Jednostka i ogół/Echa
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Jednostka i ogół |
Podtytuł | Szkice i krytyki psycho-społeczne. |
Data wyd. | 1904 |
Miejsce wyd. | Kraków |
Źródło | Skany na Commons |
Indeks stron |
Badanie kraju metodą swojską. „Kartki z podróży od Słuczy do Bohu“ p. Chłopickiego („Tyg. Ilustr.“) są nielada przyczynkiem do poznania naszego kraju. Jakichże bo ciekawych a doniosłych rzeczy dowiadujemy się od tego podróżnika. P. Chł. opowiada nam, że spotkał w swej podróży księdza Maryusza, „pełnego młodzieńczego ognia i wiele obiecującej słodyczy“; toby zresztą jeszcze nie było nic tak nadzwyczajnego: że nasi księża odznaczają się „ogniem“ (mamy tu naturalnie na myśli ogień miłości — Chrystusowej), to rzecz znana i uznana; pod tym względem będą oni dla, dbających jedynie o ciała, materyalistów niedościgłym ideałem. Bardziej już trzeba podziwiać szczęście autora, że na każdym kroku spotyka kapłanów „wysoce światłych“, którzy opowiadają uczenie o swych „dalekich badawczych podróżach“. A opanowywa nas już prawdziwe zdumienie gdy nam p. Chł. mówi o „lekturze i uczonych pogadankach“ z „wysoce humanitarno-społecznym baronem“. Wynalazczość pana Chł. przedstawia się jednak mniej niepojętą, gdy się dalej dowiadujemy, że autor z ks. Maryuszem w klasztorze zasiadał „z modlitwą“ do „skromnego posiłku anachoretów“, zapewne zlewanego starym miodkiem lub węgrzynem, zaś przez pana barona zaproszony był następnie na całodzienny wicht podczas całego swego pobytu w Winnicy, a nawet pan baron „humanitarność“ swą posunął tak daleko, że pozwolił łaskawie autorowi jeździć powozem (czy na koźle?) ze „ślicznemi panienkami“ (czyż baronówny mogą nie być „śliczne“?) pod samą klamkę „wspaniałej rezydencyi hr. Grocholskich“. Podziwialiśmy prócz tego tę równowagę duchową autora, jaką potrafi on zachować we wszelkich „próbach przebytych“; i tak np. przyjeżdża do miasteczka „ożywionego resztkami odbytego z rana odpustu“ i widok tych skromnych tylko „resztek“ rozwiał mu już chmurkę złego humoru i pogodził z losem. Cóż za nieodżałowana szkoda, że p. Chł. nie trafił na najważniejszą chwilę odpustu! w jakiejże wtedy byłby równowadze duchowej, kiedy widok „resztek“ tak go anielsko usposobił!
Nic dziwnego, że autor, podróżując tak psim swędem pośród dostojników kościoła, baronów i hrabiów, doznawał wszędzie halucynacyi cudów: widział „obrazy cudami słynące“.
Że to przyniosło p. Chł. nie lada „pożytek“ ani wątpimy, ale co za pożytek może mieć czytelnik, dowiadujący się o tego rodzaju pieczeniarskich sukcesach?
Tak wyglądają badania naszego kraju metodami swojskiemi, metodami, które, według naszych patryotów, mają przynieść zbawienie krajowi.
Swojski pogromca Darwina. „Wiek“ w korespondencyi z Krakowa donosi o epokowym odczycie wielkiego filozofa krakowskiego, księdza Morawskiego o „celowości w naturze“. Prelegent ku uciesze dewotek zbijał „świetnie“ teoryę Darwina, wykazując celową mądrość za pomocą takich spiżowych dowodów, jak np., że dała ona w swej łaskawości „ptakom skrzydła do latania, a rybom płetwy do pływania“ — nie zaś odwrotnie! Zwracamy uwagę ks. Morawskiego, iż mógłby przytoczyć więcej równie przekonywających i wymownych dowodów, np. że ludzie przyjmują i wydzielają pokarmy w takim jak wiemy, a nie odwrotnym kierunku, a byłoby to co najmniej subiekcyonalne; że chodzą nogami po ziemi, a głowę trzymają w górze, nie zaś podskakują na głowie, fikając nogami w powietrzu, co nawet dla najtwardszej głowy byłoby niedogodne. Żałujemy też, że ks. Morawski nie powtórzył dowodu, przytaczanego już przez jednego z jego równie filozoficznych poprzedników, iż celowa mądrość wyraża się między innemi i tem, że kazała ona rzekom płynąć pod miastami, aby mieszkańcom ich nie brakło wody! No dalej — że pchły stworzone są celowo dla prześladowania grzeszników, a jeszcze więcej grzeszniczek; że owcom dano dobrą wełnę, aby ją mogli strzydz pasterze, co dobrze wiadomo! I takie to absurda głoszą z publicznej katedry w polskich Atenach! Doprawdy, w Japonii podobny prelegent okryłby się śmieszością, u nas jest oklaskiwany, a poważny! (?) dziennik nie wstydzi się twierdzić, że ks. Morawski zbijał „świetnie“ naukę Darwina, tej chluby dziewiętnastego stulecia!
Warszawski Skotinin. Pan Jeleński, niby Achill „wrzący, zawzięty“, nie przestaje swych morderczych, jak mniema, razów wymierzanych nauce w obronie ukochanej przez niego głupoty. Przybiera on też w tym celu do pomocy różnych knechtów, bądź rzeczywistych, bądź fikcyjnych, bądź świeckich, bądź duchownych. Możnaby zapytać, skąd taka nienawiść pana Jeleńskiego do nauki, skąd taka pogarda dla Darwinów, Spencerów, Millów, Bucklów i wszelkich największych duchów naszego stulecia, których traktuje takim tonem, jak ekonom lub karbowy, czujący za plecami pana, traktuje parobków. W pierwszej chwili nasuwa się prosta odpowiedź: pomieszanie zmysłów! — ale w danym razie jest to wykluczone: natury takie nie dostają zwykle pomieszania zmysłów; na to trzeba mieć duszę bardziej subtelną, bardziej ludzką, która często łamie się w zapasach z brutalnością świata. Co do pana Jeleńskiego, trzeba więc szukać innych przyczyn, mianowicie w jego geszefciarskim sprycie i w duchowej małości. Najprzód bowiem jasnem jest dla p. Jeleńskiego, że kto przestaje z tak wielkiemi duchami, jak powyższe, ten nie będzie przestawał z p. Jeleńskim, nie będzie miał umysłu tak ograniczonego, aby znajdować przyjemność w czytaniu takiej kołowacizny literackiej jaką jest „Rola“. Cóżby więc stało się z prenumeratą tego pisma i dochodami p. Jeleńskiego, gdyby społeczeństwo przestało być ciemnem? Tak jest, p. Jeleński rozumie doskonale, że powszechna głupota — to warunek jego dobrobytu. Powtóre p. Jeleński z zawiścią patrzy na ludzi, których umysł jest zdolny do przestawania z wielkiemi duchami, do kształcenia się naukowego, albowiem on, p. Jeleński nie zdołał wznieść się do tej umysłowej wyżyny; nienawiść p. Jeleńskiego do nauki jest to nienawiść lisa do winogron, wiszących zbyt wysoko; jest to psychologia owego Skotinina, z komedyi rosyjskiej, który wogóle nienawidzi ludzi, lubi dokoła siebie tylko świnie, albowiem, mówi on szczerze, „ludzie patrzą na mnie z wysoka, a między świniami jam najmądrzejszy“. Tylko że p. Jeleński nie jest tak szczerym i wmawia we wszystkich, że powszechna głupota jest zbawieniem społeczeństwa, podczas, gdy ona jest tylko zbawieniem „Roli“ i jej redaktora, a to przecież gruba różnica.
Sympatye hiszpańskie. Do grona pism, sympatyzujących u nas z hiszpanami, należy naturalnie prawowierna i czuła „Biesiada“. W numerze więc 25 powtarza ona zawodzenie Loti'ego nad dawną i nową Hiszpanią („Król dziecko i stare zbroje“): rozczulają go dawne zbroje i tarcze, służące kiedyś do zabawy dzieci królewskich; rozczulają go dzisiejsi husarzy czerwoni i niebiescy, którzy na służbie pałacowej czynią „prawie religijne wrażenie“. Loti wzdycha za Hiszpanią Filipa II, gdy „wojna była rzeczą szlachectwa i elegancyi“. „Gdyby — mówi — i dziś męztwo stanowiło o losie bitew, Hiszpania niewieleby sobie robiła z narodu przemysłowców, który ją napadł“ (nb. w chwili, gdy żłopała krew swej zdobyczy). „Ale cóż, — mówi dalej smutnie — amerykanie mają więcej pieniędzy, maszyn, materyałów wybuchowych“ (ba! bo nie kradną tak, jak urzędnicy hiszpańscy). To rozczulenie Loti'ego tłómaczy się wielką uprzejmością, z jaką przyjmowała go w swym pałacu „Jej Królewska Mość Regentka“. Loti zachwyca się jej „odwagą“, albowiem (argument!) „ufa ona bohaterstwu swych żołnierzy, którzy odważnie dali się zabijać“. — „Walczy ona mężnie — mówi dalej — o zabezpieczenie swemu synowi tronu, a Hiszpanii — rządu monarchicznego i katolickiego“. — Poczciwy Loti zapomniał dodać, że chodzi tu o utrzymanie rządu, który napycha kieszenie wieszającym Weylerom, torturuje niewinnych więźniów, rozstrzeliwa poetów. — Utrzymanie takiego rządu, oto idea godna poparcia! No i z naszej strony pięknie to świadczy, że i my ideę tę popieramy i z nią sympatyzujemy. — Co jednak godne uwagi, to to, że rosyjska rówieśniczka „Biesiady“ ilustracya „Niwa“ dowodzi zupełnie przeciwnie: że Hiszpania słusznie płaci obecnie za swe bezprawia, za to że nie szła z duchem czasu, z duchem ludzkości, że krępowała swe kolonie formalnościami celnemi i paszportowemi, że uciskała mieszkańców, a niezadowolonych wysyłała na galery. Pewno prawowierna „Biesiada“ wstydzi się swej wolnomyślnej rówieśniczki. — Nieprawdaż?
Wietrzenie niereligijności. W nr. 32 „Roli“ w artykule p. t. „Z prasy“ jakiś „moralny“ pachołek p. Jeleńskiego zwietrzył niereligijność, nie zgadniecie u kogo — u Rodziewiczówny! W powieści tej autorki p. t. „Kądziel“ bohaterka wygłasza takie bardzo proste zdanie: „Fijalski (lekarz) jest jak każdy. Żyje ze swego fachu, jak każdy ksiądz żyje z religii. Bierze jeden pieniądze za lekarstwa, drugi za modlitwy“. Na to „Rola“ z właściwą jej pewnością siebie, odpiera: „Czy szanowni państwo uważają, jakie to jest mądre i jakie — głębokie? A my byśmy zapytali szanowną autorkę, w jakich też to księgach mądrości wyczytała ów aksyomat, że „ksiądz żyje z religii i za pieniądze się modli“. — Na to zapytanie „Roli“ łatwa odpowiedź: Najprzód księgi, które o takich rzeczach piszą, były od wieków prześladowane, tępione, palone — nawet obecnie sam p. Jeleński, posługując się szlachetną denuncyacyą, gardłuje za użyciem gwałtu, aby je usunąć z czytelni bezpłatnych. Powtóre, mimo tych wszystkich prześladowań, wiele z tych książek ocalało i stanowią słupy wytyczne na drodze rozwoju myśli ludzkiej. Po trzecie, gdyby nawet p. Jeleński, dzięki jakiemuś cudowi, wymodlonemu przez jego prenumeratorów, stał się tak potężnym, że mógłby po świecie rozesłać swych pachołków, którzyby, rozlazłszy się jak robactwo, zniszczyli wszystkie książki, to jeszcze pozostałaby jedna — — księga życia; a w tej każdy czytać może, chociażby nawet wrogowie światła postarali się o to, by większa część ludzi była analfabetami (błogosławione niech będą bogobojna Hiszpania i bogobojna Galicya nasza!) Dla zamknięcia ludziom księgi życia nie wystarczą panie Jeleński żadne denuncyacye czytelni, na to trzebaby ludziom w dzieciństwie już bandażować czaszki, by nie dozwolić na prawidłowy wzrost mózgu i wytworzyć pokolenie już nietylko wychowanych (na „Roli“), lecz fizyologicznych idyotów. Trudne więc, acz zaszczytne zadanie, ma przed sobą p. Jeleński; a jednak tylko tą drogą mógłby on wmówić w ludzi, że ksiądz nie bierze pieniędzy ani za msze, ani za chrzty, ani za pogrzeby; że żyje manną zsyłaną z nieba i że on, p. Jeleński przyjmuje takową (nie pieniądze) workami jako prenumeratę.
Emetyk literacki. W niedzielnym 325 numerze „Kuryera Warszawskiego“ „zaszczytnie znany powieściopisarz i poeta“ p. Maryan Gawalewicz, opowiadając w „Listach z Krakowskiego przedmieścia“ o swych „latach chłopięcych“ do możliwego użytku dla pana Hoesika, podnosi zasługę tego ostatniego, jako „nurka wyławiającego perły i korale“, to znaczy — feljetony pana Sienkiewicza ze „Słowa“ i t. d. Pan Gawalewicz wpada z tego powodu w rozmarzenie i przypomina sobie rozkosznie te słodkie chwile, gdy „w zacisznym saloniku“ słuchał opowiadań samego Sienkiewicza, swego „przyjaciela“. Wspomnienie to staje mu tak żywo, że zmienia się w halucynacyę; pan Gawalewicz doznaje wizyi, spostrzega przed sobą żywego, pełnego animuszu, Sienkiewicza i szepcze, jakby odaliska w upojeniu: „No jeszcze, jeszcze, panie Henryku“.
O dosyć, dosyć, panie Maryanie; dosyć tego wsadzania — ludziom palca w gębę, bo nawet czytelnicy „Kuryera“, przyzwyczajeni do ochłapów, dostaną wreszcie ...nudności!
Naganka moralistów na Zolę. Starając się gwałtem nasunąć czytelnikowi myśl, że Zola był przekupiony, lub działał w celach geszefciarskiej reklamy, ks. Dębicki w „Przeglądzie Katolickim“ nazywa go „pornografem, ponurym mizantropem, plugawym literatem, epikurejczykiem“, a z tych nazw wypada już księdzu Dębickiemu niemożliwość motywu idealnego u „takiego“ Zoli. Jest to znany kruczek logiczny: „daj komuś złą nazwę a potem go powieś“. A jak gruntowne podstawy ma ks. Dębicki do nadawania takich nazw Zoli!... „Ponury mizantrop“ — bo jednemu ze swych bohaterów, księdzu Fromont, każe poświęcać się całe życie dla miłości bliźniego, dla niesienia ulgi cierpiącym. „Plugawy literat“ — bo wykrywa plugastwa, w celu ich usunięcia. „Epikurejczyk“ — bo radzi młodzieży zająć się jakąś pracą olbrzymią, któraby wypełniła życie całe, a co radzi, sam wykonywa. A to nikczemnik, geszefciarz! — nieprawda, księże Dębicki? Ale do najwyższego chyba stopnia bezczelności, doszedł jakiś literat (Z—A.) z „Biesiady“ (nr. 18 r. 1898), opowiada on bowiem czytelnikom z dobrą miną, że Zola występuje w obronie zdrady i szpiegostwa, gdyż według niego, nie są to wcale wielkie przestępstwa. Otóż niepodobna, aby temu literatowi z „Biesiady“ (jeżeli nie jest kretynem) nie było wiadomo, że występować w obronie człowieka dla tego, iż ma się przekonanie, iż on nie jest zdrajcą i szpiegiem, a występować w obronie zdrady i szpiegostwa, to kolosalna różnica; jeżeli zaś ktoś rozumie tę różnicę, a stara się ją zatrzeć dla zamydlenia oczu czytelnikom, to popełnia przestępstwo nie lepsze ani trochę od zdrady i szpiegostwa. Inny znowu „literat“ z „Gazety Warszawskiej“, pisząc o medalu dla Zoli, jaki koło wybitniejszych uczonych, artystów i polityków zamierza mu ofiarować za obronę prawdy — powiada — że nikt nie może wątpić o pokryciu subskrypcyi, w tym celu zarządzonej, gdyż „fałsz zbyt dobrze dzisiaj we Francyi popłaca“... I tacy to panowie występują w obronie, zagrożonej jakoby, moralności!
Zbyteczne zdziwienie. W jednym z numerów „Biesiady“ kronikarz przytacza fakt, że pewien młodzieniec bogatego rodu zamyślił odbyć poślubną (czy przedślubną) podróż do Częstochowy wraz ze swą dulcyneą. Zapał, a zarazem kieszeń owego obywatela były tak potężne, iż chciał on nająć w tym pobożnym celu „ekstracug“. Kronikarz „Biesiady“ wyraża zdziwienie, jakim sposobem w jednej głowie (nb. do pozłoty) mogą pomieścić się dwie różne rzeczy: tak zacna, poczciwa i religijna myśl, jak podróż do Częstochowy, z tak niegodną rozrzutnością w dzisiejszych ciężkich czasach, jak najmowanie „ekstracugu“. Zdziwienie „Biesiady“ jest zbyteczne, gdyż oba powyższe objawy wielkopańskiej fantazyi t. j. podróże poślubne do miejsc świętych i rozrzucanie pieniędzy (obok skąpstwa na cele ogólnego dobra) są ze sobą w najściślejszym związku, są typem dla ludzi „towarzystwa“, a raczej pierwszem stadyum do zupełnie skończonego typu. Oto np. krótka historya rozwoju takiego typu z Krakowa, którego przedstawiciela znaliśmy osobiście. „Przedstawiciel“ ten wziął ślub w Rzymie, zwiedzał następnie wraz z żoną miejsca cudami słynące tak w kraju jak i za granicą, przywiózł ze sobą znaczne zapasy wody z Lourdes na wszelkie dolegliwości małżeńskie, jakie mogłyby się okazać wskutek rzewnych wspomnień przeszłości. A jednak, pomimo to wszystko, a właściwie dla tego, po roku pożycia „typ“ opuścił żonę i włóczy się gdzieś po Wiedniach, Paryżach itd., jak za dobrych kawalerskich czasów, z kokotami (on revient toujours itd), zacna zaś matrona pozostała wierną — zasadom, nabytym w Rzymie: romansuje z księżmi i pod niebytność małżonka obdarzyła go potomkiem, który wiernie znów przechowywać będzie tradycye przodków. Takie wypadki można liczyć na tysiące, są one normą dla „wyższych“ sfer. Nic w tem niema dziwnego: wszystkie te i tym podobne „poczciwe“ myśli i czyny wiążą się ze sobą zupełnie logicznie. Młodzieniec wysokiego rodu, jeśli i miał bowiem jakie szlachetniejsze uczucia, wytarł je zawczasu w garderobach teatralnych, za kulisami, w domach publicznych (naturalnie „porządnych“, pierwszorzędnych), czemże więc jest dla niego małżeństwo? — z jednej strony rachubą na posag, z drugiej przynętą nowości, tem czem są np. różne ulepszone metody zaspakajania popędu płciowego, wymyślone w paryskich lunaparach ku zadowoleniu tych, którzy wskutek wyniszczenia potrzebują coraz nowych podniet. Lew wielkopański, który wyczerpał się już w miłościach płatnych lub zakazanych, myśli z pewnem zaciekawieniem, czyby nie lepiej smakowała miłość bezpłatna, legalna?... No i żeni się, a czując brak silniejszych węzłów rzeczywistych, stara się zastąpić tę pustkę uczucia uroczystemi formalnościami, jak ślub w Rzymie, Częstochowie lub w Krakowie, zwiedzanie miejsc świętych itp. Wkrótce jednak następuje rozczarowanie: nowość była pewnym węzłem, więc małżonkowie, nie mając już nic ze sobą wspólnego, rozchodzą się. I czemu tu dziwi się kronikarz „Biesiady“, gdy to wszystko tak proste.
— Chaos chaotyczny i chaos niechaotyczny. P. W. Skiba w kronice powszechnej „Kuryera Warszawskiego“, stara się objaśnić „dwóch (?) niepospolitych“ antagonistów: p. W. M. Dębickiego i p. Wł. Gosiewskiego. Przeciwnicy ci wymienili mianowicie następujące zdania: „Nie jestem w stanie roztrząsać takich poglądów, jak n. p. że ślepy traf, działający w chaosie, może wywołać trwałą harmonię i prawidłowość, bo mnie zdumiewa i oniemia ich olbrzymia oryginalność“ — to uwaga p. Dębickiego nad twierdzeniem p. Gosiewskiego. Na to p. Gosiewski odpowiada: „okazywać zdumienie na takie zdania, jak to, że w chaosie może powstać porządek przez działanie nieustanne losu, jest to nie znać ani zasad prawdopodobieństwa, ani też filozofii eleackiej, a osobliwie szczątków poematu Parmenidesa o prawdzie“. Dla objaśnienia tych dwóch przeciwników, a raczej dla obrony p. Dębickiego, p. Skiba wpadł na pomysł rozróżnienia dwojakiego chaosu: idealnego, czyli absolutnego, to jest takiego, który nie zawiera w sobie danych do wytworzenia harmonii, czyli porządku, i — chaosu nie chaotycznego, który takie dane zawiera; przytem p. Skiba podkreśla w wyrażeniu p. Dębickiego słowo „trwałą“ (harmonię), którego jakoby nie zauważył p. Gosiewski i twierdzi, że nawet z chaosu drugirgo rodzaju nie może powstać ślepym trafem harmonia trwała, a więc trwałość naszej światowej harmonii, jest, sądzi p. Skiba, dowodem, że nie wytworzył jej ślepy traf.
Rozróżnienie takie dwojakiego chaosu polega na błędnem pojmowaniu harmonii, czyli porządku (wszechświata) jako czegoś danego z góry a priori, podobnie jak dany był wiersz Mickiewicza: „Kochanko moja, na co nam rozmowa“ (wzięty za przykład przez pana Skibę), który przez tworzenie różnych kombinacyi z chaosu liter daje się nakoniec ślepym trafem otrzymać — lub jak dane są prawidła gry preferansowej, która dla tego właśnie, że jest dana z góry, nie uda się, gdy do kart domieszamy młódki. Porządek zaś obecny świata nie był dany z góry, lecz powstał a posteriori: jakabykolwiek kombinacya powstała z jakiegokolwiek chaosu, to zawsze wyda się ona harmonią, porządkiem dla świadomości powstałej na podstawie, na prawach takiej kombinacyi; świat zewętrzny musi być, że się tak wyrazimy, współpostaciowy z naszą myślą i ta to współpostaciowość, ta zgodność zjawisk świata z naszem myśleniem, jest właśnie tą naszą harmonią; dla istoty innej organizacyi wzrosłej na zasadzie innej kobinacyi elementów chaosu, nasza harmonia wyda się chaosem. A zatem niema potrzeby żadnego rozróżniania chaotycznego i niechaotycznego chaosu: każda kombinacya, z każdego chaosu, może stać się porządkiem. Powtóre co do trwałości tej naszej światowej harmonii, to jest to kwestya co najmniej wątpliwa: według zdania astronomów nasz system planetarny z czasem zamieni się w ruinę i przejdzie znów w chaos laplasowego obłoczku.