<<< Dane tekstu >>>
Autor Juliusz Dąbrowski,
Tadeusz Kwiatkowski
Tytuł Jeden trudny rok
Podtytuł Opowieść o pracy harcerskiej
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „Rój”
Data wyd. 1938
Druk Drukarnia „Linolit”
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Z PRZYGODY W PRZYGODĘ

Komenda Hufca przeznaczyła do wykonania projekt nocnych ćwiczeń Hufca dla starszych zastępów, opracowany i przygotowany przez Radę 4-ej Drużyny. Hufcowy ogłosił postanowienie, ale z wiele mówiącym uśmiechem pokręcił głową.
Pomysł był iście Hubertowski, zwarjowany: wyścig naprzełaj dwukołowych metalowych wózków polowych (hojny dar sąsiedniej fabryki dla harcerstwa pawłowskiego jeszcze na zlot spalski) obładowanych polowymi telefonami i zwojami przewodów (pożyczka wojskowa), oraz zawierających ekwipunek biwakowy. Rozkazy co do dalszej drogi ma wydawać telefonicznie stacja nadawcza.
Zastępy „Czwórki” i „Ósemki” wystartowały jako pierwsza zmiana w sobotę o g. 1715. Na prostej odrazu wysunął się na czoło wózek drużyny rzemieślniczej. Zboczem, poprzez rżyska toczył się, podskakując i widać było jak Roman i ogromny Michał prawie na ramionach go unosili, gdy pędzony wąską miedzą jechał prawem kołem przeszło pół metra wyżej niż lewem. W tem poprzez zlane potem powieki ujrzeli zdala „czwartacy”, że ich chwilowi zwycięzcy hamują gwałtownie, zaś wózek ugrzązł w olszynie nad urwiskiem. Dwójki łącznościowe mozoliły się jeszcze, rozwijając przewód, nie było wiadomo, co dalej.
Ta pierwsza rozmowa telefoniczna była najtrudniejsza. Ręce drżały, wskutek początkowego zdenerwowania, brak było podziału pracy i przy telefonie majstrowało „kucharzy sześć“. A rozkaz okazał się krótki: urwiskiem wdół.
Ciarki przeszły pochylonych nad urwiskiem: było tego, prawie pionowej ściany, 13 do 15 metrów, a w dole kamieniska, wykroty, wyrwy. Lecz mus, to zawsze dobry majster: zapędził ich wnet do roboty.
Na szczęście lin i żerdzi było dosyć. „Ósmacy“ zrobili prostą dźwignię: pięciu z nich przywarowało u końca belki, wspartej o głaz nad urwiskiem, a u drugiego końca uwieszony był na linie wózek; silnego Michała posłali nadół by, popuszczając liny, ciężar na siebie przyjmował. Ale źle to wyliczyli, jak się potem okazało.
Zaś wychowankowie Huberta poszli na sztukę inżynieryjną. Związany przepisowo trójkąt saperski wsparł się podstawą mocno na poziomej belce jak na zawiasach, a potem, popuszczany na lince z wysokiego drzewa, zatoczył swym wierzchołkiem prawidłowy łuk nad urwiskiem i spoczął na podstawie przygotowanej tam przez resztę zastępu. Wiązanie trwało wprawdzie ze 20 minut (wózek „Ósemki“ był już dawno na dole, gdzie się z nim nie wiedzieć dlaczego mozolili od kwadransa), ale zato nad urwiskiem zawisł klasyczny żóraw do przenoszenia ciężarów, z którego spuszczany zwolna przez trójkę od góry, z dołu zaś kierowany linami przez pozostałych trzech, wózek zsuwał się zwolna i pewnie osiadł na wybranem miejscu, uniknąwszy wstrząsu, którego ofiarą padł wózek „Ósmaków“.
Tam obliczenie zawiodło. Kiedy bowiem ciężar przesunięto już na belce ponad przepaść, przeważył ku sobie dźwignię, choć się jej na górze uczepiło brzuchami i zębami, gdy już nóg i rąk zabrakło, pięciu pięćdziesięciokilowych chłopaków. Michał zaś na dole zaledwie zdążył swej liny z ciężarem popuścić ze sześć do ośmiu metrów i w tym momencie cały aparat z trzaskiem zwalił się wdół. Wózek z pięciometrowej wysokości runął bokiem w glinę? wyginając lewe koło i, co gorsza, przeorując Michałowi bok od piersi aż po udo. Na górze zaś zwolniona nagle dźwignia srogie zrobiła spustoszenie wśród szczęk, napiętych mięśni, nieosłoniętych kolan tamtejszych pracowników. Nie zważając, ześlizgnęli się szybko nadół, gdzie jednak przeszło 20 minut zużyli na prostowanie scentrowanego koła i opatrunek rany Michała, która, powierzchowna wprawdzie, nie pozwoliła mu jednak na dalszy intensywny udział w biegu.
W tym czasie Czwartacy już byli przed nimi w drodze, ponad głowami zaś obu partji, wysoko ćwierkały linje przewodu telefonicznego. W czasie bowiem mozolnych prac pionierskich telefoniści odebrali rozkaz przejścia poprzez urwiska kotliny wdół i na przeciwległe zbocze, gdzie znów się połączyli z nadawcą dla otrzymania dalszych rozkazów.
Właśnie tam się irytował Roman z „Ósemki”, krzycząc coś niezrozumiale, bo zastęp na jego znaki nie odpowiadał, a już sygnalista rywalów kończył przekazywanie znakami semaforów depeszy do swoich o dalszym przebiegu trasy.
I tu zaszła nowa zwłoka, bo okazało się, że trudno ze znajomością sygnalizacji w „Ósemce. Trzeba aż było, by się Romek biegiem puścił do nich z tekstem depeszy, co i czasu dużo zajęło i nie było całkowicie „fair”.
Zato od tej chwili zaczęli znów czas odzyskiwać. Przedewszystkiem trasa szła w górę i zdołali siłą i nawykiem do wysiłku nadrobić to, co stracili Czwartacy, którzy jako szkolarze, słabli przy wciąganiu wózka przez wertepy i wądoły. Po drugie — najbliższa przeszkoda okazała się dla nich zbawienna. Było nią ratownictwo. Gdy dobiegli, „Czwórka” kończyła już fikcyjny opatrunek, na co wydłużyły się przewidywaniem porażki twarze „Ósmaków“, lecz wnet miały się rozświetlić uśmiechem, bo sędzia biegowy (młodszy felczer z pułku, wiceprezes kręgu staroharców) zachował się roztropnie i sprawiedliwie, choć ryzykownie, jak rzadko: spostrzegłszy opatrunek na Michale, sprawdził jego założenie i — ścisnąwszy Michałowi dłoń — rzekł do zastępu: „No, to wy już po przeszkodzie z ratownictwa, ten opatrunek zdał za Was egzamin”.
Zdzisiek pokraśniał z dumy, bo jego to było dzieło, a zastęp jedno zrozumiał: że dzięki niespodzianej, a głęboko sprawiedliwej decyzji sędziego mają teraz szanse wyrównane z „Czwartakami”.
Chwilę trwało, a byli już przy swej stacji telefonicznej. Dalszy rozkaz brzmiał: „Drogą przez las, wzdłuż drogi szkic”.
To był przemarsz odpoczynkowy, wózek toczył się wolno. Linja telefonu też już wcześniej była przeciągnięta, lecz nadawca nie przekazywał dalszego rozkazu, choć go obaj konkurencyjni telefoniści kusili słodkiemi głosami. Żądał podania mu odległości, która mogła zostać obliczona tylko po wykonaniu szkicu. Miała to być odległość wzdłuż cięciwy, poprzez gąszcz i mokradła przeciągniętej między dwoma punktami drogi wijącej się wśród lasu.
Nie było to tak proste — wymierzyć na szkicu w milimetrach, przeliczyć wedle podziałki na metry, o, nie była prostą przeszkoda ani ta, ani następna, z dziedziny „mistrza do wszystkiego“, do której przytem i dostęp był fatalny, przez bagna, gdzie ustawiczne podkładanie desek pod koła wózków na 100 metrowej przestrzeni dobrze przygięło karku obu zastępom, a i na tem nie był koniec, bo trasa wwiodła między olszynowy gaj, dalej zaś nad jezioro…
To też, gdy na ostatnim półkilometrze przed metą wychynęły w końcu z zarośli oba wózki w otoczeniu zziajanych, zgiętych od trudu chłopaków — zapadł już mrok. Szeroką, dworską drogą pędziły w tumanie kurzu obok siebie.
Szleje szarpią wstecz, palą odparzeniami na obojczykach, w butach doskwierają ułamki żwiru i kamyki, język przysycha do podniebienia, nic to: naprzód. Oczy łzawią się od kurzu. Serca walą z hukiem — jeszcze pod górkę, jeszcze przez kałużę głębiej kostek — naprzód, naprzód, żeby chociaż o pierś — nie! równo idą oba zaprzęgi, tyle w nich tylko woli i sił, aby się nie dać wyprzedzić, na to zaś, by jeszcze dodatkowy zryw wykonać i wyrwać się ku czołu — sił już nie staje.
I tak doszli do mety. Pierś w pierś. Wyczerpani, zziajani, ale radośni, tem wspólnem i nierozerwanem zwycięstwem — zespoleni. Zarazem jednak tembardziej zażarci do dalszych rozgrywek — zwłaszcza „Czwartacy”, którzy z drużyny wynieśli zamiłowanie do rywalizacji — i do zwycięstw. Okazało się to wieczorem, gdy jedni i drudzy rozbili biwaki.


∗             ∗

Księżyc tej nocy wyszedł na niebo ogromny. Daremnie jednak świecił nad biwakiem Hubertowej gromady. Nie zaimponował nikomu, bo bractwo chrapało jak susły. A ten jedyny, który mógł srebrnego kawalera podziwiać, wartownik, — spoglądał nań, przeciwnie, z niezadowoleniem i niecierpliwie czekał, kiedy go chmury osłonią ciemnym zawojem.
Doczekał się. Wtedy wpełzł do namiotu i zbudził Tarzana. Ten, choć zmorzony trudem dnia, wytrzeźwiał natychmiast i po chwili już obaj sunęli lasem w stronę jeziora. Było teraz tak ciemno, że ścieżkę wyczuwali tylko dotykiem stóp i słuchem według chrzęstu igliwia, piasku i gałązek pod nogami. Czasem tylko była im wskazówką jaśniejsza smuga nad nimi, wśród koron drzew, gdy w szerszych miejscach sosny rozstępowały się bardziej na boki.
Nad brzegiem jeziora rozebrali się i wśród sitowia cicho wstąpili do wody. Narwawszy po pęku trzciny, przywiązali ją sobie wzdłuż grzbietów i boków. Zaczęli brnąć wgłąb. Gdy zabrakło gruntu, bezszelestnie popłynęli. Dwie głowy posuwające się wśród lilji wodnej i rzęsy były prawie nie do spostrzeżenia, to też, choć po dwóstu metrach z za załomu brzegu ujrzeli w pobliżu jasne stożki namiocików „ósemki“, płynęli dalej śmiało, wystrzegając się tylko wywołania plusku wody.
Wybrali zdała miejsce dobre do lądowania. Była to obrosła trawą zatoczka, nad którą rozsiadło się wzgórze, zasłaniając zapewne ognisko zastępu, bo pnie sosen poza niem czerwieniły się rdzawą barwą i dobiegał szmer głosów. Obok zatoczki, za pasmem krzewów był biwak.
Byli już na płytkiej wodzie, gdy przez krzewy zaczął się w ich stronę przedostawać wartownik, otulony kocem. Tarzan, ufny w swą niewidoczność pociągnął za sobą towarzysza tak, że hałas czyniony przez wartownika zbiegł się w jedno ze szmerem rozsuwanego tatarku i zagłuszył go. Byli już tuż przy brzegu, pogrążeni bez ruchu w przybrzeżnym błocie. Trzcina uwiązana na plecach i ramionach przydała się teraz, bo skrywała białość ciała. Nad wodą jaśniały tylko dwa nosy i czoła oraz dłoń Tarzana, której nie zdążył cofnąć z jakiegoś wystającego nad wodą pnia.
Wartownik był tuż. Musiał zaniepokoić się widocznie poruszeniami tatarku, bo pochylony nad wodą ułamanym kijem szukał przyczyny szmeru. Zmamiony jednak cieniami i odblaskami wody, nie widział nic, choć schylał się wprost nad Tarzanem.
Ten zastygł, gdyż kij szukającego dosięgnął jego dłoni i poruszył ją kilkakrotnie. Urodzony kawalarz całą siłą powstrzymał się, aby nie złapać za koniec kija i ledwie nie parsknął uśmiechem, wyobraziwszy sobie zdumienie i przerażenie wartownika, gdyby się teraz, nagi, wyłonił z wody o krok przed nim. Przywarł jednak ręką do pnia, choć ostry koniec kija zdarł mu naskórek. Tem zmylił wartownika, który przestał szukać i stał nad brzegiem, oparty na kiju.
Sytuacja zaczynała być kłopotliwa, bo choć woda rozgrzana była jeszcze z ciepłego dnia, jednak zimno przejmowało pływaków. Nie wytrzymaliby długiego przeczekiwania.
Lecz śmiałym szczęście sprzyja. Wartownik widocznie coś obmyślił, bo obrócił się na pięcie i szedł w górę ku niewidocznemu ognisku.
Zaryzykowali i wysunęli się z wody, by dwoma susami dopaść krzaków. Nie dosłyszał! Szczękając zębami, czekali, co dalej. Towarzysz Tarzana zdejmował z nagiego ciała szlam i dziesiątki jakiegoś robactwo, które go oblepiło. Tarzan zamienił się cały w słuch.
— Druhu, Druhu — dobiegał przenikliwy szept wartownika.
Nic, cisza. Więc znowu, już głośniej: — Druhu Staszku!
— Ładna historja. Zauważył nas i tylko, bałwan, boi się zrobić alarm. Za chwilę nas nakryją. Co robić? — medytował Tarzan. Ale się pomylił. Posłyszał bowiem chrzęst gałęzi i głos Stacha:
— No, co?
— Druhu Staszku, pozwólcie mi pójść do ognia!
Tarzan odetchnął. Czekał odpowiedzi. Nie następowała, słychać było tylko prowadzoną szeptem rozmowę i nagle, jak sygnał ratunku i zwycięstwa dla podchodzących, głos Stacha:
— No, to już dobrze…
Nie doczekali nawet zniknięcia obu postaci — i skokami dopadli namiotów. Wsunęli się pod płótno i skostniali zaczęli szukać poomacku. Namacawszy jakieś tkaniny, zaczęli jeden drugiemu trzeć ciało do sucha i do gorącości.
Gdy nieco oprzytomnieli, Tarzan wyskoczył przed namiot, rozejrzał się i zerwał z pnia sosny umocowany tam znak zastępu „Żubrów”, pamiątkową metalową tarczę z żubrem, przechowywaną w „ósemce” z pokolenia w pokolenie. Był to cel ich wyprawy, cenna zdobycz. Pod sercem rozszedł się przyjem ny żar zwycięstwa: niedługo między ósemką a czwórką była gra nierozstrzygnięta. Od siódmej do dziesiątej — trzy godziny. A jutro, wyobrażam sobie ich miny, gdy im pokażemy „żubra” — szeptał w ucho towarzyszowi.
Wyszukali w plecakach jakieś spodnie, swetry. Naciągnęli je na siebie i ukrywszy zdobycz za pazuchę, wysunęli się z namiotów. Skusiło ich, by podkraść się ku ognisku.
Dopiero tu zdali sobie sprawę, jak byli dotąd nieostrożni. Ognisko było tuż, o kilkadziesiąt kroków. Nawet dopiero teraz spostrzegli, że wokół ognia siedziała nie tylko „ósemka”, lecz i jakieś harcerki.
Podpełzli. Ciemne sylwety harcerek, siedzących tyłem do nich, kontrastowały z płomiennemi twarzami usadowionych naprzeciw harcerzy oświetlonych blaskiem. Twarze były skupione, zapatrzone w ogień. Obok Rokickiego zauważyli starszą druhnę, widocznie drużynową.
To przecież druhna Roma — tchnął w ucho Tarzana jego towarzysz. Tarzan skinął głową. Romę znali! Była to arcyciekawa postać, o której wszyscy chłopcy choć o starszych harcerkach odzywali się wogóle z przekąsem — mówili, że jest życiowem, konkretnem zastosowaniem praktycznego i praktykującego chrześcijaństwa. Było to wiele w ich ustach. Postać Romy starczała im zresztą za całą furę kazań i napomnień.
Roma pracowała zawodowo w miejscowym sierocińcu sióstr zakonnych, lecz posada była tylko ułamkiem jej olbrzymiej aktywności. Ona to działała w schronisku noclegowem, ona była jedyną, która potrafiła dogadać się z dziećmi „rajzerów”, których całe dziesiątki przeciągały przez Pawłów, a część z nich, która z powodu chorób lub innych przyczyn nie mogła być spławiona dalej, osiadła w barakach, na samem dnie nędzy i demoralizacji. I jej dziełem — obok wielu jeszcze przedsięwzięć — była zeszłoroczna samopomoc harcerska hufca, gdy zebrano dziesiątki ubrań, obuwia, bielizny, przekazując to rodzinom harcerzy pozbawionych podstaw egzystencji. Prowadziła drużynę starszych dziewcząt pracujących, która widocznie była z nią i obecnie.
Właśnie zaczęła mówić. Nadstawili ucha. Był to dalszy ciąg dłuższej zbiorowej gawędy. Roma mówiła językiem swoich dziewcząt i chłopców, gwarą przedmieścia, pełną zwrotów i wyrażeń zdolnych zgorszyć lingiwstę. Sprawiało to dziwne wrażenie w zestawieniu z treścią przemówienia:
…bo żebyście wy byli naprawdę pogany — perorowała Roma — to morowo, jeszcze bym to jakoś skapowała. Ot, druh Władek, zgodzić się z nim nie zgodzę, ale przyznam, że uczciwie szuka swojej drogi, chociaż poza katolicyzmem, a więc w wadliwych stronach. Ale jeśli ktoś wogóle tego nie ma, aby się zastanowić, skąd się wziął na świecie i po co, jeżeli żyje jak bydlak, narobi się, zje, idzie spać i tyle… — a wy, dziewczyny, nie śmiejcie się — zmieniła ton na pół-żartobliwy — bo wiecie, co mówiłyśmy, nie? — i znów zmieniła ton, wyjaśniając Rokickiemu z właściwą jej naiwną poczciwością, ale myśl ją znów nawróciła do przerwanego wątku — więc grunt, to co jakiś czas policzyć się z sobą i wierzyć, że jest nad nami Bóg, do którego przybliżyć się jest wielkiem szczęściem, a przybliżamy się, jeśli uświadamiamy sobie związek między Nim a naszemi postępkami. I o to mi chodzi, Druhny, i wy, Druhowie.
Ale Druhno — przerwał ktoś z chłopców — lecz głos nie dobiegł do podsłuchujących, bo dorzucono gałęzi do ognia i trzask płomieni przygłuszył mowę. Gdy ścichło, posłyszeli, że mówi Władek, o którym wspominała Roma. Znali go, połtora roku temu, po śmierci ojca musiał porzucić gimnazjum, w którem doszedł już do szóstej klasy.
…i to uważam za boskość w człowieku: ten pęd do postępowania uczciwie i szlachetnie. Poprostu, kto postępuje tak albo inaczej, ten tworzy pewien poziom moralności, ot, jak Przełęcki w „Przepióreczce” Żeromskiego. On stworzył normę moralnego postępowania, z którą każdy się będzie liczył, bo za nim stoi jego czyn i jego ofiara, a nie tylko słowa… I to jest jego nieśmiertelność, która jest możliwa do osiągnięcia przez każdego z nas…
Znów trzask zgłuszył słowa. Potem Władek przestał mówić. Słychać było, że któryś z chłopców niezdarnie duka swoje widzimisię, po nim znów inny. Mówiła i jedna z dziewcząt.
Z melodji głosu, z ogólnej atmosfery gawędy wiało ku podsłuchującym coś niezwykłego. Tarzan, który pod gorylowatą powierzchownością nosił czującą duszę — wyczuł, że się tu coś ważnego rodzi z zetknięcia chłopaków z wysubtelnionemi przez ognisko i jego nastrój dziewczętami, a zwłaszcza z żarliwem jestestwem druhny Romy. Wytwarza się w gromadzie Stacha potrzeba najważniejsza, tkwiąca w samej istocie harcerstwa: potrzeba pracy nad sobą, uświadamiania sobie tego procesu, szukania odpowiedzi na najwyższe zagadki życia.
Znudzony długiem oczekiwaniem — towarzysz Tarzana podczołgał się i pociągnął go za rękaw. Wycofali się ku namiotom. W miarę, jak ognisko oddalało się od nich, dolatywać ich zaczął śpiew.

…w harcerskiem kole, jak w orłowym locie
pnie się mocarny, niespożyty duch.
W serc tajaniu i myśli spólnocie
okrzyk zapału uderza o słuch…

Gdy byli znów na biwaku, Tarzan zrobił to, czego później żaden z chłopców „Czwórki” zrozumieć i darować mu nie mógł. Wyjął z za pazuchy zdobycz i powiesił ją na poprzedniem miejscu. Jego towarzysz zdumiał się, ale nie śmiał oponować, gdy Tarzan swoim bezapelacyjnym głosem oświadczył:
— Zrobilibyśmy świństwo, gdybyśmy im to nawalili w tym czasie, gdy oni tam coś w rodzaju zbiorowego rachunku sumienia mają. Ten wartownik na to nie zasłużył…
Mówiłby i więcej bo był podminowany wewnętrznie, ale nie było do kogo gadać, kandydat na rozmówcę wlazł pod cztery koce wraz z głową i objawiał niezłamaną wolę rozgrzania się po nocnej kąpieli i godzinie bezruchu. Skusiło to i Tarzana.
Nic dziwnego, że po pięciu minutach spali na potęgę. Zbudziły ich dopiero głosy powracających prawych lokatorów namiotu i właścicieli ubrań i koców. Byli jednak zbyt senni, aby zaobserwować speszone na widok gości miny „ósmaków“ i stwierdzić, że choć zwracając znak „Żubrów” wyrzekli się upragnionej przedtem zdobyczy, osiągnęli co innego: uznanie dla siebie.
Bo Michał podszedł do oznaki „żubra”, rozpoznał, że była zdejmowana i z powrotem zawieszona, pokręcił głową i rzekł:
— No, no! żeby się dostać aż tu i nie zabrać „żubra“. To tylko druhna Roma potrafiłaby…



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autorów: Juliusz Dąbrowski, Tadeusz Kwiatkowski.