudnej: o duszę młodzieży!


∗             ∗

Rozsiedli wśród desek, narzędzi, świeżo skleconych sprzętów powstającej ich siedziby — trwali w naradzie od dłuższego już czasu Stachowi chłopcy.
Stach był atakowany. Uparcie, z żelazną prostolijnością śledząc krok za krokiem jego rozumowanie, starali się zrozumieć, dlaczego odrzuca ich myśl o „partji“, co im daje wzamian?
Mówił im:
— Słuchajcie! Życie społeczeństwa, jego postęp — można przyrównać do jakichś całych setek alpinistów wdrapujących się poprzez liczne trudności na olbrzymią górę, której szczyt tonie we mgłach…
— O, zaczynają się porównania, widocznie chce coś tęgo zalać… — mruczy, zresztą przyjaźnie, Wacek.
— Nie ma co się łudzić — ciągnie Stach — nie wszyscy wchodzą zgodnie. Są podzieleni na grupy, każda pod kierownictwem swych przewodników szuka wejścia inną drogą. To są…
— Partje — woła ktoś.
— No, tak, kierunki polityczne, nazywające się, albo i nie, partjami. Otóż, uważacie, organizacja młodzieży w takim wieku, jak wy, nie może podjąć się wobec was roli takiego przewodnika wskazującego najlepszą drogę poprzez trudności polityczne i ekonomiczne.
— O, właśnie to! dlaczego nie może? — zerwały się okrzyki — mamy zaufanie, że to byłby właśnie uczciwy przewodnik! co? boi się?
— Ależ zrozumcie, że to nie nasza rola! wy przecież nie możecie usuwać kapitalizmu, ani rozdawać ziemi, bo jesteście, z przeproszeniem jeszcze smarkacze. Ale wy macie inną rolę, ogromnie ważną — wołał Stach z tryumfem — tylko spełnijcie ją uczciwie!
— No? — pytano, próbowano się domyślać.
— Przecież ci taternicy, którzy się tam wspinają, muszą być do tego wytrenowani, odpowiednio zaopatrzeni: oni na jakichś mniejszych turniach muszą uczyć się wspinaczki, poznawać trudności spotykane po drodze, poznawać historję dotychczasowych poszukiwań drogi. Oni muszą przygotować sobie ekwipunek, aby każdy z nich był nie przeszkodą w marszu, ale jednym z pionierów, na wszystko gotowych! Oni mogą część drogi, już zdobytą, umacniać i udostępniać szerszym masom, aby mogły się wspiąć na tak samo wysoki poziom, więcej! w swych rówieśnikach mogą wzbudzać ducha, podniecać ich do poszukiwań, bo wielu z nich, którym jest dobrze, nie chce się ruszać dalej, a jeszcze liczniejsi, którym jest źle, zrezygnowali… Przetłumaczcie teraz moje porównania na język praktyczny, który bardziej lubicie, a będziecie mieli moją odpowiedź: partią żadną być nie możemy — zato możemy i musimy być organizacją przysposobienia społecznego!
Stach skończył — i osłupiał. Myślał, że spotka znów wbite w ziemię oczy i kręcenie głowami, a tymczasem otoczyła go wrzawa:
— Ty, Stach, to prawdziwe austriackie gadanie! poco było przedtem tyle opiekać się, kiedy myśmy tego samego chcieli? Co się tak upierać przy nazwie?! My nazwaliśmy partią, bo najłatwiej, ale rozumie się, że na posła cię nie wybieramy, tylko właśnie — jak to powiedziałeś? — organizacja przysposobienia społecznego.
— Znaczy się, że co? — pytał niemrawy Michał, zaskoczony tem poruszeniem. Zawsze wszystko później rozumiał.
— Znaczy, że klawo jest — krzyczał Zdzisiek, wlazłszy na stół. Zapisywałem, co on tam ględził po swojemu, a teraz według tego układamy nasz program po ludzku! No, już!
— Pierwsza rzecz, siła musi być! — wyrwał się pierwszy Wacek — żeby zaimponowało każdemu. No, i wam samym, niewierni Tomasze…
— Znakiem tego jadziem do Zakopanego na narty! — Heniek ledwie wytrzymał do tej chwili z projektem, który był ich tajnem a najwyższem marzeniem.
— Jakbyś zgadł! i robi się klub piłki nożnej! nie?
— Rany Boskie — irytował się Zdzisek — jak wy nic a nic nie rozumiecie. Przecież Stach tyle gadał, żeby się od nas zaczęło rozumienie przez młodych, że muszą się podciągnąć do poziomu poprawiania świata, a wy nic…
— Wcale nie nic — odezwał się Roman — ja naprzykład rozumiem to w ten sposób, że musimy w drużynie przejść jakby kurs na działacza robotniczego, umiejącego pracować w związkach zawodowych albo w robocie oświatowej…
— Ty się tak nie irytuj, Zdzisiek — w trącił Wacek — oni mają rację z tą wyprawą do Zakopanego i z klubem. Także, uważam, musimy mieć specjalność. Z nami muszą się liczyć, musimy sobie zdobyć znaczenie. Jak takiej rzeczy dokażemy, to potem i dalszych, ważniejszych!
— Wiadomo, muszą się z nami liczyć i musi być siła gromady, ale…
— …I to mocna siła — ciągnął Wacek — sprężysta organizacja, prowadzona przez nas samych, bo tylko tak można zdobywać doświadczenia organizacyjne.
A Roman upomniał się: — Cóż to za siła gromady, jeśli w gromadzie kilku bez pracy chodzi, a my nic? ja uważam: pierwsza rzecz — samopomoc!
— No, pewnie, ale…
— Nie ma żadnego „ale“ — wyskoczył znów Michał — robimy zimowisko, klub i specjalność, no i ten kurs na działacza zawodowego, może być i samopomoc. I szlus.
— Jest wielkie „ale“ — huknął nagle Władek, popierając niedopuszczonego do głosu Zdziska. A gdy się od tego okrzyku ściszyło, szerokim machnięciem ręki pokazał: —
— A to dla was już nic nie znaczy?
Zwrócili się ku ścianie! Wymalowane tam było ich godło: 8-ej drużyny. Długo je w czasie urządzania izby komponowali, obmyślali wytłumaczenie, entuzjazmowali się jego znaczeniem:
Wielka czarna linia pozioma przewiązana była w środku grubym łańcuchem, wyprężonym ku górze. Dwa ogniwa łańcucha gorzały jaskrawszą od innych barwą, tworząc cyfrę 8. Cały zaś łańcuch prężyła ku górze skautowa lilja, której liście wystylizowane w jakby strzały — torpedy, dążyły wzwyż, również jaśniejąc tym samym blaskiem.
— A to dla was już nic? — denerwował się Władek — tej czarnej linii, tego przeciętnego poziomu naszego życia, codziennej rzeczywistości, to już nie chcecie podnosić do góry? Tym łańcuchem? którego ogniwa, ot właśnie te dwa jasne to mieliśmy być my! A wydaje się wam, że ten łańcuch tak sam do góry pójdzie, jeśli go lotność ducha nie będzie do góry ciągnąć, jak ta lilja czy strzała? A gdzie w tym waszym programie jest to pociąganie innych za sobą? gdzie jest lotność myśli? Czy to miało być tylko takie gadanie, czy robota? Bo jeśli gadanie, a skończy się na footballu, to do widzenia. To ja tu u was nie mam nic do roboty!
Właśnie wybuchu Władka potrzeba było, aby postawić na porządku dziennym sprawę owej „bojowości”, o której się tyle przedtem mówiło i czytało. Wszyscy to mieli na myśli, ale każdy się obawiał z tem wystąpić, bo doprawdy sprawa była trudna i ciężko było brać na siebie ryzyko rozpoczęcia jej.
Chodziło o to, żeby (ponieważ już czuli w sobie potrzebę przyczynienia się do tego, aby cały świat mógł iść ku postępowi i sprawiedliwości) — żeby tę rzecz przegryźć, poznać obecny stan rzeczy, jego dobre i złe strony oraz sposoby dalszego ulepszania albo też naprawiania błędów, i potem żeby tej ideologii (już nie tylko wyczuwanej, ale i rozumianej) nie schować do kieszeni, lecz przeciwnie: rozprzestrzeniać ją, stosować praktycznie i wprost narzucić innej młodzieży, niezrzeszonej.
— Więc teraz ta najważniejsza sprawa! — zaczął po chwili milczenia Roman — Jak ją wyobrażaliście sobie, praktycznie, Druhowie: Władku i Stachu?
— Bardzo poprostu! Do naszych zebrań włączymy pracę samokształceniową, zwłaszcza uświadomienie społeczne. Po jakimś czasie dojdziemy do pewnych wniosków. W tedy te wnioski ujmiemy w sposób jasny i zrozumiały i zrobimy ich propagandę w naszem mieście, wśród młodzieży.
A Władek, już uspokojony, dorzucił — Naturalnie, nie będziemy zajmować się wszystkiem do kupy, tylko tą dziedziną spraw, która wyda nam się najpilniejszą. Ja proponuję: wszystko, co dotyczy pracy człowieka. Dorobek pracy ludzkiej, położenie świata pracy, warunki w jakich się pracuje, przyszłość… I można z tego zrobić — wystawę. Albo inną propagandę.
I tak się stało, jak potem Stach mówił Hubertowi w nocnej rozmowie, kiedy to zeszli się przy rozpoczęciu roku pracy: Pragnienie zwartej siły, dążenie do znaczenia wybuchało w chłopcach jak żywioł i wiadomo było, że będą robić z zapałem a wytrwale. Ale w jakiej dziedzinie wykonają to swoje „dzieło“, czem zaznaczą na życiu środowiska swoje istnienie, tego ogół nie wiedział. Ogół chciał siły, chciał znaczyć. I gdyby na czoło nie zdołali z pośród samego ogółu wysunąć się przywódcy lotni duchem, widzący kierunek marszu, a tkwiący korzeniami w świecie młodzieży, jeśliby nie umożliwili realizowania w sposób praktyczny i pozytywny a niesfałszowany tych chceń i dążeń, gdyby cię ta siła gromady z lotnością idei nie sprzęgła — kto wie, czyby się w tej grupie w Pawłowie nie dokonała jeszcze jedna tragedja wykoszlawienia grupy młodzieży. Tragedja, jakich wiele dziś w Polsce. Na które się oburzamy, nad któremi łamiemy ręce. A nie umiemy sięgnąć do ich dna.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autorów: Juliusz Dąbrowski, Tadeusz Kwiatkowski.